Climate justice now!
2013-11-22 16:44:24
W ostatnią sobotę ulicami Warszawy przeszedł Marsz dla Klimatu i Sprawiedliwości. W mocno międzynarodowej atmosferze można było się podbudować: jest nas wielu, mamy jeden cel - sprawiedliwość klimatyczną (climate justice).
Nie do końca jednak marsz spełniał nadzieje w nim pokładane. O udział w nim zaapelowały głównie organizacje ekologiczne, mimo że marsz był otwarty na udział organizacji społecznych i politycznych, zabrakło w nim udziału polskich organizacji politycznych (poza Pracowniczą Demokracją i Alternatywą Socjalistyczną), które udział w marszu olały. Liczba Polaków w demonstracji też nie była powalająca.
A może mało nośne było hasło manifestacji - klimat i sprawiedliwość? Pojęcie sprawiedliwości klimatycznej robi coraz większą karierę na świecie. Można przez nie rozumieć wpływ ocieplania się klimatu na ubogie kraje Globalnego Południa - to przez niezamożną ludność tych krajów ponoszone są największe koszty globalnego ocieplenia. Można też popatrzeć na problem sprawiedliwości klimatycznej szerzej jako na próbę zmiany globalnego systemu niesprawiedliwego podziału dóbr opartego na paliwach kopalnych. Może dla polskich liderów organizacji społecznych nie zajmujących się bezpośrednio ekologią problematyka ta jest zbyt odległa?
Obok problemu węgla i promocji odnawialnych źródeł energii na manifestacji pojawiły się też inne kwestie: sprzeciwu wobec wydobycia gazu łupkowego w Żurawlowie i sprzeciwu wobec energetyki atomowej.
Przyjemnie było przejść się przez stolicę z demonstrantami - z manifestacji biła pozytywna energia. Może ten głos światowej społeczności wpłynie w dłuższej perspektywie nawet na betonowe stanowisko polskiego rządu?
Prometeusz i Homolka
2013-08-02 14:22:58
Co ma zrobić prostoduszny rodzic lub wychowawca, poszukujący książek pedagogicznych mówiących, jak wychować działacza społecznego lub politycznego, niekoniecznie zaś wybijającego się korposzczura?
Kiedy ponad pięć lat temu w tym blogu, w tekście „Od przedszkola do ngo” narzekałam na współczesne podręczniki do wychowania dzieci, które pomijają wychowanie do ról społecznych innych niż rola zdolnego ucznia, studenta i pracownika, pominęłam jednego z polskich pedagogów, który, owszem, tematem się zajmuje. Mowa o urodzonym w roku 1936 Jacku Nawrocie, autorze kilku książek o wychowaniu i paru pozycji beletrystycznych.
Jacek Nawrot raczej nie może służyć za wzór zaangażowania politycznego – jak sam pisze, w okresie rewolucji solidarnościowej i po niej również bardziej interesował go los wychowawcy w ustroju socjalistycznym bądź kapitalistycznym, niż przemiany świata. W wydanej w połowie lat 70. książce dla rodziców „No coś ty, tata”, zapewnia swego dorastającego synka: „Czasy mamy spokojne. Che Guevarą i tak nie będziesz”. Synek siedzi i gapi się w telewizor a tata hamletyzuje, że nie wie, jak to zrobić, by synek „żył naprawdę”. Być może nietaktowne byłoby pytać autora, czy w kilka lat później również obawiał się, że synek nie ma szans znaleźć żadnej prawdziwej przygody w realnym życiu – nie dlatego, że nie chce, ale dlatego, że przygód w otaczającym świecie brak.
A jednak pana Jacka interesuje los wychowanków w przyszłości, także ich zaangażowanie społeczne i polityczne. Rozróżnieniu między drobnomieszczańskim ideałem, nazywanym „Homolką” a Prometeuszem, niekoniecznie na niwie politycznej, ale również, poświęca sporą część książki wydanej na początku lat 90. „Cztery wymiary Homolteusza”. Stara się podpowiedzieć, jak wychować Prometeusza. Można sarkać na naiwne uproszczenie wynikłe z podziału ludzkości na te dwa typy: Prometeuszy i Homolków, ale nie sposób odmówić autorowi namysłu nad rzeczywistością, który podpowiada, jak wpatrywanie się przez brzdąca w zamarznięte błoto w kałuży pomaga kształtować kulturę seksualną w wieku nastoletnim.
Zielony Kościół
2013-04-26 19:36:00
Pozwalam sobie umieścić artykuł, który ukazał się miesiąc temu na portalu "Magazynu Kontakt"

http://magazynkontakt.pl/kosciol-moj-widze-zielony
Wprawdzie tekst dotyczy raczej kwestii religii, niż polityki, ale ekologia jest wielu osobom o lewicowych poglądach bliska, więc może nie będzie to zbyt daleko odbiegać od tematyki portalu. Proszę też wybaczyć nadmierne "chciejstwo" i optymistyczny ton tego artykułu, wynikający częściowo z przynależności wyznaniowej, częściowo zaś - z chęci tworzenia "faktów dokonanych".


W styczniu bieżącego roku nastąpiło wydarzenie bez precedensu w polskim Kościele: Kościół katolicki oraz Kościoły zrzeszone w Polskiej Radzie Ekumenicznej wydały wspólny Apel o Ochronę Stworzenia. Jest to dopiero drugie wspólne wystąpienie polskich Kościołów w konkretnej sprawie.

Apel ten porusza wiele kwestii, wobec czego warto zapoznać się z oryginałem. Odwołuje się do biblijnych źródeł i podkreśla wagę działań proekologicznych, nie tylko ze strony działaczy zaangażowanych w ochronę środowiska, ale wszystkich ludzi oraz władz. Podnosi problem odpadów, ochrony lasów oraz zagrożonych gatunków, stosowania technologii ekologicznych i ochrony zasobów morskich. Nawołuje do unikania nadmiernej konsumpcji i do „mądrej ascezy”.

Można żałować, że autorzy apelu nie odnieśli się do jeszcze kilku spraw. Pierwszą z nich są zmiany klimatu – problem przez wielu słabo poznany, a przez rozmaitej maści szarlatanów wręcz negowany. Druga to ochrona dzikiej przyrody. W apelu nie poruszono też problemu stosunku do innych, niż człowiek, stworzeń. Choć nie należy utożsamiać działalności ruchów prozwierzęcych i proekologicznych, w wielu kwestiach panuje między nimi zgoda. Wielu ludzi – również chrześcijan – nie jest świadomych choćby tego, jak wiele aspektów związanych z ochroną środowiska łączy się z wegetarianizmem, sądząc, że najważniejszym powodem niezjadania zwierząt jest sentyment i niechęć do ich zabijania. Nie należy lekceważyć tej motywacji, ugruntowanej niekiedy również biblijnie (w Raju wszyscy byli wegetarianami!), warto jednak zauważyć, że niespożywanie mięsa pomaga znacząco zmniejszyć ilość wody potrzebnej do produkcji żywności. Wyżywienie roślinożercy wymaga znacznie mniejszego areału zajętego pod uprawę, niż wyżywienie mięsożercy. Wegetarianizm przeciwdziała też klęsce głodu na świecie – podkreślał to ONZ, apelując o zachowywanie diety wegańskiej. Ponadto wielkie fermy produkujące mięso stanowią zagrożenie dla środowiska, a zwierzęta są na nich przetrzymywane w bardzo złych, pełnych cierpienia warunkach. Tych aspektów nie są raczej świadomi w większości publicyści katoliccy (z wyjątkiem katolików-ekologów), dla których wegetarianizm często jest przykładem dziwacznej skrajności, w jaką popadają ekolodzy. Można więc żałować, że Kościoły chrześcijańskie w Polsce nie zasygnalizowały choćby problemu dobrego stosunku do zwierząt.

Apel Kościołów nie doczekał się zbyt licznych komentarzy w mediach. Najszerzej potraktowano go – co zrozumiałe – na portalu internetowym chrześcijańskich ekologów „Święto Stworzenia”, prowadzonym przez Ruch Ekologiczny św. Franciszka z Asyżu. Wyrażając radość z jego ukazania się i eksponując jego przesłanie, zauważono również (podniesione wyżej przez autorkę) braki. Ostrą reakcję apel wywołał u Darka Gzyry, działacza stowarzyszenia „Empatia”, na portalu „Krytyki Politycznej”. Publicysta skupił się na przemilczeniu problemu zwierzęcego, pozytywny wymiar apelu podsumowując stwierdzeniem, że „duchowni nieco odrobili zaległości”. Takie stwierdzenie jest raczej niesprawiedliwe. W Kościele katolickim nie brakuje wypowiedzi dwóch ostatnich papieży na tematy ekologiczne (a Paweł VI poruszał ten temat już w roku 1972). Episkopat polski wypowiadał się o ochronie środowiska w maju roku 1989 – choć, ze zrozumiałych względów, Polacy zajęci byli wtedy innymi sprawami i apel przeszedł bez większego echa.

Uzasadniać opinię Gzyry może do pewnego stopnia brak kolejnych, oficjalnych wypowiedzi biskupów polskich w kwestii ekologii, zdarzająca się (choć, miejmy nadzieję, coraz rzadziej) niechęć do ekologów w kręgach identyfikujących się z gorliwym katolicyzmem, oraz lekceważenie tematu wśród duchowieństwa i w obrębie ruchów katolickich, nie mówiąc już o „zwykłych” wiernych. Niewielu z nas miało okazję słyszeć w swoim parafialnym kościele na kazaniu wezwanie do troski o środowisko – autorce artykułu się to jak dotąd (w żadnym z odwiedzanych kościołów) nie przytrafiło.

Nauczanie papieży: Jana Pawła II i Benedykta XVI w sprawie ochrony stworzenia warte jest upowszechniania. Jan Paweł II wspominał o ekologii choćby w encyklikach: „Sollicitudo rei socialis”, „Evangelium vitae” i „Centesimus annus”, a także poruszył ten temat w Orędziu na Światowy Dzień Pokoju w roku 1990. Benedykt XVI w trakcie swego pontyfikatu wypowiadał się często na ten temat, między innymi w encyklice: „Deus Caritas est”, czy poświęcając ekologii całe orędzie na Światowy Dzień Pokoju w roku 2010.

Warte podkreślenia jest to, że w papieskim nauczaniu ekologia jest problemem dotyczącym wszystkich ludzi, a dla chrześcijanina troska o środowisko wypływa bezpośrednio z wiary w Boga Stwórcę. Dbanie o środowisko łączy się z troską o pokój i sprawiedliwość społeczną – i nie jest to stwierdzenie lewaka-alterglobalisty, lecz zauważenie przez obu papieży powiązań między nierównościami społecznymi a niszczeniem środowiska. Przyrodę zaś niszczą przede wszystkim postawy ludzkie, w tym materializm i konsumpcjonizm, niekoniecznie zaawansowana technologia sama w sobie.

Jednocześnie Benedykt XVI w swoim nauczaniu akcentuje stanowisko, iż działanie na rzecz ochrony stworzenia nie powinno łączyć się dla chrześcijanina z przyjmowaniem postawy biocentrycznej, czyli akcentującej równość poszczególnych gatunków na Ziemi. Dla papieża – mimo wielokrotnych, pozytywnych wypowiedzi o ekologii i ekologach – ważne jest zwrócenie uwagi na różnicę między wywodzącym się z Biblii antropocentryzmem, a tendencjami biocentrycznymi w myśli ekologicznej. Co ta ostrożność może oznaczać? Można na to patrzeć wielorako.

Antropocentryzm biblijny, wyrażający się w słynnym „czyńcie sobie Ziemię poddaną” był często krytykowany przez myślicieli ekologicznych jako przyczyna degradacji środowiska. Wielu chrześcijan z tym stanowiskiem polemizowało. Jednak z punktu widzenia działaczy ekologicznych, również nastawionych bardziej radykalnie, różnica między antropocentryzmem ekologii chrześcijańskiej a – jakkolwiek rozumianym – biocentryzmem niektórych innych nurtów ekologii, najprawdopodobniej będzie trzeciorzędna, o ile zarówno chrześcijańską, jak niechrześcijańską myśl ekologiczną potraktuje się jako motywację do czynnego zaangażowania w ochronę środowiska lub przynajmniej do dbałości o środowisko na co dzień. O ile Kościół katolicki, a niekiedy całe chrześcijaństwo, wśród wielu działaczy ekologicznych wywołuje negatywne emocje, związane zarówno z kształtem instytucji, postawami wiernych, jak i z Biblią, chrześcijańską filozofią czy teologią, o tyle niechęć ta raczej nie przenosi się na ekologów-chrześcijan. Choć stanowisko Kościoła w sprawie ochrony stworzenia bywa poddawane przez ekologów krytyce ze względu na brak ustosunkowania się do pewnych spraw czy np. łączącą się z nim kwestię dopuszczalności środków antykoncepcyjnych i aborcji, przeważa jednak zadowolenie z kolejnych wypowiedzi papieży i biskupów na temat ochrony środowiska. Wypowiedzi te są bowiem odczytywane jako istnienie silnego – choć powściągliwego – sprzymierzeńca w walce o zdrowszą Ziemię. Z pewnością więc ta różnica inspiracji duchowych i filozoficznych nie uniemożliwia współdziałania.

Kościół, ostrzegając przed biocentryzmem, zwraca uwagę na łączenie się z nim tendencji panteistycznych. Od strony teologicznej (choć autorka zahacza o ten aspekt z dużą tremą) nie wydaje się, aby przeciwwagą dla panteizmu musiał być silnie podkreślany antropocentryzm. Jeśli wielkich Izraela i Kościoła stać było na wyznania, że są prochem i pyłem u stóp Pana, a święty Franciszek nazywał inne Boże stworzenia braćmi i siostrami, można spojrzeć na „równościowe” podejście do człowieka i innych Bożych stworzeń jako na pewien rodzaj teocentryzmu – uniżenia wszystkich stworzeń przed obliczem Boga.

Osobną kwestią jest łączenie wspomnianego ekologicznego panteizmu z pojemną etykietką New Age. Wydaje się jednak, że to raczej grupom i osobom silnie identyfikującym się z New Age zależy na połączeniu myśli ekologicznej z ezoteryką „Ery Wodnika”, nie jest zaś to zwykle celem zaangażowanych ekologów. Trudno brać na poważnie łączenie z New Age np. Greenpeace-u, a sami działacze tej organizacji mogą być rozbawieni takimi skojarzeniami. Nie negując szczerości poszukiwań duchowych i tęsknoty do harmonii ze stworzeniem u New Age-owców, można stwierdzić, że myśl ekologiczna bez New Age również sobie nieźle radzi. Przy tym pojęcie New Age, wraz z oddalaniem się przełomu wieków, straciło mocno na nośności, problemy ekologiczne zaś, niestety, tylko przybrały na sile.

Inną, otwartą kwestią jest to, czy w najbliższych latach Kościół ustosunkuje się w odmienny niż dotąd sposób do problemu wzrastającej liczby ludności na świecie i czy zmieni to jego nauczanie odnoszące się do antykoncepcji. Choć znacznie większy problem od eksplozji demograficznej w krajach ubogich stanowi nadkonsumpcja w krajach bogatej Północy, nie sposób ignorować faktu, że stosunkowo niski udział ludności z krajów Południa w zużyciu zasobów naturalnych wynika z bardzo skromnych warunków bytowania i braku zaspokojenia podstawowych potrzeb. Humanitaryzm nie pozwala na zadowolenie z faktu, że obecnie wzrastająca liczba ludności w krajach ubogich jest hamowana przez epidemię AIDS czy klęski głodu w niektórych rejonach.

Odrębnym zagadnieniem jest zaangażowanie chrześcijan (a węziej – katolików) w działalność ekologiczną. Na świecie mamy tego liczne przykłady. Wiele zgromadzeń zakonnych podjęło działalność na rzecz środowiska, powstały też organizacje ekologiczne zrzeszające katolików świeckich, nie wspominając już o wierzących zaangażowanych w ruchy niemające charakteru religijnego.

Katolicy z całego świata mają nawet (obok kanonizowanych patronów ekologii, takich jak św. Franciszek i św. Kateri Tekakwitha) swoją niekanonizowaną męczennicę za sprawę ekologii i ubogich jednocześnie. Siostra zakonna Dorothy Stang została zamordowana w roku 2005 w Brazylii za bezkompromisowe zaangażowanie na rzecz amazońskiej dżungli i mieszkańców tamtych okolic.

W Polsce zakony nie podejmują – z wyjątkiem franciszkanów konwentualnych – działalności na rzecz środowiska, choć wśród tych, które mają charakter międzynarodowy, wiele posiada struktury działające na rzecz ekologii, pokoju i sprawiedliwości społecznej na świecie. Zaangażowanie proekologiczne w Polsce zamierza podjąć powstające aktualnie zgromadzenie żeńskie Sióstr Maryi Misjonarek Pokoju. Choć nie prowadzą jeszcze takiej działalności, jedna z sióstr współpracuje ze świecką organizacją ekologiczną. Spośród kościelnych organizacji zrzeszonych w Ogólnopolskiej Radzie Ruchów Katolickich profil ekologiczny ma jedynie wspomniany Ruch Ekologiczny św. Franciszka z Asyżu, działający od ponad trzydziestu lat.

Jeśli chodzi o dbałość o środowisko w życiu codziennym, pozostawia ona w Polsce wiele do życzenia. Można jednak mieć nadzieję, że wielu gorliwym katolikom świeckim i zakonom nie jest ona obca ze względu na wiążący się z nią wymiar ubóstwa i ograniczenia konsumpcji – owej „mądrej ascezy”, do której nawołuje wspomniany na wstępie apel. Z konkretnych prośrodowiskowych zachowań polskich zakonników można wymienić termomodernizację klasztoru benedyktynów w Tyńcu czy pozyskiwanie energii z wiatraków w klasztorze karmelitów w Zawoi.

I – na koniec – czy „kościelna ekologia” to domena lewicy, czy prawicy? Choć autorka identyfikuje się osobiście zarówno z ruchami ekologicznymi, jak z lewicą, Kościół w swojej mądrości wskazuje odpowiedzialność za Ziemię jako istotne zagadnienie dla każdego chrześcijanina i obowiązek płynący z wiary. Warto o tym przypominać tym, którzy jakiekolwiek napomknięcie o kwestiach ekologicznych traktują jako wyraz niepożądanego „lewactwa”.
Rewolucja przy czworakach
2012-03-12 10:23:40
„Wdrapawszy się na biało-rdzawy obryw wapniaka zobaczyła Mea nagle w dole przed czworacznym budynkiem zupełnie dla niej nową rzecz, taką:
Kilkoro dzieci, małych jak ona i niewiele większych, weszło gęsiego do zachwaszczonego sadu. Szły z wolna pod czworak i machając przed sobą białymi chusteczkami śpiewały urągliwie:

Z dymem pożaru Petersburg się pali.
O Matkobosko, wypędź tych Moskali!
A z Moskalami wszystkich pepesowców!
Zostaw nam tylko samych narodowców!

Widzi Mea: wśród dzieci przy czworakach – ruch jak w osim gnieździe. Wysunął się Karol Zając przed swoich. Coś krzyknął. Któraś z dziewczyn podbiegła do niego... potem do kupy chrustu... znów do niego wróciła. Coś niosła w dłoniach. Dała mu to. I po chwili na ostrym końcu ożoga wzniosła się w niebo niewielka płachetka czerwona.
Dzieci, następujące z sadu, pomnożyły krzyki. Wywrzaskiwane słowa śpiewki dolatują do rozgrzanych uszu Mei wyraźnie, dobitnie:

Bo narodowcy wierzą w Pana Boga,
a pepesowcy w diabelskiego roga...

Lecz zaraz odpowiedziano im spod czworaków na tę samą nutę, słowami tej samej śpiewki, zwyobróconymi tylko:

... zostaw nam tylko samych pepesowców,
bo pepesowcy wierzą w Matkęboskę,
a narodowcy w Mateczkę Kozłowskę.
Bo pepesowcy wierzą w wszystkich świętych,
a narodowcy...

Szli naprzód ani patrząc, przez chlupiącą gnojówkę, prosto na tamtych, ku sadowi.”
Ewa Szelburg – Zarembina, Ludzie z wosku, Warszawa 1980, s. 224 – 225.

W ten właśnie sposób wielka polityka – a konkretnie rewolucja 1905 roku – trafiła do świata sześcioletniej Salomei Gozdawy, jednej z bohaterek cyklu powieściowego Ewy Szelburg – Zarembiny „Rzeka kłamstwa”.
„Rzeka kłamstwa” to cykl pod pewnymi względami niezwykły. Bohaterki – Joanna i jej córka Salomea – żyją życiem prostym i ubogim. Nie znaczy to jednak, że prymitywnym. W świecie ciężkiej pracy i twardych warunków jest miejsce na subtelności psychologiczne, sprzeczności, zachwyty, strachy i przywidzenia.
Cykl składa się z pięciu tomów: „Wędrówka Joanny”, „Ludzie z wosku”, „Miasteczko aniołów” „Ludzie jak wiatr” i „Gaudeamus”. Powstały one pomiędzy 1936 a 1968 rokiem.
Fabuła jest wielowątkowa, składa się z drobnych, codziennych wydarzeń. Joanna to biedna dziewczyna ze wsi, którą poznajemy jako jedenastolatkę. Dorasta, zostaje służącą, poznaje Kaja, ogrodnika, z którym bierze ślub. Przychodzi na świat ich córka Salomea, potem Kaj zaczyna chorować. Joanna z mężem wychowują dziecko, posyłają je do gimnazjum, potem na studia. Na losy głównych bohaterów nakładają się wydarzenia i zjawiska polityczno - społeczne początku dwudziestego wieku: rewolucja 1905 roku, spółdzielczość i praca oświatowa, mariawityzm, skauting, pierwsza wojna światowa. Wydarzenia opisane zostały z dużą rozpiętością emocjonalną, znalazło się miejsce na groteskę i melodramat.
Co nietypowe, dziecko w tym cyklu powieściowym jest pełnoprawnym bohaterem. Świat dojrzewającej Joanny, a potem małej Salomei, przedstawiony jest wnikliwie i wielobarwnie. Szczególna relacja – rzadko spotykana w literaturze polskiej – łączy Kaja Gozdawę z jego córką. Wrażliwy i kochający ojciec to nietypowa postać w książce dla dorosłych. Być może zamiłowania Szelburg – Zarembiny – która tworzyła przede wszystkim dla dzieci, pozwoliły jej wpleść w świat dorosłych problemów równorzędny wątek porozumienia między dorosłym a dzieckiem.
Mimo ponurego tytułu powieść nie jest smutna i przygnębiająca. Tytułowe kłamstwo to spowijająca wszystko osłona konwenansu, w którym żyją bohaterowie. A jednak prawdziwe życie – miłość, radość, ból i szczęście – jest silniejsze od nurtu rzeki kłamstwa. Prąd prawdziwego życia to portretowany z zamiłowaniem i szczegółowo świat przyrody, ogrodnictwa i pszczelarstwa, bystrym okiem obserwowane życie drobnych urzędników, rzemieślników i kupców. Powstała saga nie napawa pesymizmem – życie jest silniejsze od śmierci, a prawda od kłamstwa, w którym żyją bohaterowie. Warto zajrzeć do tych dawno nie wznawianych książek, odnaleźć w nich portret epoki.

Notatki ze żłobka
2011-06-06 14:53:15
Tak się składa, że mam okazję ostatnio prowadzić dyskusje z panami osadzonymi w jednym z wrocławskich zakładów karnych. Panowie rozmawiają o ekologii. Rozmawiają grzecznie, w sposób wyważony, zazwyczaj ich opinia nie odbiega zbytnio od średniej statystycznej (czyli przyrodę trzeba chronić, byleśmy nie musieli w żaden sposób za to płacić). Panowie uczestniczą w zajęciach, które mają na celu przekonanie ich do szanowania przyrody i dostarczenie niezbędnej wiedzy o podstawach ochrony środowiska w życiu codziennym – czyli jak segregować śmieci i prąd oszczędzać. Ponieważ zajęcia - wykłady i warsztaty - obywają się bez żadnych dotacji, trzeba zmagać się z oporem materii – wolontariackim słomianym zapałem prowadzących, brakiem materiałów pomocniczych, a z drugiej strony – remontem sal wykładowych w więzieniu czy utrudniającym prowadzenie zajęć regulaminem.

Najgorsze jednak są ramki w głowie prowadzących (piszę z autopsji). Bo jakże nie czuć zakłopotania, gdy na sali gimnastycznej siedzi kilkudziesięciu wyjątkowo udręczonych życiem ludzi, z których większość nie będzie miała się gdzie podziać, kiedy już wreszcie opuszczą to miejsce, w którym byle jakie, ale jedzenie dadzą, dach nad głową zapewnią i ciepły prysznic każą wziąć. Ekologia? Dla więźniów? Toż to tak, jakby bezdomnego szkolić, zamiast mu jeść dać. A więźniom lepiej kurs na spawacza zorganizować, niż im zawracać głowę środowiskiem. A jednak panowie (pomrukując na boku, że „czują się jak w żłobku”) na zajęcia zjawiają się tłumnie, „Więzienna Wszechnica Ekologiczna” należy do najliczniej uczęszczanych zajęć w tym zakładzie karnym.

Człowiek czuje się jak obrzydły burżuj, namawiając do zachowań przyjaznych przyrodzie. Jeszcze oszczędzanie prądu jest OK, bo pozwala zaoszczędzić również trochę kasy, podobnie z jeżdżeniem transportem miejskim czy kubeczkami menstruacyjnymi (choć to ostatnie dotyczyłoby raczej partnerek słuchaczy, nie ich samych). Ale tłumaczyć różnice między produktami bio- a organicznymi? Albo opowiadać o pięknie przyrody człowiekowi, który siedzi na kilku metrach kwadratowych i nie wyściubia nosa poza ogrodzony dziedziniec? Albo uświadamianie bezsensu budowania elektrowni atomowych ludziom, którzy nie wierzą w jakąkolwiek moc sprawczą własnej opinii? Albo przybliżanie wizji globalnego ocieplenia facetowi, który nie skończył zawodówki?

A jednak panowie chcą wierzyć, że inny świat jest możliwy. I ożywiają się przy najbardziej abstrakcyjnych tematach. Może dlatego, że ideą Wszechnicy jest – nie wprost – przekonanie, że jej uczestnicy mogą „zrobić coś dobrego” dla siebie i innych. Nie są jedynie biernymi konsumentami, których trzeba popychać do aktywności, lecz mają szansę zająć się czymś poza własnym brzuchem. Większość z nich pewnie niewiele będzie mogła zrobić, ale przychodzą. Poczuć się jak w żłobku, bo w żłobku są dzieci, a dzieci są z natury dobre (choć osobiście nie lubię żłobków, ale to inny temat).

PS. Przepraszam czytelników i czytelniczki za kryptoreklamę kubeczków;)
Jeśli nie statek szaleńców, to co?
2011-05-23 08:26:54
Statek szaleńców, na którym mieli oni pływać od miasta do miasta, nigdzie nie znajdując gościny po wygnaniu ich z jednego z nich, pojawiał się często w malarstwie renesansowym, lecz w rzeczywistości nie był bynajmniej częstą formą wykluczenia osób chorych psychicznie w późnym średniowieczu. W zależności od kraju i regionu, chorych psychicznie w średniowieczu szanowano jako mających głębszy kontakt z Bogiem, oskarżano o konszachty z szatanem, czasem ubierano w specjalny strój albo też traktowano jak wszystkich innych nieprzystosowanych i ubogich, wspierając jałmużną i modlitwą. Czasy nowożytne przyniosły w niektórych krajach okrutne metody traktowania w zamkniętych zakładach, gdzie zaczęto obłąkanych izolować. Wiek dziewiętnasty i dwudziesty wykluczały szaleńców ze społeczeństwa przez izolację i z debaty publicznej w dyskursie, przyniosły jednak również dobrodziejstwo metod skutecznego leczenia. Nasze łagodne czasy nie zakuwają - wzorem osiemnastowiecznej Francji - obłąkanych w żelazne obręcze i łańcuchy, jednak z tolerancją i akceptacją chorych psychicznie miewamy spore problemy. Gdyby portale internetowe (łącznie z tym, na którym ten tekst umieszczam) cenzurujące nienawiść rasową lub pogardę względem płci, zechciały zbliżone kryteria stosować względem postów obrażających chorych psychicznie, cenzorskie nożyczki nie próżnowałyby. Jednakże sama tolerancja - a tym bardziej akceptacja - chorego psychicznie jest trudna i teoretycznie, i w praktyce, a do tego zdradliwa. Czemu? Ano zobaczmy.

Co oznacza tolerancja względem czarnoskórego, Niemca czy Żyda? Zazwyczaj - znalezienie podstawy, która jest "taka sama" w jego człowieczeństwie, jak i w człowieczeństwie tolerowanego. "Wszyscy jesteśmy jednakowi" powiada człowiek tolerancyjny. Jednakowi - czyli różnimy się fizycznością oraz doświadczeniami kulturowymi, ale duszę, mózg, uczucia - mamy takie same. Podobnie z niepełnosprawnym fizycznie, który również odróżnia się ciałem, ale jest "taki sam" - myślą, mową i uczynkiem. W przypadku chorego psychicznie natomiast tym, co domaga się tolerancji bądź nawet akceptacji jest samo sedno jego odmienności - czyli myślenie.

Zarazem myślenie jest tym, za co najczęściej obciążamy innych odpowiedzialnością, co krystalizuje nam "cywilizowane" linie podziału wedle poglądów politycznych, religijnych, społecznych i gustów. W przypadku osoby z psychozą - myślenie bywa zarówno bliźniaczo podobne myśleniu osoby "normalnej", jak i radykalnie różne. Linie podziału zatem, które możemy nakreślić, dość łatwo psychotyka ustawiają po stronie całkiem przeciwnej do naszej "zdrowej" i "normalnej" strony, ignorując cały wachlarz spraw, które składają się na jego osobowość. Deprecjacja, z jaką wiąże się posądzenie o chorobę psychiczną sprawia, że człowiek nią obciążony znajduje się bardzo łatwo w sferze wykluczenia.

Proste, lecz zwodnicze rozwiązanie, które zdaje się w pełni tolerancyjne: "to człowiek chory, nie odpowiada za to, co mówi" mówi nasz "normals". Jeśli jednak granice owej nieodpowiedzialności za słowa obejmą wszystko, co wypowiada psychotyk, tym stwierdzeniem radykalnie wykluczymy go z grona osób "mających cokolwiek do powiedzenia". Innymi słowy osoba z psychozą, czegokolwiek nie miałaby do powiedzenia, do powiedzenia nie będzie miała nic. Wbrew pozorom, większość osób z chorobami psychicznymi nawet w okresie gwałtownych ataków choroby zachowuje sporo sfer życia, w których funkcjonuje "normalnie", do tego każda z nich posiada - nie niweczone bynajmniej przez chorobę - bogactwo cech indywidualnych, osobisty intelekt, uczuciowość, wiedzę i doświadczenia. Częstokroć jednak całość bagażu życiowego danego chorego przekreślona jest stemplem z napisem "psychiczny".

A może jednak nie da się tolerować chorych? "Niech sobie będzie Murzynem/niepełnosprawnym, byle był dobrym/mądrym człowiekiem" oświadczy człowiek skłonny do akceptacji inności. To myślenie dotkliwie zdradza swoje ograniczenia w przypadku osób z psychozą, a winą za to można obarczyć zarówno nasz sposób myślenia i kulturę, jak i utarte a nieprawdziwe stereotypy powielane w mediach. Mądry człowiek bowiem to taki, który nie ma zwidów na jawie i nie zastanawia się godzinami, czy mu policja grzebie w poczcie internetowej. Jakże zatem psychotyka zaliczyć do mądrych, choćby i pokończył dwa fakultety albo napisał książkę? Z drugiej strony dobroć może i wpisuje się jakoś w obraz łagodnego a namolnego wariata, większość z nas jednakowoż na zainteresowanie ze strony osoby, która zachowuje się w sposób nieprzystający do naszych oczekiwań, zareaguje lękiem, a co za tym idzie, będzie się czuła zagrożona i dopatrywać się może agresji tam, gdzie jej nie będzie. Pomoże nam w tej obawie medialna wizja agresywnych zbrodniarzy, którzy "leczyli się psychiatrycznie", choć od lat trąbią lekarze psychiatrzy przy okazji dni tolerancji względem chorych ze schizofrenią, że agresja chorych nie jest większa niż w środowisku osób zdrowych, a zazwyczaj to nie choroba ponosi winę za zwiększoną pobudliwość osób chorych, lecz środowisko, w którym przebywają. Dodatkowo wykluczenie chorych ułatwią nam wizje ich nieodpowiedzialności, rozciąganej na całe życie, niezależnie od - skutecznej stuprocentowo, pod warunkiem stosowania - farmakoterapii. Do wizji tych należy dodać obawy związane z kontaktem z chorymi bądź zajmowaniem przez nich stanowisk i pełnieniem różnych funkcji społecznych: któż wyobrazi sobie nauczyciela bądź lekarza ze schizofrenią?

Wiele osób chorych psychicznie boryka się z problemami związanymi z bezrobociem, ubóstwem (co powoduje brak środków na leczenie i wtórnie pogłębia problemy), inni w obawie przed stygmatyzacją, utratą pracy i kontaktów społecznych a także lekceważącym traktowaniem, starają się ukryć fakt choroby. Dodać do tego można ustawodawstwo, które od lat międzywojennych zachowuje kuriozalny przepis o zakazie zawierania małżeństw przez osoby chore psychicznie (nie związany z ubezwłasnowolnieniem tychże). Pozostaje oprócz tego ogromna przestrzeń społecznego lęku, napiętnowania i strachu, który poszerzamy własnymi rozważaniami na temat tego, który z polityków jest psycholem, wariatem i pojebem, lub komu z internetowych dyskutantów należy zasugerować leczenie psychiatryczne.

2009-06-20 00:30:36
Wstęp do "Antychrysta"
2009-06-09 21:46:27
"Antychrysta" von Triera, który tydzień temu pojawił się na ekranach kin, jeszcze nie zdążyłam obejrzeć. Zapewne obejrzę właśnie po to, aby się przekonać, czy - tak jak po poprzednich filmach von Triera - znowu wyjdę z kina z poczuciem, że film warto było obejrzeć właśnie po to, żeby znów móc się przekonać, jak łatwo i bezkarnie reżyser może zrobić widzów w konia na ich własne życzenie - i jak zręcznie mu się to udaje.

Koneser kina się byle czym nie wzruszy. Byle czym nie wzruszy się również reżyser „Królestwa”, a może właśnie wręcz przeciwnie – von Trier doskonale wie, jak łatwo się można wzruszyć, przestraszyć czy oburzyć, oglądając pierwszy lepszy tandetny serialik, i jak blisko takim serialikom do rzeczywistości. Reżyser zdaje się zawierać z widzami rodzaj układu, na który nie każdy jest w stanie się zgodzić: skoro chcecie przez pięć godzin oglądać film o szpitalu, musicie liczyć się z tym, że pierwszy lepszy konował zrobi wam tu po drodze operację mózgu, w przerwie oglądając pornosa i strzelając do laboratoryjnych szczurów, które – o zgrozo! - pacjent pewnie też by chętnie własnoręcznie zastrzelił. Po chwilowym wzburzeniu zostają jedynie napisy na ekranie i świadomość, że samemu się chciało obejrzeć tę drwinę z oczekiwań i gustów. "Królestwo" jest do granic wytrzymałości przeładowane chaosem symboliki, rwących się wątków i scenicznych gadżetów, a jednak każdy, kto mu się przypatrywał wie, jak trudno się nie rozpłakać przy sentymentalnej historyjce o dziewczynce skrzywdzonej przez instytucję, nie wystraszyć wycia karetki-widma, a w następnej minucie nie roześmiać z lekarza-hochsztaplera kradnącego dokumenty z archiwów, by zatrzeć ślady swoich przestępstw, które nikogo poza nim nie obchodzą.

Pomiędzy pierwszą a drugą częścią „Królestwa” powstało „Przełamując fale”, któremu nikt nie szczędził pochwał. A jednak po tym śmiertelnie poważnym, oszczędnym i prostym filmie żaden z następnych nie mógł być już równie szczery i prosty, a w każdym z nich śmiertelna powaga graniczy z parodią, tak, jakby „Przełamując fale” wyczerpało możliwość prostego i autentycznego przekazu, a reżyser, który sformułował zasady „Dogmy”, sam nie mógł się już potem do nich stosować. Nawet „Idioci”, pozornie bliscy zasadom „Dogmy”, w rzeczywistości są jedynie eksperymentem na granicy rzeczywistości.

Jeśli von Trier niekiedy obawia się, że ktoś mógłby zbyt poważnie potraktować jego dzieło i zbyt długo o nim pamiętać - czuje się w obowiązku przypomnieć jak najmocniej o umowności filmu. Ten, kto nazbyt zacznie przeżywać "Tańcząc w ciemnościach", nagle w finale otrzymuje mocne przypomnienie, że to jednak teatr a nie więzienie, a Bjork nie oślepła i nie została powieszona, tylko dalej żyje i śpiewa. A jednak kiedy oglądałam "Tańcząc w ciemnościach", w trakcie projekcji w całej sali słychać było pochlipywanie - choć publiczność nie wyglądała na specjalnie rozhisteryzowaną z natury.

Być może za to właśnie dość ambiwalentnie traktują von Triera krytycy: jak przy poprzednich filmach, wszystkie zapowiedzi "Antychrysta" podkreślają, że film wzbudził skrajnie odmienne emocje. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że "Antychryst" we wszystkich wywołał dokładnie te same emocje, co każdy przyzwoity horror. Zapewne po prostu niektórzy z krytyków nie boleli nadmiernie nad faktem, że znowu zostali zrobieni w konia i bali się „Antychrysta”, inni natomiast jeszcze długo nie będą w stanie się z tym pogodzić.
Ogólna teoria wszystkiego
2009-03-01 17:52:50
(…)Więc piszę: Pachną w słońcu ziółka
(obszar plus minus jeden hektar),
A wśród tych ziółek igra pszczółka
Biorąc do pyska słodki nektar.
Przy tej okazji w kwietny pyłek
Siada na maku lub na chabrze,
A że ma dość kosmaty tyłek,
Więc zwykle pyłkiem się ubabrze.
Potem przenosi go do słupka
I kwiat zapładnia mimo woli,
Więc gdyby nie tej pszczółki pupka -
Brakłoby jabłek i fasoli.
Proszę, już wierszyk jest niedługi,
Sama w nim prawda, nic ryzyka,
Lecz mam gdzieś pszczółkę, jej zasługi
I kwiatki, w które mordę wtyka.
Oduczyłbym ją tkwić na boku,
Ustawiłbym tę zgagę w pionie:
- Oż ty, szemrana po odwłoku,
Brzęknij po czyjej jesteś stronie.
Niestety... pszczółka milcząc siedzi
Lub dalej lata i się trudzi,
Nie łatwiej ją do wypowiedzi
Skłonić niż całą kupę ludzi…
Ha, widać to nie jej domena,
Nikt jej inaczej nie wychowa,
Nie zmieni jej w Buchwalda, Twaina,
Ilfa, Pietrowa i Czechowa. (…)

A. Waligórski, Zaangażowanie


Wszystko jest polityką/wszystko jest polityczne

Konstrukcja tych dwóch wytłuszczonych zdań nasuwa skojarzenia z kilkoma rodzajami arbitralnych wszystkoizmów. Stachura utrzymywał, że wszystko jest poezją, i nie da się nawet najpiękniejszą prozą tej tezy obalić. Cała rzeczywistość (materialna) to chemia – powie chemik. Gorliwy chrześcijanin oświadczy, że Bóg jest wszystkim, gorliwy panteista – że wszystko jest Bogiem, i weź tu człowieku polemizuj. Co bardziej gorliwy filozof z tendencjami do egalitaryzmu – na przykład Stefan Swieżawski – że wszystko jest filozofią. Poniektóry artysta – na wrocławskim podwórku np. Andrzej Dudek-Duerer – że wszystko jest sztuką. Historyk – że wszystko (co ludzkie) jest historią, przyrodnik – że wszystko jest częścią przyrody. Niektórzy prawnicy reagują oburzeniem na stwierdzenie, iż jakiś problem „nie ma nic wspólnego z prawem”, lub że w jakiejś kwestii „nie o prawo chodzi”. Nie da się zaprzeczyć – wszystko ma związek z prawem. Cała rzeczywistość materialna jest ogarnięta prawem, choćby i naturalnym. Każda ludzkie przedsięwzięcie jest wykonywane przez podmioty prawa, z użyciem rzeczy będących przedmiotami prawa, mało tego – większość z tych przedsięwzięć to czynności prawne lub będące efektem dokonanych czynności prawnych, nawet jeśli wielu z nich prawo nie reguluje...

Widzimy trzy możliwości rozumienia "wszystkoizmów", stanowiące rodzaj kontinuum: pierwsza odnosi się do potencjalnie „całościowego” postrzegania świata wedle kryteriów określonej dziedziny czy języka (według modnego określenia: „dyskursu”), postrzegania, będącego jednym z wielu możliwych, niekoniecznie zawsze właściwym lub najistotniejszym. Druga idzie dalej. Nie tylko widzi możliwość stosowania danej metody, ale głosi – w danych aspektach – jej wyższość nad innymi sposobami opisu rzeczywistości, lub w każdym razie niezbędność. Trzecia wreszcie – głosi całkowitą supremację i nieomal samowystarczalność tego (tfu...) dyskursu we wszystkich możliwych dziedzinach.

Brzmi niejasno? Ano, weźmy przykład. Zgodzimy się, że książki składają się z papieru, papier z celulozy, celuloza z pulpy drzewnej... chociaż ten aspekt obchodzi głównie przemysł papierniczy, drukarzy, ekologów/sozologów/przyrodników, dokumentalistów i zbieraczy makulatury. Jeśli uznamy, że jest to istotne kryterium opisu, nie tylko dla przedstawicieli tych grup/zrzeszeń, ale i dla wszystkich mających z książką styczność, przyjmując zarazem hierarchię wartości przyrodnika, możemy postulować, np. nabywanie książek wydrukowanych na papierze z recyklingu, ograniczenie nabywanie książek, których i tak się nie przeczyta, itd.

Jeśli uznamy owo kryterium za najistotniejsze przy ocenie książki – nasze postulaty się odpowiednio zradykalizują, a zawartość książki zejdzie na plan dalszy, lub - przewrotnie - wobec wagi kryterium materiału zaostrzymy znacznie ocenę merytoryczną książki. Jeśli natomiast stwierdzimy, że jest to jedyny aspekt wart wzięcia pod uwagę, dojdziemy do wniosku, że najlepsze książki to te, które w ogóle nie zostały napisane (a co za tym idzie – wydrukowane). Stąd tylko krok do konkluzji, że materiałoznawstwo skojarzone z wyznawanym systemem wartości powinno uporządkować całą rzeczywistość społeczno – gospodarczą. Pogląd na pierwszy rzut oka karykaturalnie przerysowany, ale przez beztrosko eksploatujących zasoby ziemskie wyznawany po cichu powszechnie, choć w wersji au rebours do wyżej przytoczonego przykładu. Zwięźle wyraził to niejaki Zapatero, z rozbrajającą szczerością podając kilka tygodni temu uniwersalne lekarstwo na kryzys gospodarczy, stanowiące credo zarówno jego, jak i całego systemu kapitalistycznego: "Ci, którzy mają pracę, powinni konsumować jak najwięcej".

W powieści młodzieżowej „Stowarzyszenie umarłych poetów” (na podstawie której nakręcono film o tym samym tytule) jeden z bohaterów – skonfliktowany z ojcem nastolatek – zwierza się koledze, że w dzieciństwie ojciec zwracał się do niego per „Pięć pięćdziesiąt”. Taką rzekomo wartość – w dolarach – miały mieć wyizolowane z ludzkiego organizmu metale po zastawieniu ich w lombardzie, i tyle właśnie – zdaniem owego ojca wart był człowiek, o ile nie pomnożył swojej wartości rynkowej przez kształcenie się i poszerzanie wiedzy. Z pozoru obrazoburczo - prostacki żarcik okazuje się w powieści niepodważalnym dogmatem o melodramatycznych konsekwencjach.

A jak to jest z polityką?

Polityka jest niezwykle ponętnym wytrychem. Można bowiem z rozmachem pominąć całą fenomenologię wrażliwych na niezrozumienie, a tym więcej na różnicę zdań i gustów aspektów humanistyki, moralności, sztuki, religii czy ekonomii, stosując do ich analizy i oceny – jako najistotniejsze – przede wszystkim kryterium zdobywania i utrzymywania władzy, zaprawione niekiedy wyznawanym publicznie światopoglądem.

Sprawa jednak nie jest tak prosta. Interpretacja najbardziej wielkoduszna mówi, że polityka jest po to, żeby rozwiązywać problemy społeczne a bez polityki się ich rozwiązać nie da. Zatem pilne i ważne sprawy na sojuszu ze stosowną wersją światopoglądu i odpowiednio mocnymi łokciami/kapitałem pieniężnym i kulturowym mogą tylko zyskać. Co więcej, problemy społeczne i sposoby ich rozwiązania w związku przyczynowo-skutkowym ze światopoglądem i systemem władzy pozostają. Mielibyśmy zatem symbiozę "spraw prywatnych" z politycznymi. Ignorowanie polityki to pięknoduchostwo, samooszukiwanie się i wygodnictwo.

Interpretacja nieco mniej wielkoduszna zwraca uwagę na fakt, że logika polityki nie zawsze przystaje do logiki określonego problemu społecznego. O ekologię może się troszczyć fan Rydzyka i Jarugi-Nowackiej. Głodne dzieci powinny dostać obiad, nawet jeśli zmniejszy to (w wersji left) potencjał rewolucyjny ich rodziców lub (w wersji right) wykształci w rodzicach postawy roszczeniowe. Niezwykle słuszny w swoim przekazie pisarz może być rozpaczliwym grafomanem. Prezerwatywa może być grzechem, ale chronić przed chorobami wenerycznymi, a karmienie piersią jest najzdrowsze i najtańsze, chociaż ojciec dziecka nie ma odpowiednich do karmienia piersi.

Interpretacja najmniej wielkoduszna mówi, językiem "klasy pracującej" że "znowu się po naszych plecach chcą dorwać do koryta, pod pozorem troski o nasze sprawy" lub, w wersji ngo: "jak się zaczniemy zajmować polityką, to zrobi się burdel i już nic konstruktywnego nie zrobimy". I trudno odmówić ziarnka prawdy tym stwierdzeniom, obserwując działalność najbardziej rozpolitykowanych organizacji. Być może po prostu polityka jest przyjemniejszym sposobem na dowartościowanie i zaspokajanie potrzeby sprawczości, niż inne rodzaje bazującej na tych samych potrzebach działalności społecznej?
Violent Night...
2008-12-26 15:43:49
Czy ktoś z Czytelników wie, jak wytwarzano bombki choinkowe? Bombki choinkowe robiło się tak, jak gigantyczne bańki mydlane. Dmuchało się ustami w "słomkę" - długą metalową rurkę, na której końcu znajdował się bąbel z odrobiny roztopionego szkła. Potem bąbel zastygał w kształcie kuli z długim ogonkiem, który odpiłowywano, a bombkę ręcznie malowano i oklejano. Opis znam z relacji mojej babci, która w latach czterdziestych pracowała przez pewien czas jako malarka-dekoratorka takich właśnie bombek w gdańskiej fabryce.

Chociaż wytwarzanie naczyń (nie tylko bombek) w ten sposób to jedna z bardziej szkodliwych i niebezpiecznych prac, przy której wdycha się opary z kadzi wypełnionych wrzącym szkłem, a do tego o ciężkie poparzenia nietrudno - metoda wytwarzania jest niewątpliwie poetyczna, a i same wyroby miały wiele uroku. Podobna ambiwalencja uczuć towarzyszy mi w myśleniu o aktualnie tworzonych świąteczno-choinkowych gadżetach, choć wiele z nich tworzonych jest maszynowo. Rzecz jasna - w Chinach. Ot i skąd ambiwalencja. Kupienie nie-chińskich ozdób choinkowych, obecnie prawie niemożliwe, stanie się zresztą o jedno oczko trudniejsze. Jedna z ostatnich - jeśli nie ostatnia - polska fabryka bombek choinkowych w Miliczu pod Wrocławiem ogłosiła bowiem niedawno upadłość i zostanie zamknięta z końcem grudnia.

Nie trzeba być, jak autorka wpisu, fanem durnostojek, aby na widok ozdób choinkowych - szklanych, słomianych, papierowych czy plastikowych, odczuwać wstydliwe rozczulenie lub namiętny zachwyt. Z wyjątkiem wielbicieli minimalizmu i bojkotujących Boże Narodzenie, czytelnicy lewica.pl, czyli Świadomi Politycznie Konsumenci miewają zapewne podobnie jak ja, ciężkie rozterki: kupić to chińskie pozłacane g... wytwarzane w obozie pracy i ozdobić nim drzewko bogini Frei, czy nie? No, niby można zrobić samemu łańcuchy i ptaszki z bibułki, wyniośle i ascetycznie olewając kupne świecidełka i nie myśląc o tłumach rodaków je nabywających. Pieprzyć komercję i szał zakupów, myśli wkurzony i zniesmaczony milionami Santa Clausów w sklepach od początku listopada Świadomy Politycznie Konsument. Nie jest, co prawda, prawicującym socjalkonserwatystą, więc nie podśpiewuje w adwencie protestacyjnie pod nosem, jak autorka wpisu, "Rorate coeli desuper".

Ale przychodzi do kupowania prezentów, i Świadomy Politycznie Konsument zgrzytając zębami poszukuje dla spokrewnionego dziecka maskotki made in cokolwiek, byle nie China... no tak, w jednym sklepie coś jest. Made in Indonesia. Z deszczu pod rynnę. W ostatnim momencie znajduje stoisko z czeskimi maskotkami, co prawda niezbyt pięknymi i po horrendalnej cenie, ale raz na jakiś czas można się szarpnąć. Nie myśląc o tłumach rodaków...etc.

No, powiedzmy, że Świadomy Politycznie Konsument nie jest, jak autorka wpisu, vege oraz eko, i w zagadnienie karpia tudzież doniczkowej choinki się nie wgłębia specjalnie. Jeden problem ma mniej. Powiedzmy, że jest wysoce nowoczesny i czytając w wysokonakładowej prasie artykuły o tym, że świąteczne porządki olać należy a święta spędzić jak się chce, na przykład jadąc na zagraniczną wycieczkę, kiwa z aprobatą głową. Ale nagle budzi się w ŚPKonsumencie brzydkie podejrzenie, że te zachęty do obchodzenia świąt "jak się chce" się tak znikąd nie wzięły. Bo niby kiedy ma wysprzątać chałupę umęczona sprzedawczyni, która do czwartej w Wigilię siedzi w sklepie? A w przeddzień wigilii siedziała do dziesiątej wieczór, bo przed świętami sklep dłużej pracuje. A jak będzie chciała chociaż pierogów nalepić, to przeczyta w gazecie, że jest masochistką, bo przecież garmażerkę można gotową kupić. I żeby rodziny nie unieszczęśliwiała, bo rodzina chce ją widzieć radosną i wypoczętą w święta. I przeczyta, że trzydzieści procent kobiet święta tylko ze zmęczeniem sobie kojarzy. I wcale nie dlatego, że w robocie siedzą długo, tylko nie wiadomo po co, chcą mieć czyste okna. Fanaberie takie. A czy komukolwiek w święta potrzebne czyste okna? Przecież w święta nic nie jest potrzebne. Więc niech nie zawraca głowy pierogami, bo nikomu na tych pierogach nie zależy, tylko jej.

A wszystkim Czytającym dedykuję poniższy utworek. Pasuje jak ulał.

Violent night
Factory night
Children work
Tibetans’ plight
In yon sweatshop is mother and child
Chinese guards work them all day and night
Wish they could sleep in peace
Wish they could sleep in peace.
Violent night
Prison Camp night
Monks and nuns
Living in fright
Monasteries all empty and cold
No help for the sick and the old
Wish they could live in peace
Wish they could live in peace.

Wiecie, jaka melodia? To pośpiewajcie sobie pod choinką. Kto nie wie – pewna międzynarodowa kolęda ma taką samą.
Przedszkole a sprawa polska
2008-10-22 18:20:30
Pewna znajoma (ur.1975) zrelacjonowała mi kiedyś rozmowę ze swoją matką, którą odbyła mając trzy lata. A było to tak:
Wracały z przedszkola.
- Co było dziś w przedszkolu?
- Śpacielek.
- I co się działo na tym spacerku?
- Źnalaźłam ziuka.
- Żuka? Naprawdę? I co z nim zrobiłaś?
- Zaniośłam do pani.
- O, i co pani na to? - zaciekawiła się matka, notabene nauczycielka biologii.
- A pani na to „śpieldalaj z tym sińśtwem!”

Nie należałoby przypuszczać, że matki zrzekają się doglądania i mycia swoich dzieci z powodu zamiłowania do wygód; ewolucja społeczna i ekonomiczna zmusza pracownicę do opuszczania domu w celu zdobywania chleba dla dzieci i to staje się powodem zaniedbania obowiązków, które byłyby dla niej bardzo miłe. Pociesza się wszakże świadomością, że jej dzieci są dobrze pielęgnowane i strzeżone. Sprawa ta nie ogranicza się jedynie do dzieci klasy pracującej; rozciąga się również i na dzieci klasy mieszczańskiej, których matki są pracownicami umysłowymi. Nauczycielki rozmaitego rodzaju, profesorki etc., które poza oficjalnymi zajęciami dają również lekcje prywatne, bywają często zmuszone pozostawiać dzieci pod opieką ordynarnej i nieodpowiedniej służącej”1 pisała na początku dwudziestego wieku Maria Montessori, jedna z najważniejszych postaci tzw. Nowego Wychowania, reformatorka pedagogiki, zasłużona dla rozwoju edukacji dzieci młodszych oraz niepełnosprawnych. Dziś „system Montessori” uznaje się za jeden z nurtów pedagogiki alternatywnej, jak większość „alternatywnych” nurtów cechujący się przede wszystkim pozostawieniem dziecku znacznej wolności działania, niemniej sporo ze stosowanych przez nią metod i technik przeniknęło do „głównego nurtu” pedagogicznych zmagań.

Historyjka o żuku przypomniała mi się w związku z opublikowanymi niedawno wynikami badań dotyczącymi liczby dzieci uczęszczających do przedszkoli w poszczególnych krajach UE i – z drugiej strony – w związku z medialnym szumem wokół obniżenia wieku obowiązkowej edukacji szkolnej, czyli przeniesienia sześciolatków ze szkolnych i przedszkolnych zerówek do pierwszych klas. Pisanie o Januszu Korczaku postanowiłam odłożyć do czasu obejrzenia ekranizacji „Króla Maciusia Pierwszego”, która weszła w październiku na ekrany kin. Pozostanę jednak jeszcze przy tematyce dziecięcej – zgodnie z podtytułem swego bloga.

Nie, nie będę się upierać, że we wszystkich przedszkolach polskich w roku pańskim 1978 rozwijanie wrażliwości na piękno przyrody (bo o edukacji ekologicznej jeszcze się nie mówiło...) oraz wpajanie kultury słowa wyglądało właśnie tak. Zresztą nie wiem, jeszcze mnie wtedy na świecie nie było... O co więc chodzi z tą edukacją przedszkolną i wcześniejszym wiekiem szkolnym?

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to...


Pozornie sprawa jest prosta: wyrównywanie szans edukacyjnych i rozwojowych kontra ciemni i wypłoszeni rodzice, na siłę trzymający dzieci w domu. Ale jak zwykle kij ma nawet nie dwa, ale całkiem sporo końców, jak rosochaty, solidnie rozgałęziony patyk.

Już na pierwszy rzut oka można zauważyć przynajmniej kilka aspektów problemu. Pierwszym z nich jest przedszkole jako instytucja odciążająca rodziców, pozwalająca im, zwłaszcza matce, podjąć pracę czy studia. Drugim – przedszkole jako usługa, świadczona przez państwo lub samorząd, lub przez firmy czy osoby prywatne. Trzecim – przedszkole jako miejsce wychowania w wymiarze indywidualnym i społecznym, czwartym – jako pierwszy lub jeden z pierwszych szczebelków kształcenia.

Pierwszy aspekt wydaje się bezdyskusyjny. Mało kto kwestionuje, że nieodpłatna lub nisko płatna opieka nad dzieckiem bywa dla rodziców nieocenioną pomocą. Pozostawmy na boku problem, czy nie ułatwia pracodawcom wyzysku pracowników i żądania od nich pełnej dyspozycyjności od świtu do nocy, i przyjrzyjmy się owej pozytywnej stronie.

Aby przedszkole było rzeczywiście tanie i dostępne dla tych, którzy go najbardziej potrzebują, powinno być dofinansowane z publicznych funduszy. Pozornym paradoksem wydaje się, że w ideę wczesnej obowiązkowej instytucjonalnej edukacji dzieci (zarówno szkolnej, jak i przedszkolnej) zaangażował się neoliberalny rząd, starający się na wszelkie sposoby ciąć wydatki socjalne. Teoretycznie – im bardziej rodzice będą przekonani o niezbędności przedszkoli i innych tego typu instytucji, tym więcej dzieci w publicznych przedszkolach i tym większe wydatki na tę instytucję. Tylko teoretycznie.

Mieszkam we Wrocławiu – mieście, w którym dostępność publicznych przedszkoli jest bardzo ograniczona, kolejne placówki są zamykane, a o miejsce rodzice walczą przy zapisach pazurami i zębami. Przewidziane przez ustawodawcę bezpłatne pięciogodzinne przedszkole jest całkowitą fikcją, jak zresztą chyba we wszystkich miastach. Towarzyszy temu zarazem promocja edukacji przedszkolnej w ogóle, i tworzonych aktualnie „miniprzedszkoli” prywatnych, zakładanych przy pomocy gminy, zapewne tańszych w utrzymaniu, często pewnie lepszych i bardziej kameralnych, ale pobierających za swoje usługi dość spore opłaty...

Mając do wyboru drogie przedszkole prywatne i bezpłatne lub nisko płatne przedszkole publiczne (choć opłaty za przedszkole publiczne też nie należą w Polsce do najniższych), rodzice mogą się zastanawiać nad wyborem jednej z opcji. O ile jakość usług w prywatnej i publicznej placówce nie będzie znacząco odbiegać od siebie, wybiorą przedszkole publiczne, nawet jeśli będzie ich stać na prywatne. A zatem z punktu widzenia krótkowzrocznej oszczędności na wydatkach socjalnych – dobre, wysokiej jakości publiczne przedszkole, samo w sobie drogie, jest dodatkowo nieopłacalne. Jednak z perspektywy polityka samorządowego dbającego o wyborców – złe publiczne przedszkole może zmniejszyć poparcie wśród niezadowolonych beneficjentów tej instytucji.

Jak wyjść z tej sprzeczności? Położyć nacisk na niezbędność przedszkola w edukacji, potraktować je jako inwestycję w dziecko – nie jako sposób ulżenia rodzicom. Tym sposobem nacisk z pojmowania przedszkola jako czegoś, co należy się rodzicom, zostaje przesunięty na przedszkole jako coś, co rodzice powinni zapewnić dziecku dla jego dobra. Celem jest to, aby rodzice, o ile tylko będą w stanie, z dobrej woli wybrali to, co droższe, i wysłali dziecko do przedszkola prywatnego – bo któż oszczędzałby w tak kluczowej sprawie, jak edukacja dziecka i zapewnienie mu korzystnej lokaty w wyścigu szczurów? Paradoksalnie więc przedszkola mogą pójść tym samym torem, co służba zdrowia, i za dwa – trzy lata usłyszymy, że w imię poprawy jakości tych placówek należy je wszystkie skomercjalizować...

Matka wychowująca dziecko jest również skutecznym sposobem na zaoszczędzenie wydatków z funduszy publicznych, może być więc mile widziana przez liberalne państwo – nie jest jednak mile widziana przez liberalnego przedsiębiorcę (z którym liberalny polityk jest związany siecią zależności). I to zarówno przez tego przedsiębiorcę, który mógłby ową matkę zatrudnić, jak i tego, który świadczy usługi w zakresie opieki nad dzieckiem. Temu pierwszemu ubywa potencjalnych pracowników, ten drugi nie zarabia. Instytucja babci pomagającej w opiece nad dzieckiem jest równie niekorzystna dla usługodawcy, jak wszelkiego rodzaju ekonomiczno-alternatywne systemy Lets czy banki czasu.

Potężnym narzędziem dla pozyskania jak najliczniejszej klienteli dla usług opiekuńczych może tu być – jak w przypadku wielu innych usług - „tyrania ekspertów” i specjalizacja. Rozwijający się rynek wszelkich „klubów dziecięcych”, „akademii malucha”, kursów angielskiego i tenisa w pieluchach, sal zabaw i innych miejsc, będących czasami rajem dla dziecka, a czasem zwykłą przechowalnią, pospołu z producentami wszelakich edukacyjnych zabawek, stara się o rozwijanie w rodzicach poczucia, że dbanie o rozwój dziecka jest wiedzą tajemną, dostępną tylko ekspertom, i wymagającą wyjątkowych warunków oraz odpowiednio kosztownych akcesoriów. Znajoma pedagog, pracująca jako terapeutka dzieci niepełnosprawnych w ośrodku wczesnej interwencji, powiedziała mi niedawno:

- Kiedy rodzice uczestniczą w zajęciach dziecka, robią wielkie oczy, widząc, że zwyczajnie bawię się z dzieckiem w „sroczka kaszkę warzyła” albo biorę je na kolana, głaszczę i kołyszę. Nie chcą wierzyć, że tak wygląda profesjonalna terapia. Mają tak mało zaufania do własnego instynktu, że nie mieści im się w głowie, żeby takie „normalne” zachowania, które praktykuje prawie każda matka czy babcia, mogły mieć jakiekolwiek edukacyjne czy terapeutyczne znaczenie...

Innym sposobem na zmniejszenie kosztów opieki jest przeniesienie edukacji dzieci młodszych częściowo do szkół. Konflikt wokół wcześniejszego posyłania do szkół sześciolatków przedstawiany jest w mediach wedle tego samego schematu: umożliwmy dzieciom rozwój, posyłając je obowiązkowo do szkoły. Na drugi plan schodzi fakt, że aktualnie obowiązkowa jest edukacja - w szkole lub przedszkolu - dla sześciolatków. Cóż zatem stałoby na przeszkodzie, aby w owym przedszkolu realizować ten sam program edukacyjny, który ma być od przyszłego roku realizowany w szkole? Ano właśnie. Fundusze.

Szkoły, pracujące krócej, nie mające tak rozbudowanego zaplecza socjalnego jak przedszkola (miejsca do odpoczynku, posiłków) i istniejące w większej liczbie niż przedszkola, są, jako miejsce edukacji sześciolatków zdecydowanie tańsze, choć zdecydowanie mniej przyjazne. Dodatkowo skutkiem „wcześniejszego rozpoczynania nauki szkolnej” ma być również szybsze zakończenie owej obowiązkowej edukacji i dodatkowe oszczędności z tym związane.

W przedszkolu naszym nie jest źle...


Rzecz jasna, to co tanie dla państwa, może (choć nie musi) być dobre dla dzieci (najlepiej byłoby, aby te dwa aspekty się pokrywały), i powyższe uwagi o materialnym aspekcie wdrażanych rozwiązań nie dyskwalifikują tychże rozwiązań. Odrębnym problemem jest rola wychowania i kształcenia przedszkolnego w rozwoju dziecka.

Wspomniana Montessori, która poświęciła większość życia tworzeniu placówek zbiorowego wychowania, nie była bynajmniej przekonana o jego niezbędności w edukacji małych dzieci. Doceniając plusy związane z „uspołecznieniem wychowawczyni”, w szczególności dla najuboższych rodzin i zaniedbanych dzieci, widziała niebezpieczeństwa z tym związane. „Przygotować je do życia społecznego jest rzeczą równie konieczną, jak nie odrywać zbyt pospiesznie małego dziecka od matki, aby je zaprowadzić do szkoły. Case dei Bambini próbują tego dokonać; znajdują się one w dzielnicach, w których mieszkają rodzice, wobec czego krzyki dziecka mogą dojść do matki, i moźe mu ona na nie odpowiedzieć”2

Współczesna Marii Montessori, szwedzka feministka, socjalistka i pedagog, również wybitna przedstawicielka tzw. Nowego Wychowania, Ellen Key w „Stuleciu dziecka” pisała z kolei: „Nie ulega wątpliwości, że cały ten ruch, któremu powstanie swe zawdzięcza „Dom Pestalozziego i Froebla” oraz inne na jego wzór stworzone instytucje, wywarł wpływ głęboki, gdyż wykształcił lepsze wychowawczynie. Uważam jednak za wielką klęskę wzmagającą się wciąż skłonność do uważania żłobka, ogródka dziecięcego i szkoły za ideał wychowawczego systemu. (...) Jest to niezaprzeczoną prawdą, że w teraźniejszych warunkach, gdy jest mnóstwo matek zmuszonych pracować poza domem lub nieprzygotowanych do swych macierzyńskich obowiązków, żłobek i ogródek dziecięcy jest zbawieniem dla wielu dzieci. Pewien typ ogródka dziecięcego może zawsze będzie niezbędny w szczególnych warunkach dla dzieci np. pozbawionych towarzystwa dziecięcego lub dla tych, których matka nie chce lub nie umie się nimi zajmować (...)Dzisiaj sądzimy, że kształcimy ludzi, gdy już dwu- i trzyletnim dzieciom każemy żyć w gromadzie, w gromadzie występować, pracować według planu i gromadnie wykonywać wciąż te same bezsensowne robótki; w ten sposób musztrujemy tylko numery. Kto sam, dzieckiem będąc, bawił się na wybrzeżu morskim lub w lesie, w obszernym pokoju dziecinnym lub na strychu i widział inne dzieci bawiące się w ten sposób, ten wie, jak olbrzymią wartość posiada taka zabawa, jak pogłębia duszę, pobudza przedsiębiorczość i fantazję, jak zyskuje w porównaniu z zabawami i zajęciami rozpoczynanymi i przerywanymi na rozkaz starszych.(...) Zdanie Froebla „Żyjmy dla naszych dzieci” należałoby zmienić w obszerniejsze treścią: „Dajmy żyć dzieciom naszym”. Między innymi znaczy to: zwolnijmy je od tresury i wyuczania, od metodycznego formalizmu, od ucisku gromady w tych latach, gdzie cicha ukryta praca duszy ma to samo znaczenie co powolny rozwój ziarna w łonie ziemi. System ogródka froeblowskiego porównać można do kiełkowania ziarna na talerzu. Dusze Niemców ćwiczą się już w ogródku froeblowskim do munduru i ogólnie mówiąc, szkoła ze swoim zmysłem koleżeńskim i korporacyjnym toruje drogę publicznej bezduszności i niesumienności. Tym sposobem teraźniejsze społeczeństwo dochodzi do odtwarzania wszystkich występków wieków minionych, i to nawet przez ludzi w prywatnym życiu nieposzlakowanych. Wybitne a niesumienne jednostki bowiem, które występny kierunek ogółowi nadają, nigdy nie zdołałyby poruszyć masy, gdyby ona nie była masą właśnie, stworzoną na to, by się stosować do zbiorowych praw honoru, zbiorowych uczuć patriotycznych i zbiorowych pojęć obowiązku. Dziecko uczy się posłuszeństwa dla szkoły, lojalności wobec kółka kolegów tak samo, jak później dla uniwersytetu, pułku, urzędu – uczy się tego wcześniej, niż rzetelności wobec własnego sumienia, własnych pojęć sprawiedliwości i własnych popędów. Uczy się przymykać oczy na winy swych kolegów, swej korporacji, swego narodu albo też winy te upiększać lub im przeczyć”3

Z pewnością istnieje pewien procent dzieci, które na jak najwcześniejszej edukacji przedszkolnej zyskają – te z rodzin o bardzo złej sytuacji materialnej, zaniedbanych wychowawczo z różnych przyczyn. Z pewnością spora część rodziców po prostu dziecko do przedszkola posłać musi/potrzebuje, i w związku z tym problemem dla nich nie jest "czy posyłać" ale "jak znaleźć najlepsze przedszkole". Z tych faktów nie wynika jednak, że edukacja taka jest najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich dzieci, albo też, że powinna być obligatoryjna.

Przede wszystkim istnieje niewiele danych, które dawałyby rzetelne wskazania korzyści, jakie daje edukacja przedszkolna, a to, w jaki sposób owe korzyści określać i mierzyć, również jest kontrowersyjne. Jednym z argumentów "za przedszkolem" są np. badania prowadzone przez Bank Światowy, które wykazały, że dorośli, którzy uczęszczali do przedszkoli, pracują o 10-30% wydajniej... Wczesna edukacja w tym wypadku byłaby więc przede wszystkim skutecznym sposobem wdrażania w machinę kapitalistyczną.

Małe dziecko rozwija się wielostronnie: ruchowo, werbalnie, emocjonalnie, społecznie... w bardzo zindywidualizowanym tempie. Dodatkowo niektóre umiejętności mogą być oceniane jako szybki, korzystny rozwój lub jako sztuczne i przedwczesne wyuczanie rzeczy zbędnych (np. czytanie, obsługa komputera czy jeżdżenie na łyżwach). Jedna ze znajomych matek czterolatków była załamana: jej synek osiągnął fatalne wyniki w jednym z najpopularniejszych testów badających rozumienie znaczenia słów, a polegającym na nazywaniu obrazków. Złe rezultaty wzięły się stąd, że dziecko nie znało m.in. słów „karabin”, „pizza” i „keczup”, a niewiedza ta była równie źle oceniana, jak nieznajomość słowa „dom” czy „pies”... Strach wychowywać dziecko bez przemocy lub stosować zdrowe żywienie, bo nie wiadomo, co będzie, jak je przetestują...

W zależności od przyjętych założeń osiąga się więc różne rezultaty badań. Zbyt sztywne procedury oceniania postępów dziecka są też od wielu lat przedmiotem krytyki zwłaszcza w krajach, które wprowadziły wczesną edukację szkolną (np. w Wielkiej Brytanii).

Dosyć częstym argumentem za wczesnym wychowaniem przedszkolnym są wyniki amerykańskich badań w ramach przeprowadzonego w latach 60. tzw. eksperymentu Perry, z których wynika, że uczęszczanie do dobrego przedszkola było statystycznie korzystniejsze dla rozwoju badanych dzieci, niż przebywanie w domu. Rzadko kiedy jednak zwraca się uwagę na owo "dobre przedszkole", które w warunkach amerykańskich badań oznaczało miejsce, w którym grupą maksymalnie ośmiorga dzieci zajmują się dwie wychowawczynie... W polskim przedszkolu aktualnie na 25 osób w grupie przypada wychowawczyni i tzw. pomoc wychowawcy. Udział tej drugiej, z racji oszczędności, często bywa fikcją. A liczebność grupy na wszystkich etapach edukacji jest jedną z najistotniejszych kwestii. O ile większość ludzi dorosłych jest w stanie zająć się pojedynczym przedszkolakiem, zwłaszcza własnym, w sposób w miarę satysfakcjonujący, kształcący intelektualnie i rozwijający emocjonalnie dla obu stron, o tyle piecza nad czworgiem maluchów naraz przeraża wielu, a opiekowanie się jednocześnie dwudziestką wydaje się fizyczną niemożliwością.

Naiwnością jest myślenie, że "łatwiej zreformować przedszkole, niż rodzinę". Pogardzany i nisko płatny zawód przedszkolanki, o ile ma być wykonywany dobrze, wymaga większych osobistych predyspozycji i umiejętności, niż opieka sprawowana przez rodzica czy opiekuna – dla większości klasyków pedagogiki, łącznie z cytowanymi wyżej, nauczyciel powinien być „artystą wychowania”. Z trudnych, koszarowych warunków pracy i negatywnej selekcji do zawodu wynika zapewne również podatność przedszkoli i szkół na wszelkie patologie i zwykłą bylejakość. Co wrażliwszym czytelnikom, wydelikaconym na skutek medialnej propagandy o prawach dziecka i jego mimozowatej psychice, obdarzonym gorszą pamięcią i większym sentymentem odnośnie własnego sielskiego dzieciństwa, wierzącym w zbawienną rolę zbiorowego wychowania lub, w przeciwieństwie do mnie, nie trafiającym na bezmyślną rutynę, sadomasochistyczne rytuały i rozliczne absurdy w każdej instytucji edukacyjnej, z którą się bezpośrednio zetknęli, proponuję opuszczenie poniższego opisu, który dotyczy najlepiej – bo z autopsji – znanego mi przedszkola.

Było ogromne, z czerwonej cegły, całe wyłożone buraczkową lub brązową wykładziną dywanową. W każdym roczniku po cztery grupy, w każdej grupie wyżowo-demograficzne przepełnienie. Pani Dana, wychowawczyni, postawiona przed koniecznością opanowania czterdzieściorga czterolatków, zazwyczaj próbowała to uczynić przy pomocy kapcia o drewnianej podeszwie. Od pani Dany dowiedziałam się o istnieniu innych placówek, w których znajdują się ludzie gotowi mną zaopiekować: „pójdziesz do domu dziecka!” albo „do poprawczaka cię wyślę!” - krzyczała do szczególnie zatwardziałych recydywistów, na których nie działał ani kapeć, ani klęczenie w kącie z rękami w górze, ani seria przysiadów, groźba pobytu w szpitalu, porwania przez milicjanta i wiedźmę lub zastrzyku w gabinecie pielęgniarki. Pani Dana starała się dobrze poznać życie swoich podopiecznych: podczas zajęć na temat: „gdzie pracują twoi rodzice” na oświadczenie jednego z dzieci „moja mama jest sędzią i pracuje w sądzie” zapytała z zachłanną ciekawością: „a skazuje twoja mama na karę śmierci?”

Że bywały podówczas subtelniejsze przedszkolanki, przekonałam się osobiście: w następnym roku, w pięciolatkach, panią Danę zastąpiła łagodna pani Jola – jeśli biła, to ręką, nie drewniakiem, jeśli stawiała w kącie, to nie kazała trzymać rąk w górze, jeśli straszyła, to łyżką tranu, nie poprawczakiem. Łyżka tranu była groźbą całkiem realną. Kiedy w przedszkolu aplikowano po raz pierwszy ten specyfik wszystkim (zarówno grzecznym, jak i nie), aby zapobiec zbiorowej panice i nakłonić dzieci do spokojnego czekania na swoją kolej pod gabinetem pielęgniarki, pani Jola ogłosiła, że pielęgniarka daje po łyżce soku pomarańczowego...

Oczywiście, coś w przedszkolu się działo. Spacery, zbiorowe zabawy z gatunku nieśmiertelnych, jak „stary niedźwiedź”, i indywidualne – jak mocowanie się z niedającą się ugnieść i kruszącą się plasteliną. Rytualne ustawianie się parami, zajmujące masę czasu i energii. Do tego leżakowanie, urozmaicone zmaganiami przedszkolanki z tymi, którzy nie byli w stanie na komendę zasnąć, a kończące się napiętnowaniem tych, którzy jeszcze się moczyli.

Przedszkole miało swoje jasne strony: bardzo radośnie np. przyjęłam wybuch elektrowni w Czarnobylu, dzięki któremu nie musiałam pić przedszkolnego mleka. Trzeba jednak przyznać, że nie było u nas zmory – karmienia na siłę. Bo i któż mógłby się bawić w karmienie na siłę jakiegoś niejadka, pilnując takiego stada bachorów? Niektóre dzieci nawet z własnej woli wykazywały się heroizmem w tej mierze, zwłaszcza te, które wiedziały, z jakim trudem rodzice dokonują aprowizacji na potrzeby domowe. Pamiętam sąsiadkę ze stolika – Patrycję, której zdarzyło się zwymiotować na talerz z drugim daniem. Wcelowała w ziemniaczki i surówkę, omijając kotlet schabowy panierowany. „No, to ja chociaż ten kotlecik zjem” - rzekło z westchnieniem bystre maleństwo, uświadomione w trudnościach zaopatrzeniowych, i jak powiedziało, tak zrobiło, nie powstrzymywane przez nikogo.

No dobrze, dobrze. Wiem, że to było dwadzieścia parę lat temu, nie wczoraj, i że pamięć mam zbyt upierdliwą. Niemniej wielu dorosłych znajomych – z różnych miast i środowisk, w różnym wieku – wspomina szkołę i przedszkole, lub przynajmniej jedną z tych placówek, jako najbardziej pełne przemocy i poniżenia miejsca spośród tych, z którymi się w życiu zetknęli – i to w wieku, w którym nie uświadamiali sobie, że może być inaczej. Odwołując się do literatury - między przedszkolem Piotra Ibrahima Kalwasa (opisanym w „Salaamie”) czy Jacka Kaczmarskiego (w piosence o tym tytule, znamiennie metaforycznej, ale tchnącej realizmem) – tymi z lat sześćdziesiątych – a moim z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych nie znalazłam wielkich różnic. Urocza książeczka ze zbeletryzowanymi wspomnieniami Anny Kamieńskiej „Wielkie, małe rzeczy” prowadzi mnie do wniosku, że ochronka z lat trzydziestych różniła się od przedszkola z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych głównie warunkami socjalno – bytowymi.

Nie znaczy to wszakże, że nie istnieją i nie istniały bardziej przyjazne dzieciom placówki. Nie znaczy to również, że nie należy dążyć do poprawy jakości istniejących. W warunkach polskich z pewnością ważne jest domaganie się większej liczby przedszkoli publicznych i wysokiego standardu ich usług - te, które są, nie mogą pomieścić wszystkich chętnych. Natomiast obniżanie wieku obowiązkowej edukacji - w szkole i przedszkolu - wydaje się pomysłem chybionym.

Na szczęście wbrew wszelkim nieudanym reformom edukacji gdzieniegdzie istnieją zarówno dobrzy nauczyciele, dobre przedszkola, jak i dobre szkoły. Od niedawna torujący sobie drogę w Polsce homeschooling jest propozycją ciekawą, ale możliwą do realizacji przez nielicznych, i raczej głównie na początkowym etapie kształcenia.

Na kluczową reformę natomiast – którą byłaby podwyżka wynagrodzeń nauczycieli i zmniejszenie liczebności klas szkolnych i grup przedszkolnych - pewnie przyjdzie nam jeszcze długo poczekać.

Przypisy:
1 Maria Montessori, Domy dziecięce. Metoda pedagogiki naukowej stosowana w wychowaniu najmłodszych dzieci, Warszawa 2005, s. 45.
2. Tamże, s. 87
3. Ellen Key, Stulecie dziecka, Warszawa 2005, s.136 – 141.
Z okazji nowego roku szkolnego...
2008-09-10 16:04:41
... pozwolę sobie na wstępie zacytować fragment mistrzowskiego opisu jego rozpoczęcia, współbrzmiący z moimi przemyśleniami na ten temat:

„Pieróg zlustrował Bernarda od stóp do głów.
- Która klasa? - spytał lodowato, a od pytania tego, tyle już razy przezeń zadawanego w murach tej uczelni, większość uczniowskich pleców pokryła się odruchowo gęsią skórką.
Cisza.
Bernard z wesołym zainteresowaniem popatrzał Pierogowi prosto w twarz.
- Zawisnę wzrokiem na twych ustach, chcesz? - zaproponował przyjaźnie.
Straszna cisza.
Jęk koleżanki Jedwabińskiej, który, rzecz dziwna, zabrzmiał jak stłumiony, znerwicowany chichot, wyrwał dyrektora ze stanu osłupienia.
- Pytam, która klasa? - powtórzył.
- Klasa? - zdziwił się Bernard życzliwie. - Która klasa?
- To ja pytam, która klasa.
- Jakże chętnie bym ci, bracie, odpowiedział, która klasa, ale sam nie wiem, która klasa – wyjaśnił mu ciepło Bernard, oglądając z bliska dygnitarskie oblicze, jak cenny relikt epoki, która właśnie odchodzi. - Społeczna? Inwalidzka? Zawodowa? Jeśli mam całkowicie szczerze określić moje uczucia to muszę wyznać, że sam nie jestem pewien, do której klasy należę, a nawet – czy w ogóle kiedykolwiek należałem do jakiejkolwiek, gdyż, jako istota wolna od konwencji, unikam jak ognia przynależności do czegokolwiek, chyba że masz, bracie, na myśli, klasę szkolną.
- Tak – rzekł Pieróg, który już na początku przemowy Bernarda poczerwieniał jak przed atakiem apopleksji, a obecnie wyglądał jak w trakcie ataku. - To właśnie mam na myśli, nieprawda. Która klasa?
Bernard zaśmiał się i ojcowskim gestem położył Pierogowi rękę na ramieniu.
- Posłuchaj, mężczyzno z podbródkiem – powiedział. - Przynależności do klas szkolnych również unikałem, jak ognia. Było to jednak w swoim czasie. Dziś, nie jestem pewien, ale gdyby mi kto zaproponował powrót do liceum – cóż, zapewne uciekłbym z krzykiem człowieka słusznie rozjuszonego.
Tłum młodzieży gęstniał tak szybko, cicho i przerażająco, że Pieroga naszły klaustrofobiczne duszności. Może dlatego poczuł się jak w koszmarnym śnie. Strużka potu spłynęła mu po karku i w zawrotnym tempie zbiegła w dół po plecach. Dyrektor strząsnął z siebie – jak szczura – rękę Bernarda i niepostrzeżenie uszczypnął się w udo, żeby sprawdzić, czy rzecz rozgrywa się na jawie. Próba wykazała, że to nie był sen.
Odchrząknął.
- Nazwisko? - spytał rozkazująco.
- Żeromski – padła odpowiedź.
Pierogowi zmiękły kolana.
- Co – co – co?!...
Tłum uczniów ryknął śmiechem.
- Żeromski, jak Boga najszczerzej kocham – zapewnił go Bernard z błękitną uczciwością w oczach. - Ale to nie ja napisałem te wszystkie bestsellery.
W błysku intuicji dyrektorskiej Pieróg pojął, że dalsza wymiana zdań z brodatym indywiduum uwłacza jego dyrektorskiej godności i nawet może skończyć się jakąś niebezpieczną porażką o historycznych wymiarach.
- Co on tu robi?! - zwrócił się więc gniewnie do wicedyrektor Jedwabińskiej.
- Ja nie wiem, panie dyrektorze – odpowiedziała zgodnie z prawdą wicedyrektor.
- Nic prostszego, istoto ludzka – wyjaśnił Bernard, ponownie kładąc Pierogowi dłoń na ramieniu, a dyrektor w przerażeniu swoim nawet jej nie strząsnął. - Odprowadzam po prostu mego ucznia i przyjaciela, który dziś właśnie, niestety, rozpoczyna naukę w tym odrażającym budynku.
- Który to?! - ryknął Pieróg, chłoszcząc wzrokiem wicedyrektor Jedwabińską.
- Ja nie wiem, panie dyrektorze – odpowiedziała zgodnie z prawdą nieszczęsna kobieta.
- A, ten tam – machnął ręką Bernard. - Dambo, pokaż się.
Dambo się nie pokazał. Trzeci rząd uczniów, otaczających scenę dramatu, w porywie uczniowskiej solidarności przycisnął poszukiwanego głową do podłogi.
- Jakoś go nie widzę – rzekł Bernard z roztargnieniem. - Ach! - zauważył. - Ileż tu miłych, młodych twarzy. Serce rośnie. Co pan powie na tę blondyneczkę z kokardką? - Tu Bernard, rozochocony ogólnym podziwem, szturchnął Pieroga łokciem, po czym przesłał blondyneczce czułego całusa. - Nawiasem mówiąc, stary – zwrócił się nagle do Pieroga – ma pan zupełnie wytworne guziki.”
Małgorzata Musierowicz, Brulion Bebe B., Warszawa 1991, s.115-116.

Wizja szkoły z powyższego opisu, stworzona na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, zdążyła się nieco zdezaktualizować. Szkoły polskie aktualnie zwykle nie stanowią biurokratycznych monolitów i monarchii absolutnych, lecz często bezzębne i chaotyczne tyranie. Do monarchii upodabnia je po trosze niewydolność centralnej władzy, obfitość „igrzysk”, i koegzystencja rytualnej sztywności ze znaczną swobodą, ogromnej presji z poczuciem absolutnej bezkarności. Szkoły zapełniają – często pełni najlepszej woli, pracujący z ogromnym poświęceniem – dorośli, dla których przewidziano rolę wodzów, odbierając im większość narzędzi sprawowania przywództwa, i dzieci, które Chantal Delsol nazwała „pozbawionymi marki”. To „pozbawienie marki” przejaskrawionymi barwami namalował Jakub Żulczyk w „Radiu Armageddon”, wydanej w zeszłym roku powieści opisującej nihilistyczny bunt nastolatków „w imię niczego” i „przeciw niczemu”, którego mottem jest „żeby w końcu coś zdarzyło się naprawdę”. Bunt, którego treścią jest obojętność.

Wydaje się, że Bernard Żeromski nie miałby szans jako reprezentant jakiejkolwiek opcji politycznej, co zresztą pewnie by mu odpowiadało. Niezależnie od tego, czy przekreśliłby go lekceważący stosunek względem szkolnego autorytetu, unikanie przynależności klasowej, czy też nazbyt swobodne zachowanie względem blondyneczki z kokardką. Bernard Żeromski bowiem swoim zachowaniem wpisuje się w nurt niezbyt lubiany przez owładniętych politycznymi marzeniami. Nie wiedzieć czemu, im kto więcej mówi o wolności – dorosłych, ale także dzieci – tym zwykle goręcej optuje za daleko posuniętą ideologiczną kontrolą dzieci czy młodzieży, od wszechstronnej cenzury i ograniczania kontaktów z „inaczej myślącymi” poczynając, na ciągłej indoktrynacji kończąc. Nie chroni przed takim podejściem także deklarowana wiara w nieautorytarne wychowanie lub antypedagogikę, która rozbija się natychmiast w zderzeniu z jakąkolwiek ideologiczną „trudnością wychowawczą”. Niechęć do „oficjalnych” autorytetów nie chroni też przed obawą o własny autorytet, fanatycznym zaślepieniem i panicznym lękiem przed ośmieszeniem. Zapewne posiadanie poglądów nie cieszących się popularnością z natury rzeczy sprawia, że nasza naturalna chęć „przekazania” ich innym, zwłaszcza w jakikolwiek sposób bliskim lub wychowywanym, ulega zwielokrotnieniu, zwłaszcza, gdy jesteśmy w tym przekazywaniu zdani jedynie na siebie. Zdumiewająco wszakże kontrastuje często treść owych zapatrywań ze sposobem, w jaki chce się je przekazać.

Słowo „antypedagogika” nie należy do popularnych w Polsce. Być może słusznie, bo nie należy też do jednoznacznych, a poszczególne postacie wiązane z antypedagogicznym nurtem więcej łączy, niż dzieli. Ogólne stwierdzenie - że jest to nurt zdecydowanie krytyczny wobec idei pedagogicznych i samej pedagogiki jako takiej, silnie podkreślający kwestię wolności dziecka - niewiele mówi. Obok świadomie się tym mianem określających teoretyków antypedagogiki – np. Hubertusa von Schoenebecka, do antypedagogów zaliczono też pośmiertnie co bardziej „wolnościowych” pedagogów, jak A.S. Neill czy Janusz Korczak. Fredericka Leboyera zaklasyfikowano do antypedagogów z racji upominania się o prawo dziecka do przyjścia na świat przez poród naturalny, Alice Miller czy Susan Forward – ze względu na demaskatorskie skupienie się na „czarnych” aspektach dzieciństwa... Daleko mi do bezkrytycznego poparcia idei z antypedagogiką związanych - zwłaszcza z jej radykalnymi, choć niezbyt spójnymi wersjami. Zresztą wspomniane zróżnicowanie sprawia, że bezkrytyczne popieranie WSZYSTKICH poglądów wymienionych osób byłoby wewnętrznie sprzeczne. Niemniej radykalna krytyka istniejących instytucji wychowawczych i różnorodnych koncepcji pedagogicznych ma wartość zarówno w wymiarze osobistym - jako prowokacyjne "pytania do rachunku sumienia" rodzica czy wychowawcy, jak i w wymiarze społecznym - jako bodziec do krytycznego przyjrzenia się istniejącym instytucjom.

Zapewne każdy, kto zastanawiał się nad wychowaniem dzieci czy młodzieży, wyznaczał określone ramy czasowe temu wychowaniu. Problem ten jest - w praktyce - kluczowy dla rozstrzygania bardzo istotnej w pedagogice i antypedagogice kwestii wolności i odpowiedzialności za swoje czyny. Mało kto z nas będzie wspólnie ze Schoenebeckiem optował za prawami wyborczymi i prawem picia alkoholu dla trzylatków, ciekawe jest natomiast, jak owe pedagogiczne "granice czasowe" wpływają na nasze polityczne oceny. Dziesięciolatka, z jakichś sobie znanych przyczyn chowającego pod poduszką swastykę, większość z nas uzna za otumanione biedactwo, które należy - bez użycia przemocy, która, jak głosi mądrość ludowa, rodzi przemoc - zreedukować. Względem dwudziestolatka z takimi skłonnościami już nie będziemy równie łaskawi, wręcz przeciwnie - stwierdzimy, że reedukować można, ale przede wszystkim należy mu reedukacyjnie skopać tyłek, aby się nas bał i nie odważył się swoich przekonań wyartykułować. Ergo uznamy za najwłaściwsze to rozwiązanie, które w pierwszym przypadku wydałoby się nam najbardziej idiotyczne, "niepedagogiczne", sprzeczne z prawami człowieka itp. Oczywiście, zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku całkiem prawdopodobne jest, że podejmowane próby resocjalizacji delikwent oleje ciepłym moczem, (lub - co gorsza - sam zacznie nas reedukować w drugą stronę) niemniej wobec dziesięciolatka zapewne będziemy je podejmować chętniej i cierpliwiej. A co z piętnasto- lub szesnastolatkiem? Odpowiedź na to pytanie zależy, jak się wydaje, przede wszystkim od tego, w jakich okolicznościach się z owym piętnastolatkiem stykamy. Piętnastolatek spotkany w szkole - jest dzieckiem, nad którym mamy przewagę wynikłą z wieku. Możemy więc potraktować go lekceważąco (głupi gówniarz), ale nie wypada nam go traktować jako realnego zagrożenia, bo to dziecko. Jeżeli użyjemy wobec niego przemocy, będzie stała za nami siła wynikła z tradycji używania przemocy wobec dzieci - ale zarazem "zrobimy dziecku krzywdę". Natomiast ten sam faszysta piętnastolatek spotkany na ulicy jest z kolei przeciwnikiem politycznym, zagrożeniem dla społeczeństwa - a zatem kimś dorosłym, równym nam, kto "sam jest sobie winien", kogo należy "unieszkodliwić". Zabawnie oscyluje między tymi wersjami obraz młodzieży w większości mediów.

Równie istotne - i równie mało konsekwentne - jest nasze postrzeganie narzucania dzieciom określonych zapatrywań. Ten, kto stanowczo stwierdzi, że dziecka nie powinno się zmuszać do chodzenia na lekcje religii, rzadko kiedy będzie równie stanowczy w potępianiu zakazu chodzenia na religię, i vice versa. Jeszcze gorzej, gdy musimy określić wiek, w którym ową samodzielną decyzję jesteśmy w stanie zaakceptować... Cóż, zaczął się nowy rok szkolny. Dobry moment do medytacji.

PS. Miniona miesiąc temu sześćdziesiąta szósta rocznica śmierci Janusza Korczaka wymagałaby poświęcenia mu choćby kilku słów - aby jednak nie poruszać zbyt wielu tematów na raz, postaram się to zrobić w następnym wpisie.
Wszyscy jesteśmy imperialistami
2008-08-21 16:45:20
...taki wniosek nasuwa się po lekturze polskiej lewicowej publicystyki o konflikcie w Osetii oraz dyskusji forumowych na ten temat. Potwierdzają go obserwacje dotyczące innych niedawnych publikacji dotyczących konfliktów międzynarodowych. Lewicowi publicyści mają tylko ten komfort, że mogą być imperialistami a rebours.

Upraszczając, lewicowe stanowiska względem osetyjskiego konfliktu, a także i wobec innych konfliktów międzynarodowych (z najnowszych Kosowo, Tybet) zależą bowiem od tego, czy nasz brak sympatii do imperium amerykańskiego wygra w danym momencie z brakiem sympatii do innych państw, które w danym konflikcie uczestniczą. Te inne państwa skądinąd często same do roli mocarstw aspirują lub niedawno ją odgrywały, więc do jednego imperializmu dokłada się następny. W naszym stosunku do poszczególnych wydarzeń dominują więc kwestie ponadlokalne, ponadpaństwowe i ponadnarodowe, mające zwykle bardzo pośredni związek danymi z wydarzeniami.

Wśród poszczególnych odmian imperializmu możemy wyróżnić następujące:

Imperializm przekorny: za cholerę nie poprzemy niczego, co jest popierane przez dane mocarstwo, nie dlatego, aby owa sprawa (konflikt etniczny, przewrót) była zła sama w sobie, lecz dlatego, że może być wykorzystana do wzmocnienia imperium. Zwykle odnosi się do popierania spraw/stron konfliktu popieranych przez USA, czasem jednak dotyczy np. Rosji, Unii Europejskiej czy Chin.

Imperializm racjonalizujący - jest perfidną odmianą imperializmu przekornego. Nie tylko nie poprzemy strony konfliktu popieranej przez najbardziej nielubiane z państw, ale i zrobimy wszystko, żeby udowodnić sobie i innym, że owa strona jest zła sama w sobie. Najlepiej, jeśli przy okazji udowodnimy, że wszystkie rodzaje zła (gospodarcze, społeczne, kulturowe) są ze sobą powiązane i współzależne.

Imperializm niszowy: nie poprzemy niczego, co popierałby polski mainstream, bo to z założenia jest złe. Co do zasady ta postawa również dotyczy USA, ale niekiedy także innych bytów - np. Unii Europejskiej.

Imperializm olewający - wyraża się przekonaniem, że dany konflikt jest jedynie grą imperiów, a miejscowa ludność w nim uczestnicząca - pionkami i statystami, pociąganymi za sznurki przez wielkich graczy. Postawa ta wydaje się ucieczką od imperializmu, ale w praktyce ma bardzo imperialistyczny charakter: pozwalamy sobie na obojętność, kierując się w swej ocenie jedynie/głównie postępowaniem "wielkich świata tego" i lekceważąc lokalne problemy.

Imperializm poznawczy - wyraża się ocenianiem wszelkich konfliktów międzynarodowych wyłącznie/głównie z perspektywy zgodności światopoglądu jego uczestników z naszym. W tym przypadku rolę niewidzialnego imperium spełnia Utopia do której dążymy (np. prawdziwa Anarchia, idealny komunizm, Civitas Dei itd.)

PS. Powyższy tekst jest (imperialną w duchu) refleksją teoretyczną, nie wartościuje poszczególnych odmian imperializmu, stara się je tylko scharakteryzować.
Oj ra, oj ra, Rodina Sowieckaja...
2008-08-20 00:44:01
No, niestety. Z trudem odróżniam Osetię od Abchazji. Na studiach dowiedziałam się o Kaukazie głównie tego, że o jego najnowszej historii jest niewiele naukowych (i nienaukowych) opracowań nie tylko po polsku, ale i w jakichkolwiek innych językach, a większość z tych opracowań do rzetelnych nie należy. Dumnie wpisana na suplemencie dyplomu specjalizacja: "Historia Europy Wschodniej" nie poszerzyła moich horyzontów o zauralską część imperium.

Liczba znawców Kaukazu (również na lewicowych stronach internetowych) wzrosła, rzecz jasna, w ostatnich dniach w tempie geometrycznym, kto żyw rzucił się sprawdzać w wikipedii (może i nawet czasem na mapie) gdzie leży Osetia i o sso tam chozzi, żeby co prędzej zajmować stanowiska, wygłaszać oświadczenia, formułować opinie itp. Ponoć stwierdzenie „nie znam się na tym, ale uważam…” to cecha mojej płci, faceci bowiem pomijają zwykle tę część zdania przed przecinkiem. Jeśli tak jest w istocie, nasuwałoby to wniosek, że całkiem nieźle być płcią zdominowaną, zakrzyczaną i co tam jeszcze, bo przynajmniej miewa się raz na, nomen omen, ruski rok tzw. realistyczną samoocenę, o co w naszej promującej wybujały narcyzm codzienności nie jest łatwo. Ale dajmy pokój kpinkom, temat jest poważny.

Niezależnie od wyważania racji walczących stron, własnych ocen moralnych, sympatii ideowych czy interesów i obaw geopolitycznych, interesujące jest obserwowanie tego, co w związku z wojną w Osetii mówi się i robi w naszym kraju. Polacy, nie mający obowiązku ni zwyczaju ciekawić się życiem wewnętrznym postsowieckich republik w Azji, kojarzący Gruzję tylko ze Stalinem i żartem o generale Kałmasznawardze, zostali nagle postawieni wobec potrzeby wyrobienia sobie opinii o tamtejszym konflikcie. Trudno się dziwić, że osetyjskie dążenia narodowowyzwoleńcze znikły gdzieś zupełnie w obliczu znanego (i, przyznajmy, budzącego najgorsze skojarzenia) schematu: Rosja najeżdża mniejszego sąsiada, który w dodatku niedawno się od niej uniezależnił. Nie trzeba było wielkiej propagandy, aby opinia publiczna poparła Gruzję, choć oczywiście media swoje zrobiły. Czegokolwiek nie dowiemy się w najbliższej przyszłości o przebiegu działań militarnych obu stron, o tym, kto zaczął i kto zabił więcej ofiar wśród cywilów, czego byśmy nie mogli powiedzieć o imperialnych interesach USA i Rosji, prawie narodów do samostanowienia oraz o niesympatycznych przywódcach wszystkich państw uczestniczących w konflikcie, mało prawdopodobne, aby ogół polskiej opinii publicznej poparł jakąkolwiek rosyjską interwencję w innym państwie, więc zajęcie stanowiska choćby umiarkowanie prorosyjskiego przez jakiekolwiek ugrupowanie wydaje się politycznym samobójstwem.

Nie do rozstrzygnięcia jest pytanie, w jakim stopniu na stanowisko poszczególnych polityków polskich wpłynął ich stosunek do USA wraz ze sprawą tarczy antyrakietowej, w jakim obawa przed Rosją, chęć zdobycia popularności lub względy ideowe. Trzeba powiedzieć, że prezydent Kaczyński umiał wykorzystać – świadomie lub przy okazji – tę okazję dla poprawy swego wizerunku w kraju lepiej, niż ktokolwiek inny. Ugrupowania i mainstreamowe media niechętne Kaczyńskim znalazły się w trudnej sytuacji, zawieszone między naśladownictwem a rywalizacją. Trudno zbijać kapitał polityczny na solidarności z Gruzinami, krytykując najgłośniejszego z solidaryzujących się. Mało prawdopodobne też, aby TVN zaczęło zarzucać Kaczyńskiemu proamerykański serwilizm... Może go jedynie oskarżyć o nierozwagę i brak dyplomacji. Ten zarzut do medialnych i chwytliwych nie należy, a z polskimi przyzwyczajeniami się kłóci. Przywykliśmy szanować tych, którzy z karabinem idą na czołgi, choćby cyniczne doświadczenie szeptało, że nie o „wolność naszą i waszą” tu w pierwszym rzędzie chodzi.

Ze sporym zaskoczeniem rozmawiałam ostatnio z osobami, które w ostatnich wyborach głosowały „przeciw PiS-owi”. Nadwątlona opinia prezydenta – ostatniego sprawiedliwego uległa znacznemu wzmocnieniu. Kaczyński wygrał bitwę ze swoim popularnym wizerunkiem groteskowego, nadętego typka z autorytarnymi zapędami, ścigającego agentów, z dykcją Gomułki i nieapetyczną fizjonomią, którego podsumowaniem jest hasło „Kaczyński ma małego fiutka”. Obraz, na którym bazowała zarówno profesjonalna antypisowska kampania jak i odreagowująca dowcipami bezradność i obrzydzenie do polityki opinia publiczna, w przypadku wojny w Gruzji traci swoją nośność, o ile Gruzję poprzemy. Jeśli bowiem uznamy, że Lech K. rzuca się w moralnie słusznej, acz nierozważnej misji, możemy krzyczeć, że naraża polską rację stanu, że jest głupcem i kabotynem, ale wyśmiewać go nie będziemy. Trzymając się anatomicznej poetyki – dla sympatyków Gruzji Kaczyński wyszedł na polityka być może bez głowy i z małym fiutkiem, ale z kręgosłupem i jajami.

Temat lewicowej publicystyki, dotyczącej owego konfliktu, dostarcza równie interesujących obserwacji, zajmę się nim jednak w następnym wpisie. A „za kim” w owym konflikcie optuje autorka? Hmmm… a po co, z jakiej racji i w jakim celu miałaby „za kimś” być?
Długonogi Pająk w służbie idei
2008-06-28 10:17:47
Sierociniec często pojawia się w wiekowych powieściach dla dorastających dziewcząt – czy raczej „dla młodych panienek”. Zwykle widzimy go tylko migawkowo – nie stanowi on środowiska tak wdzięcznego dla tego gatunku literackiego, jak szkoła z internatem czy okaleczona w jakiś sposób rodzina – bo pełna, znana, niezaginiona rodzina, w której nie szuka się zaginionych krewnych, nie czeka się z zapartym tchem na powrót ojca z wojny czy podróży ani nie umarła matka zostawiając bezradnego ojca z dziećmi na łasce losu i służących, również nie jest już tak efektownym tłem intrygi.

Pod tym względem nie wyróżnia się specjalnie „Tajemniczy opiekun” Jean Webster. Powieść amerykańskiej pisarki i działaczki społecznej, wydana po raz pierwszy w 1912 roku, była jednym z elementów prowadzonej przez nią kampanii promującej rodzicielstwo zastępcze i zmiany w instytucjach wychowawczych, niezależnie jednak od doraźnych celów stała się jedną z najbardziej znanych i lubianych do dziś powieści młodzieżowych. Być może dlatego, że wątek społeczny jest w niej nieprzegadany i pozbawiony nachalnego dydaktyzmu, może ze względu na wdzięk, ciepło i humor głównej bohaterki lub lekkość stylu autorki, „Tajemniczego opiekuna” czytują i czytywali nie tylko działacze społeczni/polityczni lub krytycy literaccy – co stało się losem wielu społecznie zaangażowanych dzieł.

Agata Abbot, siedemnastolatka, dowcipnym wypracowaniem i dobrymi wynikami w nauce zwraca uwagę jednego z dobrodziejów sierocińca, który postanawia sfinansować jej pobyt w college'u. Życzy sobie pozostać anonimowy, a w zamian pragnie jedynie otrzymywać listy ze szczegółowymi sprawozdaniami z życia Agaty – listy, na które nigdy nie odpowiada. Z tych listów składa się powieść. Agata pisze więc do człowieka, którego widziała z daleka raz w życiu, o którym wie jedynie, że jest „wysoki, bogaty i nie cierpi dziewcząt”. Nazywa go więc – zuchwale, zważywszy, że jest obiektem jego dobroczynności – Długonogim Pająkiem i – nieco bardziej przejmująco – Tatuńciem (tytuł oryginału to „Daddy-Long-Legs”).

Nie lubimy tajemniczego opiekuna, trzeba przyznać. Tak, Agata jest mu żywiołowo wdzięczna, choć on żadnej wdzięczności nie oczekuje. Agata deklaruje mu miłość z całego serca – bo, jak sama mówi, musi kogoś kochać a nie ma nikogo lepszego pod ręką. Niemniej jednak tajemniczy opiekun nas wkurza. Agata, gwałtem stawiając tamę własnemu uczuciowemu wygłodzeniu, ponawia niby to żartobliwe prośby: „Tatuńciu, niech twój sekretarz napisze chociaż, czy jesteś łysy”. Autorka jest zbyt mądra, żeby nie pozwolić swojej bohaterce co jakiś czas na krótkie wybuchy gniewnej frustracji wobec tej bezosobowości: nigdy mi nie odpowiadasz, nic cię nie obchodzę, nienawidzę cię. Wybuchy okupywane kajaniem się z racji własnej niegodności i roszczeniowego rozwydrzenia, mieszającym się z poczuciem, że „wielce upokarzające bowiem jest zostać wyrwaną ze zwykłych warunków i kierowaną przez arbitralną, nieubłaganą, niewyrozumiałą, wszechwładną, niewidzialną Opatrzność”. Cóż, my chętnie nagadalibyśmy ostrzej do słuchu oziębłemu filantropowi – jego postawa sprawia wrażenie rozmyślnie okrutnej i obojętnie wyniosłej. A może po prostu nie rozumie, że to ważne? Barwne i wesołe listy Agaty nie żebrzą otwarcie o litość. A i my bardzo chcemy wierzyć, że wystarczy trochę odmienić los, sypnąć groszem i już wszystko będzie dobrze. Trochę nam głupio, ale pragniemy widzieć Agatę Abbot taką, jak w listach: silną, niezależną i kpiącą, a zarazem pełną altruizmu i życzliwości, jak to dzisiaj by się powiedziało: „inteligentną emocjonalnie”. Chętnie damy wiarę, że brak domu można zaleczyć przyjazną atmosferą ekskluzywnego college'u tak samo łatwo, jak barchanowy mundurek z przytułku zmienić na różową jedwabną sukienkę.

Agata, łapczywie pochłaniając wiedzę i tworząc sobie namiastki ciepła rodzinnego, odkrywa uroki konsumpcyjnych przyjemności dostępnych jej koleżankom z klasy średniej i z wyższych sfer. „Trudno się oprzeć myśli, jak szary, bezbarwny żywot zmuszeni są pędzić biedni mężczyźni, dla których szyfon, koronki weneckie i ręczne hafty są jedynie pustymi dźwiękami. Kobieta natomiast, bez względu na to, czy poświęca się specjalnie dzieciom, mikrobom, poezji, kuchni, służącym, równoległobokom, ogrodnictwu, Platonowi czy brydżowi – zasadniczo i nade wszystko zajmuje się sukniami.” Cieszymy się razem z nią na lody śmietankowe i robienie ciągutek, kibicujemy jej, gdy kupując bibeloty przytulnie mości college'owy pokoik, który musi jej zastąpić dom, i uzupełnia sierocińcowe braki w wiedzy (nie słyszała o Michale Aniele, nie wie, że ludzie pochodzą od małpy, nigdzie nie podróżowała...). Pozornie też szybko radzi sobie z różnicami, które dzielą ją od innych dziewcząt – mimo początkowych trudności, wtapia się w środowisko i zyskuje akceptację, choć za cenę ukrycia piętna przeszłości. Ale pod tym przystosowaniem i radosnym zdobywaniem nowych doświadczeń ukrywa się gigantyczne poczucie niższości i osamotnienie Agaty, która nie zdradza tajemnicy swego pochodzenia nawet najbliższej przyjaciółce, Sallie. „Wie Pan, Drogi Pająku Długonogi, nie praca zaczyna mi się wydawać trudna w college'u. Raczej zabawa. Dziewięć razy na dziesięć nie rozumiem, o czym moje koleżanki rozmawiają. Ich żarty zdają się tyczyć jakiejś przeszłości, w której każda z nich, prócz mnie jednej, brała udział. Jestem obca w tym świecie i nie rozumiem jego języka. Bardzo upokarzające uczucie. W naszej szkole średniej dziewczęta stawały grupkami i przypatrywały mi się. Byłam jakaś dziwna, inna niż wszystkie, i każdy wiedział o tym. Czułam, że nazwa "Dom imienia Johna Griera" wypisana jest na moim czole. Czasem jakieś litościwe dusze zdobywały się na zbliżenie do mnie i zwrócenie z kilku uprzejmymi słowami. Nienawidziłam ich wszystkich, a najbardziej tych litościwych. Tutaj nikt nie wie, że wychowałam się w ochronce.” Z konieczności jedynym powiernikiem zarzucanym intymnymi zwierzeniami staje się anonimowy „Długonogi Pająk”. Ta mimikra najmocniej wypada pod koniec powieści – gdy Agata odrzuca oświadczyny człowieka, którego kocha, obawiając się ujawnić prawdę, aby „nie żałował” poślubienia „podrzutka”. Czyni tak, mimo że „Jerry jest, co prawda, socjalistą i poglądy jego nie są wcale konwencjonalne; może też nie robiłoby mu tak wielkiej, jak innym mężczyznom, różnicy wzięcie żony z proletariatu”. Oczywiście, powieści dla panienek mają swoje prawa i nie mogą kończyć się tak smutno... i „tajemniczy opiekun” okaże się prawdziwym opiekunem.

Koniec końców, wybaczamy tajemniczemu opiekunowi. Wchodzimy tu w ciche porozumienie z autorką, która zaskakującą woltą sprawia, że dla dobra Agaty nic innego nie możemy uczynić. Nie zdradzimy puenty, bo szkoda by jej było, choć Freud miałby pewnie trochę na temat tego zakończenia do powiedzenia... „Tajemniczy opiekun”, jak zresztą większość staroświeckich książek dla panienek, doskonale zdaje egzamin, jeśli chodzi o prawidła kompozycji. Trzyma w napięciu do samego końca, choć to niełatwe w przypadku powieści epistolarnej. A pytanie o wartość tego rodzaju literatury jest w przypadku tego dziełka trafne ze względu na jego autotematyzm. Celem nauki Agaty w college'u ma być „wykształcenie się na pisarkę”. Takie zadanie stawia przed nią jej dobroczyńca, i jest to zgodne z jej pragnieniami i uzdolnieniami. Agata – podobnie jak inna Amerykanka, Emily Dickinson – zdaje sobie sprawę, że nie osiągnie wszystkiego. Chce po prostu wykorzystać jak najlepiej dane sobie możliwości, z wdziękiem omijając w ten sposób rozmaite artystyczne rozdrapy i pytania o sens tworzenia. Jest w tym do bólu prawdziwa i szczera, i tu tkwi chyba mądrość „Tajemniczego opiekuna”. „Kształcenie się na pisarkę” to zresztą jeden z kilku wątków autobiograficznych autorki, która spędziła dwa lata w Vassar College w tym właśnie celu.

Agata dorabia się także poglądów politycznych – kolejny autobiograficzny element. Kształtuje je sobie na wzór ukochanego, który „jest socjalistą, ale, na szczęście, nie zapuszcza długich włosów i nie nosi czerwonych krawatów. Pani Pendleton nie może pojąć, skąd się u niego wzięły te dziwaczne poglądy. Cała rodzina jest już od szeregu pokoleń taka bogobojna! On natomiast wyrzuca pieniądze na najrozmaitsze cudaczne pomysły reform, zamiast wydawać je na rozsądne rzeczy, jak jachty, samochody i konie wyścigowe.” O tych pomysłach reform Jerry'ego nie dowiemy się jednak wiele. Bo Jerry w towarzystwie Agaty zajmuje się głównie niezbyt wywrotowym, ale jakże mile przyjmowanym, jej rozpieszczaniem przy pomocy wizyt w eleganckich teatrach i restauracjach, kwiatów i czekoladek. Niemniej „mądre książki” o których rozmawiają, precyzują światopogląd Agaty, tak, iż konstatuje ona, że „socjaliści to zupełnie coś innego, niż anarchiści; nie trudnią się wysadzaniem ludzi w powietrze.”

Ale nie zżymajmy się, że ów salonowy socjalizm Agaty to tylko kolejna barwa ochronna, że głupia gąska naśladuje imponującego jej burżuja, bawiącego się w radykalizm, że „bycie socjalistką” jest dla niej takim samym elementem upragnionego awansu społecznego, jak wykształcenie i dobra konsumpcyjne. Jak sama twierdzi – socjalistką jest z urodzenia, jako „dziecko proletariatu”.
Socjalizm odpowiada zapewne także – choć Agata tego nie pisze – na jakieś tęsknoty za głębokim poczuciem równości i braterstwa, za jakąś zastępującą rodzinę wspólnotą spiskowców. Wyczuwamy, że to czeka Agatę, a nawet jeśli nie uprawia działalności politycznej jako studentka, to z pewnością zacznie zaraz po wyfrunięciu z college'owego gniazdka. Z pewnością ma na to sporą ochotę. Wymknąć się (po cichu, żeby nie narazić się rektorowi...) na jakiś wiec, może na spotkanie partyjne, złożyć przysięgę na wolność ludów, poczuć się częścią wielkiej rodziny ludzkiej – tego Agacie brakuje. Zresztą nie będziemy się upierać, że w murach jej college'u miałaby zostać zawiązana kolejna międzynarodówka, a na farmie w Wierzbinkach, gdzie Agata i „panicz Jerry” spędzają wakacje – pierwsza samowystarczalna komuna dzieci-kwiatów. Delikatnie podane, ale zjadliwe diagnozy społeczne przeplatają się w listach Agaty z relacjami z nauki i przyjemności, tak, że można je przegapić, a można przełknąć gładko – powieść nie zmienia się pod ich ciężarem w zideologizowany zakalec. Ona sama tak charakteryzuje swój światopogląd:
„Jestem fabianką. To znaczy taką socjalistką, która zgadza się czekać. Nasza partia nie życzy sobie wybuchu rewolucji już jutro; to byłoby zanadto wstrząsające. Chcemy, żeby rewolucja przyszła bardzo powoli, stopniowo, w odległej przyszłości, kiedy będziemy już przygotowani i zdolni do wytrzymania wstrząsów. Tymczasem zaś musimy przygotować się, przeprowadzając reformy w dziedzinie przemysłu, wychowania i urządzania przytułków dla sierot.”

Kontynuacja „Tajemniczego opiekuna” nosi tytuł „Kochany wrogu”. Przyjaciółka Agaty, Sallie, po ukończeniu studiów staje na czele sierocińca, w którym wychowała się Agata, w celu wdrożenia w nim reform i przekształcenia go we wzorcową placówkę – napisanie lekkiej i zabawnej powieści na ten temat, choć trudne, okazało się możliwe. O dziwo, i tę lekturę lubią do dziś nastolatki...Cóż, pochodzi z czasów, kiedy pisanie powieści wymagało zwartej fabuły, żywego języka i osadzenia w konkretach, nie zaś rozlazłych i pełnych przypisów dywagacji na te same w gruncie rzeczy tematy, choć – nie wiedzieć czemu – to owe mętne i porozklejane popłuczyny po powieściach chętniej zalicza się do wielkiej literatury (zwłaszcza jeśli jeszcze mają jakieś niezmiernie rewolucyjne przesłanie) niż staroświeckie romanse dla nastolatek.
Mowgli, przywódca Bandar-Logu
2008-06-21 22:22:18
To tytuł obrazu Charlesa Dollmana - puenta dopisana do "Księgi Dżungli". Czy trafnie?
Być może Mowgli – ludzkie dziecko w gromadzie wilków – nie był dzieckiem natury. Mowgliego stworzyła kulturowa inżynieria genetyczna w połączeniu z dyplomacją. Wypreparowano go ze starannego namysłu nad pogodzeniem dwóch obcych światów - „natury” i „cywilizacji”. Wychowanie w dżungli uszlachetnia Mowgliego, ludzka cywilizacja przydaje mu rozumu - idealna symbioza. Ale zarazem utopijna, tragicznie jednostkowa, niepowtarzalna.

Jego – poniekąd – ojciec, Rudyard Kipling, nieodrodny syn Imperium Brytyjskiego, miał doświadczenie przebogate, ale i jakże trudne do rozliczenia na piśmie. Doświadczenie – nie jedynego bynajmniej – szczerze wierzącego w cywilizacyjne zadanie i kolonialne ideały swojej ojczyzny. Do kolonii ściągali łapczywi na zysk awanturnicy, szumowiny, łowcy przygód, przekonani o danej od Boga misji oświeciciele i wielu przybyszów o bardzo mieszanych motywacjach. Obok pragnienia szybkich dochodów – skrajny idealizm, obok brutalnej eksploatacji – niejedno życie poświęcone obcemu światu. Żądza przygód. Ambiwalentne uczucia – zachwyt, fascynacja, odraza i przerażenie egzotyką. Lekceważące poczucie własnej wyższości i pokorne wysiłki choćby kosmetycznej inkulturacji. Wszechwładza wsparta armią i pieniędzmi i bezradna obcość na każdym kroku wobec tej nieprzeniknionej i dalekiej rzeczywistości. I nadzieja na świat, w którym wreszcie można zacząć czysto, lepiej, mądrzej, od początku.

Byłażby wtedy „Księga dżungli” swego rodzaju kapitulacją? Alegorycznym hołdem dla egzotycznej hinduskiej dzikości, utożsamionej z naturą? Choć uznają wyższość Mowgliego nad sobą, mieszkańcy dżungli – wilki, pantery, niedźwiedzie – przewyższają ludzi uczciwością, wielkodusznością, odwagą i sprytem. Prawo dżungli w zestawieniu z ludzkimi obyczajami i prawami okazuje się po wielekroć doskonalsze, sprawiedliwsze i mądrzejsze. Mowgli bynajmniej nie wielbi swojego gatunku, który zabija dla przyjemności, nie z głodu, który rzuca własne dzieci do ognia, oskarża o czary tych, których nie rozumie i toczy wojny o błyszczące kamyczki.

Wśród szlachetnych zwierząt przemyka Bandar-Log, czyli plemię małp, sportretowany z ledwie maskowaną satysfakcją, mściwym spojrzeniem zranionej miłości, gniewem daremnego, odrzuconego misjonarskiego trudu – bo któż zdołałby ucywilizować i przerobić na swoją modłę Bandar-Log? Bandar-Log, przez pytona Kaa określony trzema słowami: Gadulstwo, Próżność, Obłęd. Bandar-Log nie ma przywódcy i pamięci, chociaż zasiedlił ruiny królewskiego pałacu. Leniwej i chaotycznej zbiorowości brak planów i celów, nie potrafi realizować dalekosiężnych zamierzeń, posiada jednak niezachwianą pewność, że jest wielkim i potężnym ludem. Tchórzliwe i bezmyślne plemię staje się okrutne, gdy osaczy zagubionego obcego. Bandar Log, tak bardzo ludzki i tak bardzo nienawistny.

A może wręcz przeciwnie? Może namiętnie antyludzkie tyrady Mowgliego nie występują przeciw ekspansywnej cywilizacji ani przeciw brytyjskim cywilizatorom, lecz są – po prostu – antyhinduskie? Może dzika przyroda dżungli to jedyny rdzenny element Indii, który zachwyca? Przecież zbawcami Messui – ludzkiej matki Mowgliego, oskarżonej o czary, ponieważ przygarnęła pod swój dach syna, który dla jej pobratymców okazał się puszczańskim diabłem – stają się Anglicy, „dziwni biali ludzie, którzy nie pozwalają palić czarowników na stosie”. Do nich ucieka przed ciemnotą i nienawiścią swojego ludu.

Bohater innego opowiadania w „Drugiej Księdze Dżungli” Purun Dass, jest wysokim urzędnikiem hinduskim, wzorcowo wypełniającym zalecenia Brytyjczyków ku swej chwale i szczęściu swego ludu, stanowi wzorzec rozumnego i oświeconego krajowca, ale porzuca tę rolę i wybiera żywot zaprzyjaźnionego ze zwierzętami świątobliwego żebraka - pustelnika. Ukoronowanie wspaniałych dokonań czy zanegowanie ich celowości? Wypełnienie się mądrego i świadomego życia, czy ucieczka od jego pustki? Może więc od spiętrzenia międzykulturowych problemów jedyną ucieczką jest natura? Może wobec niedoskonałości ludzkich praw można tylko snuć opowieści o surowym, ale doskonałym prawie dżungli? Bo przecież Mowgliemu, choć czuje się wilkiem, od wilków bliższym krewniakiem jest Bandar-Log – Gadulstwo, Próżność, Obłęd.

PS. Tekst zainspirowany książką Michała Zioło "Liście, listki, listy".
Requiem dla Łysego z Kitką
2008-04-24 14:22:02
Poniższy tekst nie stanowi w zamyśle prowokacji wobec żadnej opcji politycznej. Kto się da sprowokować i do czego, to jego sprawa. Nie jest fikcją literacką. Jakkolwiek dla własnego bezpieczeństwa powinnam pewnie stwierdzić, że wszelkie podobieństwo do realnie istniejących osób jest czysto przypadkowe, mogę tak oświadczyć tylko bardzo nieszczerze. Moje wynurzenia nie są również wyrazem niechęci do Święta Pracy i jego szlachetnych, robotniczych, pepeesowskich, anarchistycznych czy cholera wie jakich korzeni. Te wspominki mają być zaledwie gawędziarskim przyczynkiem do refleksji o powodach słabości lewicy w polskim społeczeństwie.

Requiem dla Łysego z Kitką

Co roku pierwszego maja po południu Łysy z Kitką, ubrany w garnitur i czerwony krawat, brał małżonkę pod pachę i razem z trójką dzieci wyruszali na świąteczny spacer po okolicy.

No, wyruszali, to wyruszali, wolno im. Co z tego? Dzień wolny, święto, to spacerowali. Ooo, nie. To nie takie proste. Druga połowa lat osiemdziesiątych. Świąteczny spacer w wykonaniu Łysego z Kitką to była demonstracja, jaskrawsza niż udanie się na pochód, podobnie jak flaga, powiewająca w jego oknie i ściągana pierwszego wieczorem, najdalej drugiego. To była równie czytelna manifestacja, jak robocze łachy trzeciego maja i w każdą niedzielę czy kościelne święto, i pilne ogródkowe lub remontowe prace, które w te dni musiał wykonać, kręcąc się wokół domu, pod czujnym okiem sąsiadów. To był tak klarowny przekaz, jak wywieszana trzeciego maja – nie wcześniej! - flaga w stojącym naprzeciwko domu moich rodziców, jak wystawione w tym dniu w ich otwartym oknie radio z „Wolną Europą” grającą na cały regulator pieśni patriotyczne, jak ich trzeciomajowy spacer z nami – dziećmi – po okolicy i ich robocze łachy w ogródku pierwszego maja.

Łysy z Kitką był rencistą. Większą część dnia spędzał, wyglądając przez kuchenne okno – tak, tak, cały tydzień zwykle nie miał nic do roboty, póki nie przyszła niedziela. Albo Boże Narodzenie. Albo trzeci maja. Z okna miał znakomity widok na małą, polną uliczkę między dwoma rzędami świeżo postawionych, szeregowych domków. Ich mieszkańcy znali się nieźle – trochę jak na wsi, trochę jak w osadzie pionierów. Ci szaleńcy, którzy znęceni absurdalnie niską ceną użytkowania wieczystego działki na przedmieściu Wrocławia zaprzęgli się w pamiętnym roku osiemdziesiątym do własnoręcznej budowy domu, byli szczerymi przyjaciółmi, zżytymi pośród bojów o załatwianie cegieł i cementu kumplami. Pilnowali sobie wzajem dobytku, pożyczali cukru, szpadli, betoniarek i pieniędzy. To nie była społeczność, w której możesz być anonimowy i nie podlegać sąsiedzkiej ocenie. Mieszkańcy znali nawzajem swoje wnętrza domków, gdzie zwykle wykończono jedno lub dwa pomieszczenia, a reszta – w stanie surowym zamkniętym – czekała na lepsze czasy, znali swoje zawody, hobby i imiona psów. Nawet najbardziej niechętni plotkom wiedzieli mimochodem, kto się akurat upił, kto spuścił dziecku lanie, kto kupił sobie nowy płaszcz, a kto rzadko myje okna. Do najbliższego kiosku dwa kilometry, do centrum dziesięć, autobus wtedy raz na godzinę, do tego wspólne budowlane doświadczenia, podobny wiek i moment zamieszkania – enklawa sprzyjająca mocnym więziom i silnej społecznej kontroli. I wyrazistej autoidentyfikacji.

Łysy z Kitką pozostawał więc w zażyłych stosunkach z moimi rodzicami. Codzienna życzliwość podszyta była otwarcie niekiedy okazywanym wzajemnym lekceważeniem i irytacją, wynikłymi z politycznej animozji. Całe osiedle miało uciechę z tej majowej rywalizacji politycznej na płaszczyźnie symboli i rytuałów, w której z jednej strony startował samotnie Łysy z Kitką, zaś z drugiej kilka bardziej solidarnościowych rodzin. Większa część osiedla krzywym okiem patrzyła na równie samotny niedzielny nonkonformizm Łysego z Kitką. Myślę, że Łysemu to odpowiadało – w otoczeniu obojętnie tolerancyjnym jego ideowe gesty nie miałyby tej wagi.

Łysy z Kitką miał duszę kontestatora. Kontestatora tragicznego i śmiesznego zarazem, bo wspierającego System przeciw Społeczeństwu. Bo Łysy z Kitką szedł na spacer i wywieszał flagę nie tylko pierwszego maja, ale i dwudziestego drugiego lipca. Na dobrą sprawę nawet i ten złośliwy przydomek wyraża coś z dramatycznego rozdarcia tej postaci. Otóż z przodu był łysy jak Gomułka, Ochab albo w ogóle prezydium KC PZPR, z tyłu natomiast siwiejące włosy związywał w mizerny kucyk – atrybut młodzieżowego buntu. W tym schyłkowym peerelu Łysy z Kitką był groteskowo nie na miejscu – czynił bohaterski wyłom w tym przedmiejskim, mocno zintegrowanym i konserwatywnym światku w imię podupadłej, postępowej i skompromitowanej Władzy. Kiedy, już po śmierci Łysego z Kitką, z nierozumiejącej obserwatorki politycznych powikłań stałam się obserwatorką nieco bardziej refleksyjną, większość pochodów pierwszomajowych w nowym ustroju miała dla mnie twarz Łysego z Kitką, a te, które się odcinały od bliskiego Łysemu nurtu, musiały walczyć z przygniatającymi cieniami Łysego z Kitką i wielu innych, mniej i bardziej od niego ideowych, albo zupełnie bezideowych – Łysych, owłosionych, wąsatych, brodatych, ogolonych, ale stojących po stronie Systemu – po ciemnej stronie Mocy.

Ale Łysy z Kitką miał jeden moment, kiedy odstąpił od swoich zasad – o tym muszę napisać, choć nie dotyczy to w żaden sposób pierwszomajowego święta. Około sześćdziesiątki, był najstarszy wśród sąsiadów i ponad dwadzieścia lat starszy od moich rodziców. Ale dzieci urodziły mu się późno, jego córka, Kasia, była o rok młodsza ode mnie. I właśnie z powodu Kasi Łysy z Kitką w pewnym momencie sromotnie poległ na ideowym froncie. Kasia absolutnie nie nadawała się na bohaterkę opowieści o nietolerancyjnych dzieciach z Ciemnogrodu i ich ofierze – była najbardziej lubianą dziewczynką w okolicy. I to okazało się pułapką, której Łysy nie dostrzegł. Bo czy mogłyśmy dopuścić, żeby nasza najlepsza przyjaciółka poszła do piekła? We dwie z Asią zabrałyśmy się za jej nawracanie. Opowiedziałyśmy Kasi – pierwszoklasistce, jak wesoło jest na lekcjach religii, pomijając taktownie przykre aspekty, jak czekające zbyt wesołych katechizowanych bicie przez siostrę kijem po łapach. Roztoczyłyśmy przed nią eschatologiczne wizje raju, nie wdając się przezornie w problem alternatyw. Do tego jeszcze w perspektywie była pierwsza Komunia, i to chyba Kasię zachęciło najbardziej, bo pierwszej Komunii nam mocno zazdrościła. Moja kuzynka, córka milicjanta, nie ochrzczona ze strachu, nie uczestniczenie w tym obrzędzie też przeżywała bardzo boleśnie.

I Kasia poszła na religię – w konspiracji przed rodzicami. Jak to możliwe, że siedmioletnia Kasia przez pół roku chodziła na religię, odbywającą się poza szkołą w przykościelnej salce, bez wiedzy i zgody rodziców? Gdyby dzisiaj opisać coś takiego w prasie, czytelnicy zlinczowaliby „nieodpowiedzialnych dorosłych”, którzy zostawiają dziecko bez dozoru. Zachodzę w głowę, jak to możliwe, że – my, dziewczynki z porządnych domów – mając po siedem lat jeździłyśmy bez opieki do szkoły autobusem i biegały same kawał drogi między szkołą i salką katechetyczną – i nikt nie twierdził, że jesteśmy na to za małe i za głupie, a za każdym krzakiem czeka na nas pedofil i kidnaper. A było to raptem około dwudziestu lat temu. Zresztą pedofil, owszem, czekał, ale nie za krzakiem, lecz w szkolnej harcówce.
Więc Kasia, córka Łysego z Kitką, trafiła do siostry, która ją po cichu ochrzciła, dała jej na pamiątkę medalik i obrazek. I bardzo się przywiązała do dziecka, które przyszło się z własnej woli nawrócić – i to mając ledwie siedem lat. Ja byłam dumna ze swojego sukcesu misjonarskiego. Łysy z Kitką przesiadywał w swoim oknie i nie miał pojęcia o niczym. A Kasia dopiero po pół roku pękła pod ciężarem tajemnicy i powiedziała o wszystkim mamie. I mama Kasi zgodziła się na tę religię, tylko żeby Kasia nic nie mówiła tacie, bo się strasznie zdenerwuje. Ale w końcu przyznały się Łysemu z Kitką. Łysy walczył długo, zacięcie i ostro, ale skapitulował. Bo do Komunii już Kasia szła jawnie, w białej sukience. I chyba – bo nie pamiętam – tamtej niedzieli Łysy nie pracował w ogródku.
Kopanie się z koniem
2008-04-14 18:06:28
Monolog o przewidywalności dialogów.

OSOBY:
AUTORKA – blade widmo nad laptopem
GŁOSY WEWNĘTRZNE:
CARITAS – zażywna dama w wieku balzakowskim, w różowym koronkowym szlafroku rozchylonym na obfitych piersiach
SPES – uduchowione, wiotkie dziewczę o marzycielskich oczach, w zielonej sukience z białym kołnierzykiem
RANCOR – krwisty szlachcic w kontuszu, z ręką na głowni szabli
SARCASMUS – żółty jak cytryna, skrzywiony troll o przymrużonych ślepkach za drucianymi okularkami

Rzecz dzieje się mniej więcej aktualnie.


AUTORKA przegląda artykuły i komentarze będące reakcją na artykuł Parentiego o Tybecie, wypowiedź Laury Akai o działaniach protybetańskich (opublikowane na CIA) oraz na wpis AUTORKI w blogu, poświęcony artykułowi Parentiego. Wsłuchuje się w GŁOSY WEWNĘTRZNE.

AUTORKA
No i po komentarzach Xaviera w moim blogu dowiedziałam się, kto jest moim mocodawcą... Ale odpowiedzi na swe wątpliwości nie uzyskałam.
SARCASMUS
Sojusz lewica.pl z Obywatelem... czyż nie jest to idea, którą mogłabyś poprzeć? Powinnaś się cieszyć! Xavier pozostał zdolny do kreślenia śmiałych wizji działania „ponad podziałami”, co zawsze mu dobrze wychodziło.
RANCOR
To jest zwykłe propagandowe oszczerstwo, bezczelność i chamstwo, ot co!
CARITAS
Eee... Xavier to niegłupi człowiek. Ma tylko nadmierny temperament polemiczny.
SPES
W każdym razie NIE CHCE drukować chińskiej propagandy, więc idzie w zaparte i usiłuje się „mścić”. I oburza się na wzmianki o cenzurze, bo sobie tejże nie życzy. Mając gorączkę, najłatwiej stłuc termometr, po prostu.
AUTORKA (zagląda na Indymedia)
O, tu przekleili mój blogowy wpis, dając do niego tytuł: „Anarchiści wspierają chiński zamordyzm”.
RANCOR
Swoją drogą to nadużycie i hucpa – opatrywać tekst takim tytułem. Podobnie jak sformułowanie o „chińskiej agentce Akai”. Choć zważywszy na to, co wypisuje o rozmaitych ludziach i środowiskach Akai, trudno się dziwić, że ktoś jej postanowił odpłacić tą samą monetą.
CARITAS
Na wszelki wypadek napisz i podkreśl wyraźnie, że akurat za chińską agentkę Akai nie uważasz. No i określenie "ścierwojady" względem CIA jest niestosowne.
SARCASMUS
O ile nie są ścierwojadami, tzn. o ile nie drukowali tych tekstów głównie po to, żeby się wylansować.
AUTORKA
O, tu jest olbrzymia dyskusja poświęcona ważkiej kwestii „marginalności” CIA i „Obywatela” tudzież zdrowiu psychicznemu i kulturze osobistej redaktorów obu tych bytów.
RANCOR mruczy coś pod nosem, od czego CARITAS i SPES pąsowieją.
SARCASMUS
Naprawdę, oni są bardzo wiarygodni w tym, co piszą. Wiesz, myślę, że powinnaś się wmieszać do tej dyskusji. I oznajmić, że dałaś się przekonać mądrzejszym od siebie, niezależnie od światopoglądu. W zakresie merytorycznej rzetelności i wyważonych ocen będziesz się wzorować na Laurze Akai, w zakresie „nie lania żółci” i „nie bycia marginalnym frustratem” na Xavierze, w zakresie „nie popierania zamordystów” na redakcji „Obywatela”, w zakresie kultury dyskusji – na wszystkich wymienionych. I oczywiście musisz rozreklamować twojego marginalnego bloga – o, na początek zacząć się zajmować pieniactwem na indymediach albo zrobić parę nagonek na różne środowiska. To początek twojej metanoi.
SPES
No nie! Tak jakby nigdy ci się nie zdarzyło wyjść z siebie i komuś nawrzucać! To już było doprawdy nazbyt pyszałkowate!
CARITAS
Złośliwe i okrutne! Czysty sadyzm!
SPES
Mój Boże, jakaż żenada... Czytać hadko to wszystko!
SARCASMUS
Wiesz, co napisał niedawno Urban? Pasuje tu jak ulał:

„Strachu” Grossa jeszcze nie czytałem, pomimo to nie boję się o tej książce
pisać. Prace Jana Grossa należą do tego gatunku książek, których lektura nie
wywiera żadnego wpływu na opinie publicznie o nich głoszone. Z góry bowiem
wiadomo, którego dyskutanta dzieło zachwyci, którego oburzy, a który będzie
lawirował. Ocena zależy bowiem od ideowo-politycznej przynależności oceniacza,
nie zaś od wymowy faktów, trafności analiz, bogactwa źródeł, czyli od
zawartości książki i autorskiej siły przekonywania.
Każdy postendecki nacjonalista radiomaryjny da się porąbać np. za trafność
wywodów Jerzego Roberta Nowaka czy Krzysztofa Kąkolewskiego, że w Kielcach w
1946 r. Żydzi sami się wymordowali ku wielkiemu zmartwieniu biskupa Kaczmarka.
Ktokolwiek zaś inaczej ocenia zdarzenia, szkaluje wspaniały polski naród,
który umęczony w przeszłości znosi oto nowe razy przydające mu nowych cierpień.
Równie dobrze wiadomo z góry, że kosmopolityczni liberałowie, ateiści,
filosemici, post-Żydzi – słowem przyjaciele i redaktorzy „Gazety Wyborczej” –
zachwycą się Grossem i będą mu obciągać. Ja więc jako Polak niearyjski,
czosnkowy, a też zajadły postkomunista, wróg Boga i co gorsze papieża Polaka,
z natury rzeczy jestem grossistą. Cokolwiek Jan Gross napisał, muszę być
„Strachem” zachwycony.
Wniosek z tego prosty: w naszej ukochanej Polsce, kiedy się ma wyrazistą
tożsamość genealogiczno-polityczną, to już nie trzeba czytać książek. (Dla
porządku myślowego dodam, że ktokolwiek uczył się logiki, ten wie, że
twierdzenia tego nie wolno odwracać. Nieczytająca większość ludzi jest
pozbawiona poglądów i interesującego pochodzenia, nie czyta zaś z innych motywów).”

SPES
Cóż za wstrętny, godny Urbana cynizm! Nie chcesz chyba powiedzieć, że niszowe lewicowe środowiska funkcjonują wedle tej samej reguły? Przecież to niemożliwe – toż wszyscy oni tacy ideowi i przeintelektualizowani do tego...
SARCASMUS
Chcę powiedzieć, że tu sprawa jest ździebko bardziej skomplikowana, z racji tej ideowości właśnie, choć zasada ta sama. Bo stanowisk jest więcej, a linie frontu się krzyżują z podziałami środowiskowymi. Ale też wiadomo, kto komu będzie obciągał.
AUTORKA
A tu jest polemika Laury Akai.
SPES
Chyba wypada na nią odpowiedzieć. Zauważ, że Laura Akai zadała pytania odnoszące się do meritum.
SARCASMUS
No. I nie wyzwała cię od faszystek ani pederastów. I przekręciła tylko część twojego artykułu. To już coś.
CARITAS
Tylko tym razem napisz, i to WIELKIMI literami, że NIE UWAŻASZ, JAKOBY CENTRUM INFORMACJI ANARCHISTYCZNEJ Z DOBREJ WOLI ZAMIERZAŁO WESPRZEĆ CHIŃSKI REŻIM, a kto przypisuje Ci inne mniemanie, ten jest pieniacz. Koniecznie! I napisz, że pojawiały się na CIA teksty protybetańskie. No i pisz spokojnie, broń Boże nie w afekcie! I zamieść tam coś pozytywnego o CIA, żeby tę gorzką pigułkę jakoś osłodzić. O, na przykład, że CIA nie jest marginalne... Że bywa tam... eee... wiele ciekawych informacji. Że dziennikarstwo społeczne to przyszłość tego kraju. Albo że... no, nie wiem, co jeszcze.
RANCOR
A po jaką cholerę ją osładzać? Czy Laura Akai słodzi jakiekolwiek pigułki? Nie słodzi. Urządza z byle powodu nagonki na kogo się da? Urządza. Przekręciła twój wpis? Przekręciła. CIA opublikowało szajs? Opublikowało, i to niejeden. Stosują cenzorskie praktyki? Stosują. Należy się wpierdol, nie osładzanie.
SPES
Zauważając dobre strony zjawiska, wyrażamy zaufanie w możliwość zmian na lepsze i szacunek dla przeciwnika. Na przykład XVII Karmapa stwierdził, że chińska inwazja na Tybet przyniosła jedną pozytywną rzecz: Tybetańczycy zaczęli jeść warzywa, sprowadzone przez chińskich osadników. To wpłynęło na ich zdrowie i długość życia.
RANCOR
I g... to stwierdzenie XVII Karmapie oraz Tybetańczykom pomogło...
SARCASMUS
Taa... z pewnością redakcja CIA będzie się zastanawiać, czy replika jest delikatnie wyważona, czy nie, i czy mogłaś jeszcze parę rzeczy dołożyć. Może jeszcze ci uprzejmie podziękują za zwrócenie uwagi na drobne nieścisłości w polemice Akai?

AUTORKA (czyta tytuł wpisu Laury Akai)
„Reakcja zwolenników "różnorodności" czy zderzenie dwóch wersji historii?”
SPES
Reakcja przeciwniczki tekstów opartych na maoistowskiej propagandzie. Oraz wyraz nadziei na rzetelność tak zwanych wolnych mediów.
SARCASMUS
Swoją drogą – uderz w stół a nożyce się odezwą... o „różnorodności” w krytyce tekstu Parentiego było raptem tyle, że publikacji owego tekstu można byłoby w imię różnorodności bronić... Ciekawostka, że akurat z „braku różnorodności” redaktorzy CIA tłumaczą się najgoręcej...
AUTORKA (czyta kolejny fragment)
„Podanie dokładne jakie fakty, według Ciebie są oparte na chińskiej propagandzie a nie na innych źródłach informacji i o podanie konkretnie źródła chińskiej propagandy (data, publikacja, strona internetowa, cokolwiek) wykorzystanych do tego artykułu.”
SPES
Bezpośrednim źródłem chińskiej propagandy jest Anna Louise Strong, Tibetan Interviews (Pekin: New World Press, 1959). Do tego źródła odsyła 5 z 48 przypisów, a zatem wszystkie fakty, które zostały w ten sposób uźródłowione, są na niej oparte. Na chińskiej propagandzie oparte są także wszystkie te fakty, które zostały uźródłowione za pomocą odwołania do relacji z podróży po Tybecie w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. Ergo wszystkie, które zostały uźródłowione przez odwołania do relacji B i R. Gelder,The Timely Rain, ( 7 z 48 przypisów), do pracy Karan, The Changing Face of Tibet (3 z 48 przypisów).
SARCASMUS
No, chyba że zdaniem Laury w Pekinie w 1959 roku panowała błoga i radosna wolność słowa?
SPES
Oczywiście, nie znaczy to, że one wszystkie są fałszywe. Za wiarygodny możemy uznać fakt potwierdzony przez dwa niezależne od siebie źródła. Tak się natomiast składa, że przykłady cytowane przez Parentiego nie są potwierdzone przez źródła od nich niezależne. Inne źródła (i opracowania) nie potwierdzają enuncjacji o rozpowszechnieniu tortur i feudalnej samowoli. Zwracają natomiast uwagę na takie – pominięte, dlaczego? - kwestie, jak nieistnienie głodu w feudalnym Tybecie (rzecz nietypowa w Azji...), swobody osobiste – dotyczące także feudalnych chłopów, wolność religijna, wysoka pozycja kobiet.
Parenti pomija też kwestię rozpoczętych przez Dalajlamę reform. Dlaczego?
Ewidentnym przekłamaniem jest poniższe zdanie, zważywszy na liczbę uwięzionych i torturowanych w więzieniach i lao-gai, a także zmuszanych do niewolniczej pracy:
„Przy wszystkich krzywdach i nowym ucisku pod okupacją chińską Chińczycy po 1959 roku rzeczywiście znieśli niewolnictwo, system nieodpłatnej pracy pańszczyźnianej i zakazali chłosty, okaleczania i amputacji jako kar za przestępstwa.”
Parenti pisze o walkach w Tybecie, podkreślając/domniemując (bo to kwestia sporna), że brali w nich udział głównie feudałowie, nie wspomina natomiast o powstaniach wywoływanych przez ubogich koczowników - pasterzy, których pozbawiono źródeł utrzymania i zdegradowano, zmuszając do osiedlania się w miastach. Dlaczego?
Parenti pisze o liberalnych narodowościowo reformach w latach osiemdziesiątych, pomijając milczeniem liczne krwawe zamieszki po roku 1987, wynikające właśnie z wycofania się z owej liberalnej polityki. Dlaczego?
No i przekleję – do znudzenia – powtórnie następujące wypowiedzi:

>„Wbrew popularnemu na Zachodzie przekonaniu — pisze jeden z >obserwatorów — Chińczycy starali się pokazać szacunek dla kultury i >religii Tybetu"
Fakt póki Chińczycy nie zbudowali lotnisk i dróg postępowali ostrożnie powód jest jasny jak słonce - koszty wojny w terenie pozbawionym nawet podstawowej infrastruktury były by bardzo duże a skuteczność działań partyzanckich wysoka.
dalej
>Obawiali się, że zaprowadzenie kolektywistycznych, egalitarnych >rozwiązań w Tybecie jest tylko kwestią czasu.
Piękny kwiatuszek - jeśli chiny to przykład egalitaryzmu i kolektywizmu to jest to egalitaryzm więźniów dostających jedzenie z jednego kotła i kolektyw ludzi zakutych jednym łańcuchem - nie trzeba także zapominać o strażniku który zawsze wynagrodzi szuje i donosiciela.
dalej
>„Wielu lamów i świeckich członków elity, jak również większość armii >tybetańskiej dołączyli się do powstania, ale większość ludności tego >nie zrobiła, zapewniając porażkę",
Porażka była by pewna nawet gdyby w powstaniu brali wszyscy - i starcy i dzieci - wystarczy spojrzeć na proporcje miedzy Chinami i Tybetem. Szczególnie kiedy Chińczycy wybudowali niezbędna infrastrukturę.
dalej
>Do roku 1961 Chińczycy wywłaszczyli ziemię będącą własnością lordów i >lamów i zorganizowali chłopstwo w setki komun. Rozdzielili setki >tysięcy akrów między dzierżawców i bezrolnych chłopów. Stada należące >kiedyś do arystokracji zostały przekazane kolektywom ubogich >pasterzy. Ulepszono jakość zwierząt hodowlanych, wprowadzono nowe >odmiany warzyw, pszenicy i jęczmienia, co wraz z ulepszoną irygacją >doprowadziło podobno do zwiększenia produkcji rolnej
>a następnie:
>Po powstaniu pod koniec lat pięćdziesiątych uwięziono tysiące >Tybetańczyków. Podczas „wielkiego skoku" narzucono chłopom przymusową >kolektywizację i uprawy zbożowe z katastrofalnymi skutkami.
Mamy wiec opisany mniej więcej ten sam okres raz pozytywnie drugim razem już bardziej negatywnie. choć jak czytamy uwiezienie to co najwyżej widzimy wiezienie itd... nic z tych rzeczy - były to regularne obozy koncentracyjne przy których rosyjskie łagry wydawać sie mogą sanatorium. gdzie czas wypełniała niewolnicza robota połączona z seansami nienawiści, przymuszaniu współwięźniów do wymierzania kar czy nawet zabicia współwięźnia. Dowiadujemy sie tez kilkukrotnie ze Chińczycy znieśli niewolnictwo - otóż nie uczynili je tylko powszechnym i totalnym. Nie kto inny wszak jak Bakunin doszedł już do tego ze socjalizm bez wolności to powszechne niewolnictwo. W tekście mamy tez powoływanie sie na relacje - otóż trzeba mieć świadomość ze wtenczas po komunistycznych chinach nie mógł podróżować bez kontroli i nadzoru żaden "turysta" nawet jeśli był z "bratniej partii" wszelkie relacje są w najlepszym wypadku recenzją ze spektakli które były przed nimi odgrywane - nie raz zaś czysta propagandą."

"Podstawowym kontrargumentem jest niewiarygodność i jednostronność źródeł, na których opiera się Parenti. Przyjrzej się bibliografii - kto, kiedy i na jakiej podstawie to napisał. Jeśli potrzebujesz paru innych źródeł - polecam książki wydane przez Fundację Helsińską. Ciekawe, czemu był tak jednostronny?

Wystawa tybetańskich narzędzi tortur - opisana przez ludzi jadących do Tybetu na początku lat sześćdziesiątych - mogła przedstawiać prawdziwe narzędzia tortur, powszechnie i często stosowane, ale nie musiała. A stwierdzenie o tym, że Chińczycy zabronili stosowania tortur wobec uwięzionych (w zestawieniu z enuncjacjami o torturach), podobnie jak oględny tekst o "więzieniach", jest zwyczajną manipulacją w zestawieniu z liczbą uwięzionych i torturowanych w lao-gai. Ciekawe, po co?

Aby zdyskredytować buddyzm tybetański, Parenti pisze o Sri Lance, Birmie, Korei i Japonii. Ciekawe, jaki to ma związek z Tybetem?
Szukając "niepokojowych" wydarzeń politycznych w Tybecie, musi cofnąć się do XVII wieku... Ciekawe, po co?

Co do agenta CIA, Dalajlamy... Pomijając kwestię wysokości pomocy CIA i samej obecności CIA w Tybecie (raczej w Nepalu) - równie dobrze można byłoby dyskredytować Solidarność z tej racji, że była wspomagana przez CIA."


AUTORKA (czyta dalej tekst Akai)
„Podanie twoich źródeł informacji, które podważają te fakty, konkretnie - proszę spróbuj podać książki historyczne, antropologiczne, jeśli możesz.”
SPES
O rozpoczętych przez Dalajlamę reformach oraz o pominiętych przez Parentiego aspektach chińskiej okupacji piszą wszystkie znane mi opracowania na temat historii Tybetu. O licznym udziale tybetańskich koczowników w walkach i o znacznie bardziej pozytywnym obrazie Tybetu sprzed chińskiej inwazji pisze, np. bardzo „odbrązawiająca” Tybet lektura - „Tybet, Tybet”, choć nie tylko. Nie brakuje w niej krytycznych opinii także o tybetańskim feudalizmie.

Tu kilka pozycji - nie bezkrytycznych - o Tybecie:

Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Tybet: Stare duchy, nowe duchy, Warszawa 2000;
Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Tybet: Od Litościwej Małpy po Trójnóg Narodowej
Jedności,
Warszawa 2001;
Dalajlama Tybetu, Wolność na wygnaniu. Autobiografia, Warszawa 1999;
Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Tybet: Pamięci niezrównanych wojowników, Warszawa
2004;
Patrick French, Tybet, Tybet, Warszawa 2007.

Już nie będę wspominać o różnych takich dziełkach jak "Siedem lat w Tybecie" czy "Tybet. Kraj zakazany otwiera swoje wrota".

AUTORKA (czyta dalej)
„Jeśli także chcesz rozwijać temat, proszę o twój opis sytuacji socjoekonomicznej Tybetu przed 1950, znowu z podaniem źródeł informacji. Chętnie poczytam na czym opiera się twoja opinia.”
SARCASMUS
No widzisz... masz rewelacyjną okazję, aby popełnić wypracowanie o historii Tybetu... Chcesz się kopać z koniem, to pisz!
SPES
Źródła i opracowania podałam, a na pisanie referatów nie mam czasu ani ochoty.
Jeśli Laura Akai potrzebuje innych lektur, to są, np. tu:
http://www.hfhrpol.waw.pl/Tybet/pdf/Bibliografia.pdf

AUTORKA (czyta dalej i wzdycha)
„Co do artykułu Parentiego oraz riposty do niej napisanej przez Joshuę Schreia, krótko skomentuję. Nie będę twierdzić, że Parenti, jako autor wielu książek, doktor Yale i dość wybitny komentator polityczny ma większy autorytet i automatycznie ma rację w porównaniu do autora tekstu do którego ty odesłałaś ludzi - Joshuy Schreia, absolwenta Laughing Lotus Yoga School, członka partii Zielonych, który obecnie jest dyrektorem firmy marketingowej, która robi reklamy dla m.in. Nike, Gillette oraz Toyoty.”
SPES
Historycy...
SARCASMUS (wpada jej w zdanie)
Głównie prawicowi, psiakrew...
SPES (kontynuuje)
... nauczyli mnie, że osoba piszącego ma znaczenie w takim stopniu, w jakim może wpływać na znajomość wydarzeń oraz interes w ich fałszowaniu/ujmowaniu pod określonym kątem. A zatem „robienie reklam dla Nike, Gilette oraz Toyoty” jest argumentem zwiększającym wiarygodność Schreia. Schrei miałby raczej interes w wybielaniu Chin, było nie było, kontrahenta wielkich korporacji.
Owszem, „doktorat Yale” zwiększa wiarygodność Parentiego (politologia i historia dość blisko stoją...) ale bycie „dość wybitnym komentatorem politycznym” nie, jeśli wziąć pod uwagę, że Parenti jako komentator bardzo niechętnie przyjmował do wiadomości (i negował) łamanie praw człowieka za żelazną kurtyną, w tym w Polsce.
AUTORKA (czyta dalej)
„Nie będę automatycznie przyznawać komuś racji ze względu na dyplom, ale jestem ciekawa na czym polegała riposta Joshuy. Pewnie Joshua zna wiele osób ze współczesnego Tybetu, ale główny "dowód", który daje w swoim artykule polega na tym, że nie można zaufać ani Parentiemu, ani kilku innym profesorom (w tym Grunfeldowi) ponieważ są marksistami, może (ale bez jak widzę konkretnego dowodu na to) korzystali z marksistowskich źródeł informacji, a także nawet że są przeciwko niezależności Tybetu i niby twierdzą, że niezależność Tybetu oznaczać będzie powrót do feudalizmu.”SPES
Replika Schreia polegała przede wszystkim na tym, że:
1.Zwrócił uwagę na niewiarygodność źródeł
2.Zwrócił uwagę na jednostronność źródeł i opracowań.
Przeciw niepodległości Tybetu cytowani przez Schreia autorzy są nie „niby”, lecz naprawdę.

„Ja nie twierdziłam, że ludzie Tybetu chcą wrócić do lamakracji. Jedyne, co mogę dać pod rozwagę, to pytanie do zwolenników Dalaj Lamy - jak naprawdę wyglądało życie w lamakracji i czy chcecie je przywrócić. Przepuszczam, że nikt nie chce żadnego feudalizmu, ale także przypuszczam, że mało kto z nich pyta, jak ma wyglądać Wolny Tybet, a także że mają pewne iluzję.Zwolennicy Dalaj Lamy mogą tu odpowiedzieć na pytanie: jaki ustrój ekonomiczny i jaką formę władzy proponuje Dalaj Lama? Moim zdaniem, niech ci mnisi i lamowie pracują normalnie ze wszystkimi innymi i żyją tylko i wyłącznie z dochodów swojej pracy, bez żadnych przywilejów, bez żadnej władzy (rządowej lub religijnej) no wtedy dla mnie w ich wolnym czasie mogą bawić się w boga, czy fałszywych proroków, czy w Batmana, czy cokolwiek, to mnie nie interesuje.”
SPES
O Dalajlamie jako „ikonie starego feudalizmu” pisała sama Laura Akai, więc niech się zdecyduje na jakąś wersję zeznań... O tym, że ów Dalajlama niekiedy określa sie jako „pół-marksista, pół-buddysta” pisze nawet sam Parenti. Pomijając, że Dalajlama nie głosi hasła wolnego Tybetu.
SARCASMUS
Akai potwierdza tezę Urbana swoim tekstem o zwolennikach Dalajlamy... No i jest bardzo łaskawa, skoro tak dalece pozostawia Tybetańczykom wolność wyboru ustroju, w którym będą żyli. Myślę, że bardzo się cieszą, wiedząc, że mają jej poparcie pod tymi warunkami.
AUTORKA (czyta dalej)
„Tak, marksiści mogą interpretować historię w inny sposób niż np liberał, demokrata, czy nawet np. w inny sposób niż liberalny specjalista marketingowy z dobrymi intencjami. Więc możemy spekulować, że ludzie, którzy korzystają m.in z marksistowskich źródeł informacji mogą być tendencyjni tak jak, ludzie, którzy korzystają m.in. z prawicowej tradycji intelektualnej mogą być tendencyjnymi.”
SARCASMUS
Czy to oznacza, że marksistom wolno pomijać istotne fakty oraz jednostronnie dobierać źródła informacji?
AUTORKA (czyta, a w jej głosie słychać coraz większe zażenowanie)
„A także, co oczywiste, ktoś kto czyta Dalaj Lamę czy Jana Pawła i bierze te słowa za mądrość bez większej krytycznej refleksji, a inni czytają i myślą, no ładnie, ale i tak żyjesz w pałacu fundowanym z pracy innych i w waszym porządku feudalnym czy kapitalistycznym, ludzie giną z biedy, powodowanej przez ten system.”
GŁOSY WEWNĘTRZNE (razem)
Yyy...? A jakby mi tak kto przetłumaczył to zdanie, żeby dało się w nim sens znaleźć? A zwłaszcza związek z którymkolwiek innym?
AUTORKA (czyta dalej)„Można się spodziewać, że ta wizja jest popularna wśród wielbicieli ezoteryzmu, jeśli chcecie w taki sposób to olać.”
AUTORKA
„My”? Czyli kto? Bo jak dotąd nie występuję w trzech osobach, jeśli nie liczyć głosów wewnętrznych. Czy to wystarczy do zaliczenia w poczet „wielbicieli ezoteryzmu” którzy chcą coś (na Boga, co?) „olać”?
(czyta dalej)
„Pani Justyna dalej postuluje, że gdybyśmy publikowali "różnorodne idee" (np może biografię Dalaj Lamy czy antykomunistyczne teksty Kolibra?), to publikacja takiego artykułu jest OK, ale jeśli jesteśmy wszyscy raczej antykapitalistyczni, to jakaś niesprawiedliwość.”
RANCOR
Pani Justyna nic o antykapitalizmie nie pisała, więc Pani Laura kłamie.
CARITAS
Albo nie zrozumiała.
SPES
Pani Justyna zadała pytanie, wedle jakich zasad funkcjonuje polityka redakcyjna CIA. I nie uzyskała odpowiedzi. Ani też nie pisała o „niesprawiedliwości”.
SARCASMUS
Co najwyżej – między wierszami – pisała o hipokryzji. Ale ja tu czegoś jednak nie rozumiem.
Nie rozumiem, dlaczego Laura Akai pyta się, co CIA ma publikować, skoro CIA ustaliło sobie politykę redakcyjną.
Nie rozumiem, wedle jakich reguł ta polityka funkcjonuje w rzeczywistości.
Nie rozumiem, w czym akurat biografia Dalajlamy miałaby naruszać politykę redakcyjną CIA.
No i wreszcie nie rozumiem, co biografia Dalajlamy ma do krytyki nieszczęsnego Parentiego.
AUTORKA (czyta)
„Jeśli osoby z Racjonalisty, czy Pani Justyna uważają coś za bezkrytyczne „połykanie komunistycznej propagandy”, proszę o konkretną informację.”
SARCASMUS
A Pani Laura naprawdę myśli, że „osoby z Racjonalisty” nie mają Pani Laury i Pani Justyny głęboko w d...? Pani Justyna natomiast odpowiedziała na to pytanie z pomocą głosów wewnętrznych, wyżej.
AUTORKA (czyta dalej)
„W języku polskim jest książka byłego agenta CIA o Tybecie. Dla mnie fakt, że był on byłym agentem CIA nie podważa wiarygodności historycznej tej książki, choć mogę nie zgodzić się z pewnymi wnioskami autora.”
SPES
A dla mnie, owszem, podważa, co nie znaczy, że wszystko w tejże książce jest nieprawdą.
AUTORKA (czyta)
„Pani Justyna uważa się za dobry przykład obiektywizmu i "rzetelności dziennikarskiej" (nie podając ani jednego konkretnego przykładu domniemanego kłamstwa, ani jednego źródła).”
SPES
Pani Justyna pisząc bloga w najmniejszym stopniu nie zamierza być przykładem obiektywizmu (skąd Pani Laura to wydedukowała?), wręcz przeciwnie – jest subiektywna do bólu, a źródła podaje na życzenie.
SARCASMUS
Bo musiałoby ją zdrowo pochlastać, gdyby to robiła w każdym blogowym wpisie...
SPES
Przykładem rzetelności na miarę swoich skromnych możliwości być, owszem, zamierza.
SARCASMUS
Aż boi się pytać, za przykład jakich cnót uważa się pani Laura...
O Tybecie na CIA, czyli odchudzanie po Świętach
2008-03-26 19:15:51
Wielkanoc i trzy dni przedświąteczne to okres, kiedy medialne newsy mnie osobiście wydają się co najmniej zbędne.

Z premedytacją unikam internetu i gazet, choć nie zawsze mogę się obronić przed przypadkowym zetknięciem z polityką, choćby zerknąwszy na telewizję. Media w święta do pewnego stopnia rozumieją te eskapistyczne pragnienia i nasycają informacje „lekką” tematyką, choć efekt bywa rozmaity. Niekiedy, na przykład, zdrowotno - odchudzający. Chociażby w Niedzielę Wielkanocną, gdy w telewizyjnych „Wiadomościach” słyszy się wdzięczny reportażyk o zoperowanej w Polsce niesłyszącej irackiej dziewczynce. Dzięki komu zoperowanej? Dzięki naszym chłopcom w Iraku, oczywiście. Twórca krzepiącej serca migawki, najwyraźniej wyszkolony na dobrych starych wzorcach propagandowych, kończy swoje dzieło konkluzją: „polscy żołnierze, pomagający w opiece nad dziewczynką, martwią się. Jeśli za pół roku będą musieli opuścić Irak, nie będzie komu jej odpowiednio pielęgnować”. No tak, dla biednej dziewczynki interwencja w Iraku jest wręcz zbawienna i niezastąpiona. W następstwie obejrzenia reportażyku świąteczne przejedzenie łatwo można zniwelować przez odruch wymiotny.

Ale wszystko ma swój kres. Skończyły się święta, więc zaglądam na Indymedia. No, tu może da się przeczytać coś, co nie będzie miało efektu oczyszczającego układ pokarmowy. Serce rośnie – w newsach kilka informacji o działaniach w obronie wolnego Tybetu. Ale zaraz, zaraz! Cóż to mamy w komentarzach? Oto, z uporem maniaka, pod każdym protybetańskim newsem, ktoś reklamuje opublikowany na stronie Centrum Informacji Anarchistycznej artykuł Michaela Parenti „Przyjazny feudalizm. Mit Tybetu”. Eee, to chyba żart? Czy CIA opublikowałoby pracę w całości opartą na chińskiej propagandzie z początku lat sześćdziesiątych i na enuncjacjach kilku zachodnich komunistów, łapczywie tę propagandę łykających? Co by nie powiedzieć o tym serwisie, tamtejsza polityka redakcyjna w żaden sposób nie dopuszcza pochwał Mao Zedonga...

A jednak – to nie potwarz, rzucona na CIA. CIA samo z siebie postanowiło się, niestety, skompromitować.
http://cia.bzzz.net/parenti_przyjazny_feudalizm_mit_tybetu
Pomińmy nawet niesmaczny (żeby nie powiedzieć znacznie gorzej) wydźwięk opublikowania artykułu w takiej, a nie innej sytuacji międzynarodowej. Gdyby CIA z założenia publikowało teksty o różnorodnym zabarwieniu ideowym, pozostawiając je ocenie czytelnika, można byłoby bronić tej publikacji w imię pluralizmu i różnorodności, mimo ewidentnych przekłamań. Sęk jednak w tym, że polityka redakcyjna Centrum Informacji Anarchistycznej otwarcie pokazuje, że pluralizm i różnorodność to jedna z ostatnich rzeczy, jakich na tym serwisie można oczekiwać. Oto bowiem surowe, ale jednoznaczne zapisy, precyzujące, co umieszcza się na CIA, a czego nie. Przyjrzyjmy się tym sformułowaniom:

12. Redaktorzy CIA rezerwują sobie prawo odrzucania lub opatrzenia komentarzem:
1.Postów wysyłanych przez partie polityczne lub grupy tworzone przez partie polityczne
2.Postów wysyłanych przez grupy promujące totalitaryzm, nacjonalizm i nienawiść narodową lub religijną, seksizm, homofobię, antysemityzm, ekonomię kapitalistyczną, instytucje kościoła, instytucje rządowe, wojny prowadzone pomiędzy państwami narodowymi i religiami lub elitaryzm.
3.Postów i komentarzy zawierających wyżej wymienione elementy oraz zawierających odwołania do teorii opartych na legitymizacji wyżej wymienionych elementów.
4.Postów zawierających informacje pochodzące z wątpliwych źródeł lub podejrzanych o brak rzetelności albo stanowiących prowokację (redaktor może się skontaktować z autorem w celu weryfikacji informacji).
5.Komentarzy lub tekstów nie mających żadnego logicznego związku z tematem.
6.Komentarzy lub tekstów, które mają na celu ataki ad personam w stosunku do innych czytelników, bądź autorów serwisu.
7.Komentarzy lub postów zawierających informacje, które mogą zostać użyte przez policję, lub prokuraturę do postawienia w stan oskarżenia osób związanych z ruchem anarchistycznym.

Choć pluralizm i różnorodność, a także szacunek dla rozumu czytelnika jest cechą mediów przeze mnie cenioną, dogmatyczny rygoryzm i zamordyzm CIA szanuję. Podoba mi się, ponieważ jest uczciwie zdefiniowany i klarowny. Polityka redakcyjna to swego rodzaju samookreślenie a zarazem transparentna umowa z czytelnikiem. Jej utworzenie utrudnia odwoływanie się – w zależności od własnych interesów – na zmianę, np. do „pluralizmu i różnorodności” i do „słusznej ideologii”. Twórcy tego serwisu, mając jasno sprecyzowany cel propagandowy, dzięki sformułowaniu wyraźnych reguł zamieszczania publikacji wykazali rzetelność wobec czytelników, nie mamiąc ich bynajmniej "wolnością słowa", „wielostronnością”, „szerokim spektrum światopoglądowym” czy też „pozostawieniem poglądów ocenie czytelnika”. Jeśli wchodzisz na CIA, nie oczekuj niczego, poza ultraortodoksyjną anarchistyczną propagandą, której ramy wyznacza polityka redakcyjna – brzmi czytelny komunikat. To, co prawda, nie chroni przed częstymi w tym serwisie przeklejkami z innych mediów lub tekstami napisanymi niezrozumiale i bełkotliwym językiem, pełnymi błędów merytorycznych, stylistycznych i ortograficznych, ale przecież redakcja serwisu nie deklaruje selekcjonowania artykułów pod tym względem.

A jednak owe założenia nie są, niestety, tak przejrzyste, jak chciałoby się oczekiwać. Intrygują mnie meandry, którymi chadza realizacja polityki redakcyjnej CIA. Drugi podpunkt okazał się wystarczającym powodem, aby nie zamieścić tekstu jednego z polskich publicystów, jako że wspomniany publicysta lat temu kilkanaście miał związki ze skrajną prawicą, od których się aktualnie odcina. Nie wspomnę już o tym, jak niewinne komentarze do artykułów usuwano, powołując się na podpunkt trzeci... Ani podpunkt drugi, ani trzeci, ani czwarty, nie okazał się natomiast wystarczająco skuteczny, by zapobiec publikacji wynurzeń o wyzwolicielskiej roli komunistów w Tybecie, „kolektywistycznych, egalitarnych rozwiązaniach”, zakazie stosowania tortur wobec uwięzionych w Chinach(!) i żenujących demaskacji o kierowaniu Wolną Europą przez Sorosa, okraszonych – a jakże – licznymi przypisami rodem z maoistowskiej propagandy. Cóż, najwyraźniej dla redakcji CIA artykuł Parentiego w żaden sposób nie promuje totalitaryzmu, nacjonalizmu, nienawiści między narodami, ekonomii kapitalistycznej, wojen między narodami i religiami, a rzetelność źródeł nie budzi wątpliwości... Doprawdy przekracza to moją ograniczoną zdolność pojmowania.

Zaraz, zaraz, a skąd się właściwie wziął ten tekst? Ano, przetłumaczono go i umieszczono na portalu racjonalista.pl, opatrując rozbrajającym wstępem:

"Redakcja zdecydowała się na publikację artykułu amerykańskiego politologa Michaela Parenti mimo, iż wykorzystywane w jego pracy źródła budzą pewne wątpliwości. Autor wielokrotnie powołuje się na publikacje osób, które odwiedzały Tybet w okresie największego komunistycznego terroru i które najwyraźniej bezkrytycznie przyjmowały chińską komunistyczną propagandę. Zastrzeżenia budzą również podawane informacje o formach i rozmiarach finansowania działaczy buddyjskich przez CIA. Zabawne wręcz są twierdzenia takie jak to, że George Soros kieruje obecnie Radiem Wolna Europa/ Liberty. Język tego artykułu wywołuje często nienajlepsze skojarzenia. Nosi on znamiona politycznej propagandy. Przy wszystkich tych zastrzeżeniach, artykuł ukazuje buddyzm w nieco innym świetle niż dominujący dziś w polskim piśmiennictwie sentymentalny obraz religii niosącej w lud oświatę i przyczyniającej się do harmonii i powszechnego szczęścia."

Racjonalista.pl puszcza oko do czytelnika: no tak, wicie, rozumicie, wprawdzie facet pisze bzdury i wierzy kłamstwom wygadywanym przez chińską oficjalną propagandę, ale czepia się buddyzmu i religii, więc może się przydać. Jest nasz, więc go opublikujemy... Cóż, racjonalista.pl do tego stopnia czuło się nieswojo przy tej publikacji, że wycięło z oryginału przy tłumaczeniu cały sentymentalny akapit o szlachetnych intencjach przewodniczącego Mao, stąd też fragmentu tego nie znajdziemy i na CIA.

Zostało jednak sporo rozczulająco paskudnych idiotyzmów, wypunktowanych zresztą w komentarzach na CIA, a możliwych do zauważenia nawet przez laika. Jakkolwiek kwestia wolnego Tybetu od lat jest mi bliska, nie uważam się za wystarczająco biegłą w tej tematyce, by móc stanowić polemiczny autorytet. Zresztą wspomniane świąteczne przejedzenie każe mi się powstrzymać od takiej niebezpiecznej dla zawartości żołądka pracy. Zalinkuję jednak interesującą odpowiedź na tekst Parentiego, niestety po angielsku:
http://studentsforafreetibet.org/article.php?id=425

Po co CIA opublikowało ten tekst? Z bezmyślności? Z przekory, która każe publikować wszelakie demaskacje, choćby najbardziej debilne i kłamliwe? Czy może krytyka buddyzmu (który zapewne zalicza się do wyjątkowo wrogich anarchizmowi zjawisk...) okazała się ważniejsza od anarchizmu, antykapitalizmu i rzetelności dziennikarskiej razem wziętych? A może po prostu CIA przekleja wszystko jak leci, byle nie z prawicowych portali? Duchy naszych przodków raczą wiedzieć. Centrum Informacji Anarchistycznej również może wspomagać pozbywanie się nadmiaru świątecznego jadła. Ale, szanowny kolektywie CIA, w celu womitowania można doprawdy użyć wielu innych mediów i nie widzę potrzeby konkurowania z nimi.
Pomiędzy
2008-03-19 10:15:41
Pewna moja znajoma utrzymuje, że znalazła się kiedyś pomiędzy dwoma kopulującymi końmi, które na jej obecność nie zwróciły najmniejszej uwagi. A jednak – jak się okazuje – bywają bardziej oryginalne „pomiędzy”.

Czytelniku drogi, droga czytelniczko, chcecie zrobić karierę w międzynarodowej korporacji?
Nie? To wasz błąd. Bo rezygnując z takiej możliwości, nie wiecie nawet, ile tracicie.
Gdybyście chcieli zrobić k. w m. k., być może zainteresowałby was konkurs „Grasz o staż”. Pod warunkiem, że nie przekroczyliście trzydziestki.

Zasada konkursu jest prosta: trzeba wybrać i rozwiązać jedno lub więcej zadań spośród długiej listy podanej przez organizatorów, zarejestrować swoje CV, następnie zaś cierpliwie czekać, czy któraś z licznych firm – fundatorów nagród, zainteresuje się wami i pozwoli wam łaskawie pracować dla siebie przez miesiąc.

Zadania są z różnych branż. W tym roku znalazło się jedno, które może zafrapować wielu czytelników tego portalu. Zadanie dotyczy marketingu politycznego. Otóż trzeba opracować program i strategię partii, która ma się umiejscowić między LiD a PO, i odebrać głosy obu tym ugrupowaniom. Cel – wejście do parlamentu w wyborach w 2011 roku.

Co może się znaleźć „pomiędzy” LiD a PO? Otóż, zdaniem autora zadania, jest tam tyyle miejsca, że zmieści się nie tylko coś przypominającego partię, ale i – uwaga, uwaga! - partia ta ma być CENTROLEWICOWA!

To ja już chyba uwierzę w te kopulujące konie.