Brunatna fala
2015-09-18 15:07:43
Ostatnie wydarzenia związane z destabilizacją sytuacji na Bliskim Wschodzie, masowym i niekontrolowanym procesem napływu ludności głownie muzułmańskiej do państw UE nie pozostawiają złudzeń. Bezradne lewicowe i liberalne elity wierzące w liberalną demokrację torują właśnie drogę do władzy skrajnej prawicy. Nadchodzi brunatna fala, za którą należy podziękować właśnie głównie lewicy.


O klęsce polityki multi – kulti mówi się oficjalnie od kilku lat. Problem jest poważny jeśli weźmiemy pod uwagę 60 – milionową diasporę muzułmańską zamieszkującą państwa Unii Europejskiej. W ciągu pokolenia nastąpi jej podwojenie. Lewicowe i liberalne elity nie mają dziś żadnej rozsądnej koncepcji uszanowania tradycji wynikającej z religijnych przekonań wyznawców Allaha, która współgrałaby z wartościami będącymi fundamentem zjednoczonej Europy. Tak jak nie udało się zainstalować w krajach muzułmańskich demokracji na wzór państw zachodnich, tak samo w tych ostatnich klęskę poniosła polityka asymilacji ludności wyznawców Allaha. Ta sytuacja powodowała powolny, ale jednak systematyczny wzrost poparcia dla ksenofobicznej i nacjonalistycznej prawicy, która jako rozwiązanie problemu muzułmanów w UE widzi głównie w brunatnych barwach. Co warte podkreślenia tego typu retoryka zdobywała poparcie właśnie, wydawać by się mogło wśród społeczeństw otwartych, ukształtowanych i opartych na solidnych fundamentach, stabilnych demokracjach – państwa skandynawskie, Niemcy, Holandia, Francja. Fundamenty zjednoczonej Europy, Unii która u swojego zarania miała szczytne cele wzrostu dobrobytu swoich mieszkańców, a dziś stała się środkiem nacisku i przymusu, nigdy jeszcze nie były tak chwiejne jak obecnie. Problem z rosnącą populacją nie zasymilowanej ludności muzułmańskiej, negującej wartości zachodnie, żyjącej w zjednoczonym, ale i szanującym różnice społeczne i kulturowe społeczeństwie, jest znaczący. Niestety nie najpoważniejszy. Bezradność środowisk lewicowych i liberalnych doskonale wykorzystuje prawica, brunatna prawica. W związku z obecną sytuacją, masową imigracją, w żaden sposób niekontrolowaną przez jakiekolwiek władze, wzrost poparcia dla ugrupowań ksenofobicznych czy wręcz nacjonalistycznych będzie naturalną konsekwencją. Tak naprawdę największym problemem z jakim przyjdzie się nam zmierzyć to będzie zainstalowanie ruchów i formacji politycznych w głównym nurcie europejskiej polityki odwołujących się do wartości rasistowskich i skrajnie narodowych. Ten proces, postępujący od lat, znacznie teraz przyśpieszy i będzie odpowiedzią na zaistniałą sytuację. Wszystko wskazuje, że niestety jedyną. Społeczeństwa, które boleśnie odczuwają skutki różnic kulturowych z wyznawcami Allaha, wykazują tendencję wsparcia dla nacjonalizmu, powrotu do wartości narodowych w kontekście całkowitego zanegowania procesu jednoczenia się Europy. Strach podsycany przez brunatną prawicę trafia na podatny grunt, zwłaszcza jeśli jest dawkowany wraz z obrazkami pokazującymi czym grozi niekontrolowany napływ muzułmańskiej ludności do państw UE. Brunatna prawica wskazuje, że w żadnym kraju diaspora wyznawców Allaha nie przyjęła wartości państw – gospodarzy. Tymczasem przekaz lewicy i liberałów jest niestety wręcz skrajnie infantylny – „przyjmijmy ich, a jak pojawią się jakieś problemy, to zastanowimy się jak je rozwiązać”. Te problemy już się pojawiły, więc nie można się dziwić, że obywatele państw zachodnich już dziś oczekują odpowiedzi. Nie banałów, ale konkretów. Bez nich pchniemy miliony wyborców, całe społeczeństwa w objęcia skrajnej prawicy, która bardzo szybko może doprowadzić do zaostrzenia konfliktu z muzułmańską diasporą, a w konsekwencji rozpadu zjednoczonej Europy i powrotu do państw narodowych. Czym to grozi mogliśmy się nieraz przekonać w XX wieku naznaczonym właśnie konfliktami takich właśnie tworów. Zachodnioeuropejska lewica pogrążona w kryzysie ideologicznym od końca lat 70-tych ubiegłego stulecia, nie jest obecnie w stanie wyprodukować żadnych nowych idei i wartości, pomysłu na zjednoczoną Europę. Reakcyjny charakter środowisk lewicowych pogrążonych w stagnacji i marazmie nie jest dziś odpowiedzią na coraz poważniejsze kryzysy trawiące UE. Samo negowanie tego co robi skrajna prawica, jakkolwiek słuszne, nie jest drogą do odbudowy pozycji środowisk socjaldemokratycznych i socjalistycznych. To po prostu nie wystarczy. Środowiska lewicowe i liberalne muszą wskazać społeczeństwom swój pomysł, koncepcję i ideę na integrację różnych grup społecznych, kulturowych i religijnych wchodzących w skład zjednoczonej Europy. Demagogia skrajnej prawicy opiera się na sprzeciwie wobec przyjmowania uchodźców z państw ogarniętych konfliktem zbrojnym, ale nie wychodzi z żadnymi rozwiązaniami problemów u źródła. W tym kontekście jest szansa dla środowisk lewicowych i liberalnych. Tylko przedstawienie sposobu rozwiązania konfliktu zbrojnego, stabilizacja sytuacji na Bliskim Wschodzie może przekonać społeczeństwa państw zachodnich do odwrócenia się od brunatnej prawicy. Każde inne rozwiązanie będzie spychać nas w otchłań, a natężenie problemu diaspory muzułmańskiej i napływu imigrantów będzie wzmacniać prawicę spod znaku Victora Orbana, albo nawet gorszej – tej spod znaku Jobbiku, niemieckiej NPD, ruchu PEGIDA, czy francuskiego Frontu Narodowego.


Unię Europejską pogrążoną w kryzysie ekonomicznym i gospodarczym dotknął kolejny, chyba jeszcze poważniejszy - polityczny. Tym samym zapewnienia o wspólnocie europejskiej okazały się pustosłowiem. Unia bez poważnej reformy, na nowo określenia celów istnienia i sposobów ich realizacji nie przetrwa, bo kryzys imigracyjny potwierdził to o czym nieoficjalnie mówiło się od dawna – narastający egoizm, zwłaszcza dominujących w UE Niemiec negatywnie odbija się na całej strukturze zjednoczonej Europy. Dodatkowo proces dezintegracji sytuacji w krajach Bliskiego Wschodu mści się niemiłosiernie. Marzenia o zainstalowaniu systemu demokracji liberalnej w tych państwach trzeba porzucić na długie lata, jeśli nie na dekady. Bez przekonania społeczeństw krajów Unii, że obecne władze potrafią rozwiązać, a przynajmniej częściowo zneutralizować problemy wynikające z różnic kulturowych, religijnych i społecznych dzielących ich z diasporą muzułmańską, nie będzie możliwe zneutralizowanie strachu i obaw przed napływem imigrantów z Bliskiego Wschodu. Na tym żerować będzie skrajna prawica, a im większe będą podziały w tym kontekście, tym większe będzie poparcie społeczne dla jej przedstawicieli. Obecnie przywdziewa ona antyislamskie szaty, ale jej ostatecznym celem będzie powrót do idei państw narodowych opartych na nacjonalistycznych fundamentach. Do Europy od lat nadciągała brunatna fala, która przez ostatnie lata choć nasilała się, przez elity była ignorowana. I tak na naszych oczach zmieniła się ona w tsunami.


Krzysztof Derebecki
Koniec lewicy jaką znamy
2015-08-11 13:35:07

Pewne wydarzenia racjonalnie i rzeczowo można oceniać tylko z perspektywy czasu, konsekwencji jakie spowodowały. W tym kontekście porozumienie rządu Grecji premiera Alexisa Tsiprasa z wierzycielami oraz Unią Europejską zdominowaną przez niemiecki dyktat ekonomiczny będzie kolejnym gwoździem do trumny od lat pogrążonej w apatii europejskiej socjaldemokracji.


Socjaldemokracja jako alternatywa, koncepcja trzeciej drogi, gnije od lat, ale w ostatnim czasie ten proces znacznie przyśpieszył. I nie chodzi tutaj tylko o partie centrolewicowe w takich krajach jak Polska, gdzie w zasadzie trudno byłoby wskazać okres, kiedy miały one odmienne od liberalnego centrum, koncepcje polityki gospodarczej, ekonomicznej czy choćby społecznej, łagodzącej objawy „wyczynowego kapitalizmu”. Niemiecka SPD, partia która tworzyła historię socjaldemokracji, stanęła w obronie interesów kapitału, w taki sposób, że nie można mieć wątpliwości co do zasadniczej istoty, oraz kogo jest reprezentantem. W zamożnych zachodnioeuropejskich państwach partie tego pokroju przed 1989 rokiem w obawie przed utratą wpływów po lewej stronie sceny politycznej, realizowały program zgodny z interesami klasy pracującej, o tyle gdy tylko widmo „komunizmu” zniknęło z Europy, jedyne co zostało w socjaldemokratycznych ruchach to historia, wspomnienia, oraz nazwa, która miała przypominać piękne czasy hegemonii keynesowskiej ekonomii. Warto pamiętać, że jej wyrazem była aktywna polityka społeczna i socjalna finansowana z wysokich, progresywnych podatków, zapewniająca całą gamę zabezpieczeń społeczeństwu przed wyzyskiem, bezrobociem i pauperyzacją. Nie może więc nikogo zaskakiwać przesunięcie, które dokonuje, a właściwie już się dokonało – przejścia socjaldemokracji z lewej strony sceny politycznej, do centrum, gdzie następuje całkowite zlewanie się z partami centrowymi, liberalnymi, czego rezultatem jest zanik jakichkolwiek różnic między nimi. Tak jak w czasach dominacji keynesowskiej ekonomii, tak i dzisiaj socjaldemokracja stara się konserwować zastany ład. Łatać dziury, gasić pożary, nie dostrzegając ich skutków, a tym bardziej nie próbując ich neutralizować. Tyle, że rzeczywistość społeczna i gospodarcza jest zgoła inna niż przed nastaniem neoliberalnego dyktatu ekonomicznego. Trwanie europejskiej lewicy na pozycjach defensywnych to najprostszy sposób do samozagłady socjaldemokracji. Lewica nie dostrzega, bądź nie chce dostrzec, że zapaść obecnego systemu ma przyczynę strukturalną, a więc stanowiącą najbardziej jego złożoną i fundamentalną część składową. Kryzys ten jest nieodwracalny i nie tyle wynika z braku wymiany elit politycznych, której w Polsce nie było od dekad, ale z faktu wyczerpania się socjaldemokratycznych recept na coraz silniejsze wstrząsy gospodarcze nie dające się wytłumaczyć cyklami koniunkturalnymi, typowymi dla gospodarki kapitalistycznej. Jedyne na co stać dzisiejszą centrolewicę to i tak coraz skromniejsze dopominanie się o niezabieranie, niedewastowanie przez kapitał resztek, pozostałości po „państwie dobrobytu”, takich jak przepisy prawa pracy, prawo do ubezpieczenia zdrowotnego dla bezrobotnych, dostęp do żłobków, a także obrona pensji minimalnej na żenującym poziomie, w żaden sposób nie pozwalającym egzystować osobom osiągającym taki właśnie dochód. Całkowicie bez znaczenia jest pytanie czy „Zjednoczona Lewica” skupiająca głównie SLD, Twój Ruch, Unię Pracy przekroczy 8% próg wyborczy, obowiązujący koalicje. ZL, pomijając wszelkie aspekty personalne, do których nie będę się odnosił, jest propozycją programową, której przedstawiciele jakby nie dostrzegali erozji lewicowości w tym wydaniu. Lewica, oprócz słusznego oczywiście dopominania się o znacznie szerszą redystrybucję dochodów, zwiększenie aktywności państwa w polityce socjalnej, społecznej i mieszkaniowej, powinna zrozumieć, że oddanie pola „rynkowi” w gospodarce, zawsze wcześniej czy później, doprowadzi do dyskusji o konieczności zmniejszania, a nawet zlikwidowania przejawów zaangażowania państwa w zmniejszanie nierówności społecznych i eliminowanie problemu pauperyzacji. Kapitał w znacznie większym stopniu i zakresie może wywierać wpływ na rządy, niż 30-40 lat temu, skutecznie egzekwując swoje postulaty, które zawsze są korzystne dla niego, nigdy dla ogółu społeczeństwa. „Łamanie kręgosłupów” lewicowym politykom przychodzi „niewidzialnej pięści rynku” bardzo łatwo bez względu na długość i szerokość geograficzną. Dlatego socjaldemokratyczna wizja państwa, najlepsza z punktu widzenia społeczeństwa kilka dekad temu, w zamożnych europejskich krajach, jest dziś nie do przyjęcia, a także co ważniejsze musi zakończyć się całkowitą kapitulacją wobec oczekiwań kapitału. I choćbyśmy nie wiem w jakim kraju wybrali centrolewicę właśnie spod znaku socjaldemokracji, skutek zawsze będzie ten sam. Tak jak kiedyś wszystkie drogi prowadziły do Rzymu, tak dziś wszystkie socjaldemokratyczne projekty prowadzą do bezwarunkowego wywieszenia białej flagi wobec świata rynków finansowych, banków i przedstawicieli biznesu.


Na naszych oczach kończy się socjaldemokratyczny projekt. Wiadomo już, że z tej strony żadna poważna oferta, propozycja, czy też w szerszym kontekście wizja, nie wyjdzie. Centrolewica nie jest przedstawicielem świata pracy, a wszelkie umizgi niej wobec niego, mają na celu jedynie tuszowanie prawdziwych zamiarów. Prawa rynku w coraz większym zakresie zderzają się z prawami ludzi pracy. Te pierwsze to wymyślone zasady, które określają jak zdominować i narzucić swoją wizję, wolę i stanowisko słabszym grupom i jednostkom. Te drugie to prawa ludzi do dostępu do podstawowych dóbr, bezpłatnej edukacji, opieki zdrowotnej, dochodu pozwalającego przeżyć kolejny miesiąc. Te pierwsze są narzucone, wymyślone po to, by odebrać prawa innym. Te drugie są naturalne, niczego nikomu nie narzucają i nie odbierają, zapewniają tylko byt tym, którzy są na dole drabiny społecznej. Lewica, jeśli chce się odbudować musi zrozumieć, że walka o i tak coraz skromniejsze prawa dla społeczeństwa jako ogółu to dziś za mało. Trzeba być świadomym, że jeśli chcemy być prawdziwą alternatywą dla neoliberalnych formacji, oprócz wydawania pieniędzy, musimy je również zarabiać. Każda inna sytuacja będzie prowadzić do tego co mamy dzisiaj, czyli stopniowego, ale systematycznego okrajania świata pracy z jego praw. Lewica musi mieć pomysł alternatywny na gospodarkę wobec partii centrowych i prawicowych, bo w świecie niestabilnej i elastycznej pracy, spór materialistyczny jest nie do uniknięcia. O ile w ostatnich latach w polityce dominowały kwestie światopoglądowe, a w sprawach gospodarki i ekonomii między głównymi partiami była zgoda, o tyle powoli zbliżamy się do momentu, w którym dojdzie do zasadniczej zmiany na tym polu. Lewicowa alternatywa musi być gotowa, aby „podnieść rękawice”, a problem dzisiejszej socjaldemokracji jest taki, że nie tyle nie chce tego zrobić, ale po prostu nie dlaczego w ogóle miałaby to robić.



Krzysztof Derebecki


Wiatr zmian
2015-05-25 00:52:00
Wybory prezydenckie są początkiem przewartościowania polskiej polityki. Bez względu na wynik drugiej tury (tekst pisałem w sobotni, przedwyborczy wieczór), jesteśmy świadkami zmian, które na nowo ukształtują główną oś sporu między konkurującymi obozami politycznymi. Będzie ona przebiegać wobec zasadniczej kwestii akceptacji obecnej sytuacji, albo jej całkowitego zanegowania. Zmiany będą dotyczyć zarówno największych politycznych konkurentów – PO i PiS, jak i dopiero co kształtujących się ruchów politycznych. W najgorszym położeniu znajduje się lewica, która nie dość, że podzielona, przestała rozumieć logikę jaką rządzi się polityka. Za takie niedostosowanie do panujących realiów, bardzo często płaci się najwyższą cenę, włącznie z całkowitą marginalizacją.


Zmiany zachodzące w społeczeństwie, w postrzeganiu państwa, władzy, elity politycznej właśnie się zaczęły. Są nieuniknione. To co wczoraj wydawało się stałe i niekwestionowane, dziś jest podważane, a jutro będzie tylko historią. Politycy i partie, które tego nie dostrzegają, będą marginalizowane. Tak się właśnie dzieje z lewicą. Gdy przeanalizujemy wybory parlamentarne, które miały miejsce po 1989 roku szybko dojdziemy do wniosku, dlaczego lewica w obecnym kształcie, przyszłości nie ma. Pierwsze wybory parlamentarne niosły ze sobą nadzieję zmiany, zerwania z wtedy już upadłym PRL. Wprawdzie nie były one w pełni demokratyczne, ale opozycja solidarnościowa wygrała wszystko co mogła. Wygrała, bo miała całościowy program, przedstawiała spójną opowieść, która dla społeczeństwa była atrakcyjna. Fakt, że po zwycięstwie sprawy poszły w przeciwnym kierunku, niż oczekiwało społeczeństwo, cztery lata później wyniosły do władzy SLD. W 1993 roku zwycięstwo lewicy było dowodem, że rządy solidarnościowe rozeszły się z oczekiwaniem społecznym. Wyborcy wybrali więc partię, która w jakimś sensie stała w opozycji wobec tych zmian. Znów pojawiła się nadzieja na zastopowanie, albo przynajmniej złagodzenie skutków neoliberalnych reform. SLD miało wtedy spójną propozycję dla społeczeństwa, więc zwycięstwo lewicy było czymś oczywistym. Cztery lata później, w 1997 roku lewica mogła odnieść zwycięstwo, ale Włodzimierz Cimoszewicz niefortunną i nie mającą nic wspólnego z lewicową wrażliwością, jedną wypowiedzią o nieubezpieczonych powodzianach przekreślił szansę na drugą kadencję. Po czterech katastrofalnych latach rządów koalicji AWS-UW, w 2001 SLD już jako partia polityczna zanotował swój największy sukces – 41% poparcia. Gdyby nie pośpieszna zmiana ordynacji wyborczej przez upadającą koalicję AWS-UW, Sojusz miałby samodzielną większość w Parlamencie. Po czterech latach rządów lewicy, w 2005 roku PiS wygrywa wybory obietnicą „sanacji” polskiej polityki. W zasadzie również PO szła do wyborów z podobnym hasłem. Partia Kaczyńskiego wygrała tym, że dokonując podziału na „Polskę liberalną i Polskę socjalną”, wpisała się w oczekiwania wyborców zmęczonych neoliberalnymi reformami rządu Leszka Millera. Znów pojawiła się nadzieja, spójna opowieść, która trafiła na podatny grunt, w społeczeństwie w którym bezrobocie oscylowało w okolicach 20%. Dwa lata później, w 2007 roku PO wygrywa wybory dając nadzieję wyborcom odsunięcia od władzy twórców „IV RP”. Systemu, który wedle niektórych osób podważał w pewnym sensie demokratyczny ład. Znów pojawiła się nadzieja, że możemy być „drugą Irlandią”, wystarczy obniżyć podatki, usprawnić i ułatwić dostęp do usług publicznych, edukacji i służby zdrowia. To była spójna opowieść, znów trafiająca na podatny grunt. Wyborców oczekujących spokoju, nieingerowania aparatu państwa w ich prywatne życie. Kolejne wybory parlamentarne, które odbyły się w 2011 roku utrwaliły władzę PO, bowiem udało się przekonać społeczeństwo, że zapoczątkowane w kończącej się kadencji parlamentu, zmiany za chwilę przynoszą oczekiwane rezultaty, a wybór PiS oznacza ich całkowite zanegowanie.


Dlaczego lewica w obecnym kształcie i formie przyszłości nie ma? Jej przekaz nie jest spójny. Są w nim pewnie elementy, które można nazwać socjalnymi, wartymi uwagi z punktu widzenia lewicowego wyborcy. Tyle, że przeciętny obywatel, którego aktywność polityczna ogranicza się do wrzucenia karty do urny wyborczej, nie łączy ze sobą tych elementów. W błędzie tkwią ci liderzy lewicy, którzy uważają że obietnicą podwyższenia rent i emerytur o 200 zł można wygrać wybory. Postulat jest słuszny, ale nie mieści się on w szerszym ujęciu, w perspektywie dającej nazwać się całościową. Wyborcy nie doszukują się takich niuansów, nie dostrzegają pojedynczych elementów, tylko cały krajobraz z nich się składający. Lewica takiego krajobrazu swoim wyborcom nie przedstawia. Wynik uzyskany przez Pawła Kukiza w pierwszej turze wyborów prezydenckich pokazuje, że Polakom znudził się obecny układ sił w polityce. Oczekiwanie zmiany jest na tyle duże, że co piąty wyborca zagłosował na kandydata, który na kluczowe pytania i problemy dotykające społeczeństwo, udziela tych samych odpowiedzi – JOW-y (Jednomandatowe Okręgi Wyborcze) i odpartyjnienie państwa. Elita polityczna, miotający się Bronisław Komorowski, który w ciągu kilku dni zmienia zdanie w sprawie ordynacji wyborczej, nie rozumie że nie o nią chodzi. Obecny model uprawiania polityki wyczerpał się ostatecznie, dlatego wyborcy wybierają kandydatów, którzy niosą ze sobą zmianę, jednocześnie nie wdając się w niuanse co ona oznacza. Opowieść serwowana przez Kukiza jest spójna i trafia na podatny grunt, zwłaszcza w tych fragmentach o upartyjnieniu państwa i alienacji elity politycznej. Były lider zespołu „Piersi” ma to czego lewica nie ma. Schodzące ze sceny politycznej SLD, mentalnie żyje jeszcze w latach 90-tych, kiedy to elektoraty partii politycznych, były względnie stałe, co wynikało ze stosunku wyborców do PRL. Jesteśmy świadkami wymierania pokolenia, którego stanowisko wobec Polski Ludowej określało partyjną przynależność. Dla coraz większej populacji wyborców tamte czasy są równie odległe jak dla naszych rodziców i dziadków, odległa jest epoka "powstania styczniowego". Dla lewicy oznacza to konieczność nowego samookreślenia się i zbudowania spójnego, całościowego przekazu. Sukces lub porażka będzie zależała w głównej mierze od tego jak wpisze się ona w proces zmian zachodzących na scenie politycznej.


Politykę w naszym kraju czeka przewartościowanie, które wpłynie na wszystkie partie i obozy polityczne. Te największe i najgłębsze czekają lewicę, która od lat nie potrafi się określić i bez względu na zmiany przywódców, ponosi klęskę za klęską. Problem będą miały partie, które staną w obronie obecnego stanu rzeczy, bowiem jest duże oczekiwanie zmiany w społeczeństwie. Dziś nie możemy pytać czy ona nastąpi, ale kiedy. O jej kształcie można, a właściwie trzeba dyskutować. Wypracowanie wspólnej wizji, programu który będzie oznaczał „nowe otwarcie”, w końcu danie społeczeństwu nadziei, że może być inaczej, lepiej i przede wszystkim sprawiedliwiej, jest kluczowe z punktu widzenia nie tylko odbudowy lewicy, ale nawet jej przetrwania. Trwanie przy obecnym modelu jest najprostszą drogą do samozagłady. Warto przestrzec liderów lewicy przed skupieniem się na kwestiach personalnych, bowiem wyborcy już się na ten trik nabrać nie dadzą. SLD w ostatniej dekadzie bardzo często zmieniał przywódców, ale skutki tych zmian trudno określić jako szczególnie satysfakcjonujące. Kluczowym elementem, fundamentem odbudowy lewicy w Polsce będą stanowić kwestie programowe, nawiązujące do naszej tradycji, jednocześnie uwzględniające współczesne realia. Absolutnie konieczne wydaje się porzucenie idei „trzeciej drogi”, lewicy jako partii centrowej gospodarczo. Ten model bardzo szybko traci na znaczeniu w wielu krajach Europy Zachodniej, nie ma więc żadnych perspektyw, aby w Polsce było inaczej. Oczywiście ewolucja polityczna w naszym kraju postępuje wolniej, bo i nasza demokracja jest o wiele młodsza, od państw UE, ale trend jest jednoznaczny i niepodważalny. Lewicę czekają zmiany, których jeśli nie dokona, to sama zostanie zmieniona.



Krzysztof Derebecki




Ostatni zgasi światło
2015-05-11 18:09:31
Wynik uzyskany przez kandydatkę SLD – Magdalenę Ogórek (około 2,4%) w pełni oddaje stan i kondycję lewicy w Polsce. Zapewnienia, że to była kandydatura „niezależna” jeszcze bardziej ośmieszają tych, którzy jeszcze kilka dni temu głosili, że doktor Ogórek to nadzieja dla polskiej lewicy, a sposób prowadzenia kampanii wyborczej jest niezwykle innowacyjny, oraz wybiega daleko w przyszłość. W tym miejscu apeluję do wszystkich tych, którzy odpowiadali za tę kandydaturę oraz przebieg kampanii, aby wzięli to „na klatę”. Koleżanki i koledzy z lewicy proszę was – przyznajcie, że tak polityki robić nie można i co ważniejsze po prostu się nie da. Nie budujmy lewicy w oparciu o fałszywe przesłanki, tylko na podstawie solidnych lewicowych fundamentów, które w kampanii pięknej pani doktor z Rybnika w ogóle nie istniały.


Sam wynik uzyskany w niedzielnych wyborach przez Magdalenę Ogórek należy określić jako katastrofę i jest to fakt niepodważalny. Nie mam zbytnich pretensji do samej kandydatki. Przez cztery miesiące miała w pełni darmową reklamę w mass-mediach, co dla celebrytki jest podstawą do funkcjonowania w obecnej medialnej rzeczywistości. Wykorzystała ten czas bardzo dobrze, ale tylko dla siebie, nie SLD. Mam trochę pretensji do Leszka Millera. Jakby nie patrzeć jednego z ważniejszych polityków funkcjonujących w ostatnim ćwierćwieczu. Jako lider wystawił Sojusz na pośmiewisko, bo to że ta kampania przejdzie do historii polityki, świata celebrytów, pudelka, plotek i tego typu portali, wątpliwości nie mam. Miller szukając kandydata na prezydenta był w dramatycznej sytuacji, bowiem poważni kandydaci odmówili startu, celebrycki Ryszard Kalisz został odrzucony przez partyjny aparat. Problem w tym, że od momentu wyboru Leszka Millera na przewodniczącego SLD minęły ponad trzy lata. Jest to czas całkowicie zmarnowany, w którym tylko tuszowano coraz większe niedociągnięcia. Sojusz miał czas, aby znaleźć i wypromować takiego kandydata, który wyborów może i by nie wygrał, ale lewicy wstydu by nie przyniósł. Tego nie zrobiono. Miller wybrał więc kandydatkę całkowicie przypadkową, która jeśli w ogóle chce zafunkcjonować w polityce, powinna najpierw wystartować na radną, najlepiej osiedlową - pełniącą funkcję społeczną, by nauczyć się politycznego kunsztu. O starcie na urząd prezydenta będzie mogła, jeśli w ogóle, pomarzyć za kilka prezydenckich kadencji. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć jak polityk pokroju Leszka Millera, jakby nie oceniać przebytej przez niego drogi politycznej i poglądów, mógł tego faktu nie dostrzegać. Chyba największe pretensje mam do działaczy SLD „drugiego i każdego kolejnego garnituru”, którzy biegali po stacjach radiowych, telewizyjnych, wylewali swoje wypociny w prasie, zapewniając że wszystko jest w porządku. Realizowana jest przyjęta strategia wyborcza i wszystko idzie zgodnie z planem. Zapewniali oni przecierający oczy ze zdziwienia lewicowy elektorat, że to normalne, iż kandydatka swój program opiera na hasłach, których nawet polityk pokroju Janusza Korwin – Mikkego by się nie powstydził. Bzdury opowiadane przez kandydatkę zniechęciły do głosowania nie tylko wyborców lewicy, których niestety wydaje się bezpowrotnie Sojusz stracił, co gorsza również „żelazny elektorat”, a nawet partyjny aktyw. To wydarzenie bez precedensu w historii kampanii wyborczych i myślę, że będzie ono przedmiotem wielu analiz z dziedziny politologii, socjologii polityki i im podobnych.
Najczęściej zadawanym dziś pytaniem jest to czy lewica ma przyszłość w Polsce. Uzyskanie przez Pawła Kukiza ponad 20% poparcia świadczy o tym, że społeczeństwo ma dość duopolu PO-PiS. Miejsce byłego lidera zespołu „Piersi” mógł zająć kandydat lewicy, jako realnej alternatywy dla mocno niezdrowej polaryzacji sceny politycznej. Było to w naszym zasięgu. Szansa była większa niż pięć lat temu, gdy Grzegorz Napieralski uzyskał blisko 14% w wyborach prezydenckich, bowiem wtedy wojna PO – PiS miała swoje apogeum. Obecnie siła rażenia argumentów obu stron tego sporu jest mniejsza, więc można było się przebić. Kukiz jako kandydat, bez struktur, funduszy, dopłat z budżetu, który receptę na wszystkie nasze problemy widzi w JOW-ach (Jednomandatowych Okręgach Wyborczych), zdobył dziewięciokrotnie większe poparcie niż kandydatka, kiedyś jednej z najpoważniejszych i najbardziej wpływowych partii – SLD. Kukiz nie mający większego pojęcia o meandrach funkcjonowania państwa jest dziś tam gdzie mogła być kandydatka lewicy. Jego wynik to dowód, że wyborcy oczekują zmian, bo mimo braku realnego programu dla Polski, muzyk głównie szczerością i otwartością zdobył głos co piątego wyborcy w niedzielnych wyborach. Tej szczerości i otwartości zabrakło Magdalenie Ogórek, która promowała się jako „marketingowy produkt”, tak jak telewizyjna reklama proszku do prania, czy pasty do zębów. Tego sztucznego przekazu, oraz neoliberalnych bzdur serwowanych przez kandydatkę, wyborcy lewicy po prostu nie kupili. W ogóle prawie nikt nie kupił. Lewica ma w Polsce przyszłość, ale na pewno nie taka jak obecnie funkcjonuje. W błędzie tkwią ci, którzy uważają, że odejście Leszka Millera uzdrowi sytuację. Miller sam w sobie nie jest problemem, tylko jego emanacją. Ci, którzy ostrzą sobie zęby na przewodniczącego są jego „klonami”. Często 20-30 lat młodszymi, ale bez świeżej wizji na politykę, państwo, gospodarkę i co gorsza na lewicę.


Polityka kadrowa SLD przypomina mi jedną z możliwych przyczyn zagłady cywilizacji na Wyspie Wielkanocnej. Bogate i wysokorozwinięte społeczeństwo, budowało łodzie, które zapewniały panowanie na oceanie. Obfite połowy ryb sprawiły, że nastąpił znaczny przyrost naturalny. Trzeba było budować więcej łodzi, aby zaspokoić potrzeby żywieniowe mieszkańców wyspy. Wycinano coraz więcej drzew, a gdy wycięto ostatnie deszcze zmyły do oceanu żyzną glebę. Mieszkańcy nie mając dostępu do produktów rolnych i ryb, których połowu zaprzestano z powodu braku łodzi, umarli z głodu i chorób. Sojusz również „wypłukał” się z wartościowych działaczy. W SLD od lat polityka kadrowa mocno kulała, a młodych działaczy sprowadzano do roli darmowej siły roboczej, niezbędnej w kampaniach starszym kolegom i koleżankom. Nie mogli się odzywać, podnosić ważnych dla swojego pokolenia spraw, mieć realnego wpływu na politykę partyjną. Forsowano tych, którzy najmniej „pyskowali”. Nie wychowano młodego pokolenia polityków, którzy mogliby przejąć władzę w partii, dlatego pozycja Millera w SLD jest względnie stabilna. Mimo wszystkich błędów popełnionych przez przewodniczącego jest on jedynym, który trzyma partię w ryzach. Dramatem Leszka Millera jest to, że należna mu polityczna emerytura przeciąga się w czasie, bo wszyscy ci, którzy aspirują na jego miejsce, przyjdą tylko po to, aby zgasić światło. Młodzi ciałem, starzy duchem i umysłem niczego więcej nie będą potrafili dokonać.



Krzysztof Derebecki





Samobój lewicy
2015-04-29 18:11:07

Całkowita aberracja polityczna kandydatów w wyborach prezydenckich, reprezentujących swoje środowiska polityczne, zmusza do postawienia pytania o przyszłość. Jakie są najważniejsze wyzwania dla Polski, wynikające z nich zarówno zagrożenia jak i szanse. W jaki sposób tych pierwszych unikać, a te drugie wykorzystywać. Naiwne było oczekiwanie, że kampania wyborcza zmusi startujących kandydatów i ruchy polityczne do opowiedzenia się, zabrania głosu w niezbędnej przecież dyskusji o przyszłości społeczeństwa i kierunku w jakim powinien podążać nasz kraj. W tym kontekście najsmutniejszym elementem jest całkowita degeneracja lewicy.


Błędne jest przekonanie elit politycznych, że po wejściu Polski do NATO i UE, jako kraj straciliśmy cel, do realizacji którego powinniśmy dążyć. Zarówno przystąpienie do paktu północno-atlantyckiego jak i wielkiej europejskiej rodziny nie okazało się tak dużym sukcesem, jakim oczekiwaliśmy, że się stanie. Wątpliwości czy NATO zadziała tak jak powinno w momencie zagrożenia naszej suwerenności, czy możemy liczyć na wsparcie w momencie zagrożenia, są dziś większe niż kiedykolwiek. Akcesja do Unii Europejskiej wprawdzie okazała się korzystna, ale chyba nie tak bardzo jak oczekiwaliśmy. Nie w tej skali, o której marzyliśmy. Sukces jest prowizoryczny i złudny, a zwycięstwo pyrrusowe. Miliony osób emigrujących za pracą, lepszym życiem do krajów „starej Unii”, są miarą naszej porażki. Przykładem klęski jest pokolenie urodzone po 1989 roku, w demokratycznej i wolnej Polsce, nie widzące najmniejszych szans na realizację swoich marzeń w naszym kraju. 40% młodych Polaków nie widzi perspektyw w Polsce, a do 2,5 mln osób, które już wyemigrowały, za chwilę może dołączyć kolejny milion. Kampanie wyborcze, a właściwie jedna permanentnie trwająca kampania wyborcza zinfantylizowała całkowicie jakikolwiek spór między partiami i kandydatami. Jeszcze dekadę temu kampania wyborcza trwała miesiąc, może dwa przed wyborami, a dzisiaj dzieje się praktycznie cały czas. Polityczny zegar, nie tak dawno, tykał od jednych wyborów, do następnych. Dzisiaj od sondażu do sondażu. Długość procesu prowadzenia kampanii wyborczej jest odwrotnie proporcjonalna do jej jakości. W tej właśnie się kończącej jako uważny obserwator sceny politycznej, nie usłyszałem nawet jednego zdania, które dawałoby jakiekolwiek nadzieje, że w końcu zaczniemy rozmawiać o sprawach naprawdę poważnych. Tych jest bardzo dużo, a czas nagli. Niestety działa na naszą niekorzyść.


Jako osoba o lewicowych przekonaniach, najwięcej krytycznych uwag mam do lewicy. Nie mam na myśli tutaj konkretnej partii, czy też jej przedstawiciela. Marginalne partie typu RSS czy Zieloni, nie są w stanie narzucić tematu dyskusji społecznej. SLD mogłoby, ale chyba nie jest zainteresowane, dlatego jest cieniem swojej potęgi sprzed lat. Wielu polityków Sojuszu pamięta doskonale tamten okres. Czas wzlotu i upadku SLD. O ile przy tym pierwszym trzymanie się określonej taktyki i strategii działania jest logiczne, o tyle w przypadku upadku, wydaje się irracjonalne. Sojusz wraz z popieraną przez siebie kandydatką na urząd prezydenta – Magdaleną Ogórek marnuje czas, który dla lewicy powinien być chwilą tryumfu, a być może stanie się momentem klęski. SLD nie potrafi wyartykułować postulatów, które wśród partii z „lewicowej europejskiej rodziny”, stają się kluczowymi argumentami w debacie publicznej. Kandydatka Ogórek lubi powoływać się na Leszka Balcerowicza, a powinna na Tadeusza Kowalika czy nawet na Michała Kaleckiego. W ten sposób SLD okrąża partię centrową, jaką jest dziś PO, z prawej strony. Nie zmienią tego wyrwane z kontekstu postulaty socjalne, bo nie są umocowane w żadnym szerszym, całościowym programie, koncepcji i wizji społeczeństwa, państwa i gospodarki. Tymczasem stoimy przed wyzwaniem ogromnych zmian, niestety również perturbacji wynikających z infantylizmu klasy politycznej, kolejnych ekip rządowych. Rozwój gospodarczy, inwestycje, rynek pracy oparty obecnie na funduszach unijnych w ciągu najbliższych pięciu-sześciu lat musi się całkowicie przewartościować. Ulgi i zwolnienia podatkowe przestaną przyciągać inwestorów do Polski. Mit niskich podatków, słabego państwa, elastycznego prawa pracy ciągle jest uznawany za niepodważalny dogmat. Kraje, które swój rozwój gospodarczy budowały w oparciu na unijnych funduszach (Hiszpania, Portugalia, Grecja), znajdują się obecnie w głębokiej recesji. O ile w początkowym okresie tego typu polityka przynosi określone korzyści, o tyle na dłuższą metę jest zgubna. Polska niestety podąża drogą wytyczoną przez Hiszpanów, Portugalczyków i Greków lata temu. Idziemy w tym samym kierunku, wiec efekt może być tylko jeden. Propozycje Magdaleny Ogórek i w jakiejś części również SLD promujące przedsiębiorczość, samozatrudnienie jako sposobu rozwiązania problemu bezrobocia i emigracji to strzał w stopę. W Beninie (państwo w zachodniej Afryce), 90% osób pracujących to przedsiębiorcy. W Niemczech i Szwecji odpowiednio 5% i 6%. Rynek pracy oparty na mikro i małych firmach jest typowy dla krajów zacofanych, mało innowacyjnych gospodarek. Mikro i małe firmy konkurują kosztami pracy, elastycznymi umowami, niskimi pensjami, a nie technologią czy innowacyjnością. Gospodarka innowacyjna oparta jest na dużych, silnych i stabilnych przedsiębiorstwach. W Europie liczba przedsiębiorstw na 100 osób najwyższa jest w ogarniętych kryzysem krajach południa – Portugalia (8,5), Grecja (8). Tymczasem w Niemczech wynosi on 2,6. W Wielkiej Brytanii 2,7. W Polsce około 4. Wnioski nasuwają się same. Odsetek osób samozatrudnionych w odniesieniu do wszystkich osób pracujących również jest najwyższy w biednych krajach południa (Grecja – 37%, Włochy – 25%, Portugalia – 22%, Hiszpania – 17,5%). W Polsce – 22%. Tymczasem w Szwajcarii – 10,7%, w Danii – 9,1%, w Norwegii – 6,9%. Pod względem innowacyjności gospodarki, patentów na 1 mln mieszkańców, górują znowu te same państwa: Szwajcaria prawie 90, w Szwecji 74, w Niemczech 61, a w Finlandii 52. Tymczasem – w Grecji - 0,7; Portugalii – 0,9; Hiszpanii – 3,8; Polsce – 0,5 patentu na 1 mln mieszkańców. Zbyt duży udział mikro i małych firm w gospodarce oznacza mniejszą innowacyjność i ogranicza liczbę patentów.


Mam pretensje do lewicy, że nie przywołuje takich danych wskazujących, że jeśli nie zmienimy kierunku rozwoju naszej gospodarki, to nigdy nie dogonimy bogatszych państw UE. Zamiast tego mówi dziś o zmniejszaniu podatków dla przedsiębiorców, o konieczności rozwoju przedsiębiorczości i samozatrudnienia i innych neoliberalnych dogmatów. Nie ulega wątpliwości, że czekają nas ogromne perturbacje. Zmiany zachodzące w gospodarce wymuszą na nas podjęcie konkretnych decyzji. W pierwszej kolejności należy skrócić czas pracy, podzielić ją między większą ilość osób, w ten sposób angażując osoby bezrobotne. Nie może się to wiązać z uszczupleniem dochodów społeczeństwa, ponieważ odbiłoby się to negatywnie na konsumpcji i popycie, a w konsekwencji podaży – spadłoby zapotrzebowanie na miejsca pracy. Konieczne są reformy dążące do „spłaszczenia dochodów”, o skali można dyskutować, ale stosunek 1:10 wydaje się tym maksymalnym. To ograniczy nierówności dochodowe i „wpuszczając” na rynek konsumentów z niego wypchniętych i pobudzi się gospodarkę. Należy z jednej strony uelastycznić maksymalnie prawo pracy (zatrudnianie, zwalnianie pracowników), a z drugiej wprowadzić w życie koncepcję bezwarunkowego dochód podstawowego. Praca powinna być użytecznie przydatna społeczeństwu. Tylko taka ma wartość. Jestem zdania, że należy zerwać z uzależnieniem otrzymywania dochodu połączonego z aktywnością zawodową. Każdy człowiek powinien otrzymywać określoną kwotę, która pozwoli mu się utrzymać, ale wykonywanie pracy ma tylko wtedy sens, jeśli niesie za sobą określoną korzyść dla społeczności lokalnej lub państwa. Doświadczenie wskazuje, że tylko kilka procent osób korzystających z bezwarunkowego dochodu, odmawia podejmowania jakiejkolwiek aktywności zawodowej. To margines, który nie może rzutować na całość. Rynek pracy powinien być maksymalnie zliberalizowany, prawo uproszczone. Taki system działa w Danii i doskonale się sprawdza. Gospodarka jest elastyczna, szybko reaguje na zachodzące zmiany, a z drugiej strony każdy obywatel ma zapewniony dochód, który nie wpycha go w biedę, a także co ważne stabilizuje się w ten sposób popyt – podaż. Liberalizacja prawa pracy musi iść w parze z wysokimi zabezpieczeniami społecznymi. Pytanie czy wprowadzenie tego typu reform jest możliwe w naszym kraju jest nieracjonalne. Zapytać należy nie czy, ale kiedy. Im bardziej będziemy oporni na zachodzące zmiany, tym bardziej nasz kraj będzie dostarczycielem taniej siły roboczej, na którą popyt będzie malał. Niskie podatki i ulgi nie będą przyciągać inwestorów, bo niestety idą one w parze ze słabą infrastrukturą, marną edukacją, kiepsko wyedukowanymi i wykwalifikowanymi pracownikami, a także niskim popytem, który nie generuje podaży, a więc powstawania miejsc pracy. Rozwój gospodarczy oparty na płacach (Michał Kalecki), dochodach społeczeństwa jest stabilniejszy i bezpieczniejszy, bowiem zwykli obywatele dostając do ręki pieniądze szybko je wydają, inwestują, a gospodarka się rozpędza. Co ważne jest oparta na realnych i rzeczywistych fundamentach. W ten sposób generuje się realny popyt napędzający realną podaż. Dotacje, zwolnienia i ulgi dla przedsiębiorców są kosztem, który ponosi społeczeństwo, a zysk nie jest pewny, bowiem firmy często zamrażają środki finansowe, akumulują je w okresie kryzysu gospodarczego, tym samym jeszcze bardziej pogłębiając jego skutki. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego lewica zamiast poruszać tego typu tematy, woli powielać neoliberalne dogmaty, nie tyle strzelając sobie w stopę, co wprost w głowę.




Dane statystyczne zaczerpnąłem z portalu magazynkontakt.pl



Krzysztof Derebecki


Ciszej nad tą trumną
2015-03-27 22:45:10

Zakończył się proces rejestracji kandydatów na urząd prezydenta w majowych wyborach. Największą porażkę, już na starcie, poniosła lewica, bo żaden z zarejestrowanych kandydatów lub kandydatek nie odwołuje się nie tyle nawet do lewicowych wartości, ale lewicy w ogóle. Wahadło polityczne wychyliło się tak bardzo w prawo, że po lewej stronie nie zostało już praktycznie nic.


Wanda Nowicka z poparciem Unii Pracy i Anna Grodzka (Zieloni) nie zdołały zebrać wymaganych do rejestracji 100 tysięcy podpisów. Rozmiar klęski obu tych kandydatek powiększa fakt, że podpisy zebrali zarówno Marian Kowalski z Ruchu Narodowego, nie mającego przecież żadnego politycznego zaplecza, oraz Paweł Tanajno z Demokracji Bezpośredniej – znanej głównie z Facebooka. Kandydatury Nowickiej z poparciem Unii Pracy i Grodzkiej (Zieloni) miały być odpowiedzią na dryfujące w kierunku liberalnego centrum SLD, ale już wiadomo, że nie będą. Opowieści przedstawicieli obu tych formacji o maksymalnej mobilizacji przed najważniejszymi – jesiennymi wyborami parlamentarnymi można między bajki włożyć. W kraju, w którym około 70% społeczeństwa nie ma żadnych oszczędności, śmieciowe warunki pracy i płacy wyznaczają trend na rynku pracy, nie ma perspektyw zarówno dla osób starszych, ale również i młodych, którzy jedyną szansę na lepsze życie widzą w emigracji, lewica nie jest w stanie zebrać 100 tysięcy podpisów, to jest po prostu katastrofa. Janusz Palikot, lider Twojego Ruchu, który cztery lata temu startował w wyborach parlamentarnych pod szyldem Ruchu Palikota miał być nadzieją lewicy. Jedna kadencja wystarczyła, aby poseł z Biłgoraja ośmieszył się na tyle, że praktycznie nikt poważnie jego słów traktować nie może. Co więcej, sam Palikot do lewicy się nie przyznaje. Nie chce mieć przyklejonej łatki, że jest z lewicy. Jego działalność w kończącej się jesienią kadencji parlamentu ewidentnie świadczy, że poza początkowym okresem, w którym wysunął kilka lewicowych postulatów, z lewą stroną sceny politycznej nigdy nie miał nic wspólnego. Magdalena Ogórek, startująca w wyborach prezydenckich z poparciem SLD, również określa się jako kandydatka niezależna. Co więcej dystansuje się wobec haseł socjalnych, jak choćby kwestii przyznania odszkodowań dla najbardziej pokrzywdzonych przez reformy Balcerowicza z lat 1989 -1992. Czy z tej grupy 70% społeczeństwa nie mającej żadnych oszczędności należy dzielić ludzi na tych, którzy na pomoc zasługują, bo stracili na reformach Balcerowicza, oraz na tych, którzy zostali ekonomiczne i społecznie wykluczeni w późniejszych latach? Pomysł słaby, bo udzielając pomocy nie należy wyróżniać osób potrzebujących, tylko udzielić kompleksowego wsparcia tym, którzy w ramach neoliberalnego fundamentalizmu sobie nie radzą. Aby poprawić ich los konieczne jest opracowanie kompleksowego programu lewicy dla społeczeństwa. Zwłaszcza dotyczącego rynku pracy, edukacji i służby zdrowia jako tych elementów funkcjonowania państwa, które w największym stopniu wpływają na poziom życia obywateli. Dzisiaj tego planu lewica po prostu nie ma, zostaje więc rzucanie haseł i postulatów wyrwanych z kontekstu. Poza ogólnikami, pod którymi mogłaby się podpisać prawie każda opcja polityczna, bowiem różnic programowych między największymi partiami parlamentarnymi w tym kontekście praktycznie nie ma, lewica nie jest w stanie zaproponować niczego nowego. Podczas gdy coraz więcej naukowców, ekonomistów, socjologów i politologów otwarcie przyznaje, że neoliberalizm nie zdał egzaminu, a zaproponowane kierunki rozwoju zawiodły, partie takie jak SPD, PSOE, Partia Socjalistyczna z Francji czy właśnie SLD jakby na przekór wszystkiemu, zmierzają ku centrum, gdzie zderzają się z innymi partiami, które są tutaj od zawsze. Lewicę w Polsce, od dekady będącą w defensywie, a właściwie głębokim amoku dodatkowo pogrążają spory personalne. Niestety brak jest polemiki programowej, bo trudno o taką wśród osób wyznających jedną wiarę – „niewidzialną pięść rynku”. Duopol PO-PiS na scenie politycznej funkcjonujący od dekady dalej będzie trwał, bo jest na tyle mobilny, że obie partie potrafią się wobec siebie tak pozycjonować, aby przynajmniej na poziomie deklaracji realizować obietnice wyborcze. Nie jest prawdą twierdzenie, że Polakom wystarcza propozycja ze strony Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, ale innych ofert praktycznie nie ma. Więc jest to co jest i niczego innego na razie nie będzie.


Lewica, po latach wewnętrznej walki oraz programowemu wyjałowieniu stała się pustynią. Zamiast być dodatkowym atutem, jest dla kandydatów utożsamiających się z nią ciężarem. W ubiegłorocznych wyborach samorządowych lewicowy kandydat na prezydenta Będzina – Łukasz Komoniewski wystartował z własnego komitetu wyborczego, jako kandydat niezależny. Wygrał w I turze zdobywając blisko 2/3 głosów. Prezydent Częstochowy – Krzysztof Matyjaszczyk wystartował pod szyldem SLD. Wygrał, ale dopiero w drugiej turze. Niby jeden przykład, ale w ilu dużych miastach zwyciężyli kandydaci Sojuszu startujący z partyjnym szyldem? Prezydent Krakowa – Jacek Majchrowski od dawna startuje w wyborach jako kandydat niezależny, podobnie jak Tadeusz Ferenc z Rzeszowa. Obaj mają lewicowe korzenie, ale się z nimi nie afiszują, a w majowych wyborach prezydenckich popierają Bronisława Komorowskiego, nie Magdalenę Ogórek – startującą z poparciem SLD. Samo określenie „lewica” stało się balastem, kamieniem u nogi, problemem, którego należy się pozbyć. To wszystko w kraju, w którym lewica ma ogromne perspektywy, choćby z racji wykluczenia społecznego i ekonomicznego, rzeszy prekariuszy, peryferyjnej gospodarki, amorficznego rynku pracy i upadającej służby zdrowia. Lewicy praktycznie w Polsce już nie ma, umarła z suchoty, po cichu, wielu z nas nawet tego nie dostrzegło. Im dłużej będziemy łudzić się, ze lifting może wskrzesić trupa, tym gorzej, bo nie zaczniemy pracy u podstaw od razu. Jakże koniecznej i niezbędnej do zbudowania lewicowej alternatywy dla dusznej atmosfery panującej w polskiej polityce.




Krzysztof Derebecki





Marna nadzieja przy lewicy
2015-03-06 18:34:41

Początek kampanii wyborczej, wysyp lewicowych, lub jak kto woli centrolewicowych kandydatów przed majowymi wyborami prezydenckimi, wywołał u mnie spore zniesmaczenie. Lewica nie ma alternatywnego planu dla Polski, są jedynie strzępy nie mające ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ilość osób pretendujących do bycia liderem lewicy w naszym kraju jest odwrotnie proporcjonalna do wartości jaką wnoszą.


Oglądam to „widowisko” z dużym niesmakiem. Licytacja na kto jest bardziej lewicowy, bo wywodzi się z tej, a nie innej partii, jest na poziomie zabawy dzieciaków z piaskownicy, gdy jedno zabiera drugiemu zabawkę, co u pokrzywdzonego wywołuje płacz. Tymczasem sytuacja jest poważna. Po jesiennych wyborach parlamentarnych może się okazać, że głos lewicy w parlamencie będzie jeszcze słabszy niż to jest obecnie. Możemy całkowicie wypaść z obiegu, przestać być uczestnikiem debaty mającej wpływ na politykę w naszym kraju. Anemiczna lewica od lat jest w głębokiej defensywie. Jeśli zabiera głos w sprawach ludzi wykluczonych, zagrożonych wykluczeniem, prekariuszy, to tylko i wyłącznie broniąc obecnego stanu rzeczy. Mało kto zwraca uwagę na fakt, że ustępstwa świata pracy względem kapitału zaszły tak daleko, że do obrony zostało już naprawdę niewiele. Taktyka lewicy polega na obronie oblężonej twierdzy. Z każdym kolejnym atakiem na prawa ludzi pracy przez kapitał tracimy kolejny przyczółek, godzimy się na kolejny „kompromis”, który za każdym razem zabiera nam więcej. Lewica stała się na tyle defensywna, wycofana, że nie dostrzega jak daleko posunęliśmy się, ustąpiliśmy. Kandydatka lewicy w wyborach prezydenckich może spokojnie głosić hasła, które sprawią że rynek pracy w jeszcze większym stopniu będzie „rynkiem pracodawcy”, a nie „pracownika”. Dwie dekady temu, a nawet dekadę nikt z przedstawicieli lewicy nie odważyłby się na taki ruch. Dziś jest to uznawane za „nowoczesny styl” nowej lewicy. Może są i tacy, co obserwując ten „spektakl” kiwają głową z niedowierzaniem, ale mało jest takich co potrafią wstać i powiedzieć „dość”. Za taką postawę w polityce bardzo często płaci się cenę najwyższą.


Lewicowe postulaty w kolejnych kampaniach to dziś strzępy programu, którego lewica po prostu nie ma. Nie mam na myśli żadnej konkretnej partii, bo te choć są elementem składowym demokracji, przemijają. Kwota wolna od podatku, podniesienie pensji minimalnej? To słuszne postulaty, ale w przypadku podniesienia tej pierwszej trzeba powiedzieć wprost, kto zrekompensuje mniejszy wpływ pieniędzy do budżetu państwa. Bajki o mitycznym uszczelnieniu systemu, redukcji zatrudnienia w administracji państwowej i samorządowej powtarzają wszyscy, którzy rządzili po 1989 roku. W „Polsce powiatowej”, w średnich i małych miasteczkach, na wsiach administracja samorządowa bardzo często jest jedynym pracodawcą na rynku. Nie licząc oczywiście kilku „warzywniaków”, których właściciele ledwo wiążą koniec z końcem, bo klienci też nie mający wypchanego portfela pieniędzmi, zakupy robią w pobliskiej „Biedronce”. Jednak kilka groszy taniej. Odbierzmy tym kilku szczęśliwcom pracę na etacie w urzędzie gminy w ramach oszczędności. Podniesienie pensji minimalnej, wzrost uposażenia najbiedniejszych pracowników jest wart poparcia, ale należy pamiętać, ze uderzy on w mikro i małe przedsiębiorstwa. Firmy założone przez „wypchanych” na rynek pracy prekariuszy, którzy aby mieć jakąkolwiek pracę musieli wybrać samozatrudnienie. Sprzątaczki wykonujące zlecenia dla centrów i galerii handlowych „prowadzące własną działalność gospodarczą” to już dziś norma. Rynek pracy oparty na mikro i małej przedsiębiorczości jest typowy dla państw słabo rozwiniętych, głównie afrykańskich. Te firmy bardzo często balansują na granicy wypłacalności, nie są w stanie wdrażać innowacyjnych technologii – drogich i potrzebujących miesięcy, niekiedy lat, aby się zwrócić. Zatrudnienie w takich firmach polega głównie na „śmieciowych umowach”, bo skoro one nie są w stanie konkurować technologicznie, muszą inaczej – czyli cenowo, a najłatwiej ciąć koszty po stronie pracownika. Dlatego też pensje pracowników do najwyższych nie należą. Każde zwiększenie kosztów oznacza balansowanie na granicy – czy uda się przetrwać kolejny miesiąc, kwartał, rok, czy też lepiej zamknąć interes. Lewica powinna zrozumieć, że wciskanie kitu o przedsiębiorczości Polaków, zakładającego iż każdy może być własnym szefem, może założyć sobie firmę, jest równie prawdziwy jak ten, że ukończenie studiów wyższych zapewni bezpieczną, perspektywiczną i dobrze płatną pracę. Moje pokolenie było tym, któremu takie obietnice składano zewsząd. Nic z nich nie zostało. Lewica musi zaproponować zmianę struktury gospodarczej naszego kraju, bo obecna przypominająca strukturę państw afrykańskich, jest drogą do dalszej peryferyzacji Polski nie tylko wobec takich krajów jak Niemcy, czy Francja, ale także wobec naszych południowych sąsiadów – Czech i Słowacji. Najsilniejsze gospodarki na świecie, najbardziej innowacyjne to te, w których udział mają duże firmy, które swego czasu uzyskały pomoc od państwa. Tak było w przypadku japońskich i południowo-koreańskich firm: Sony, Sanyo, Samsung, Panasonic, LG, Honda, Hyundai, Toyota i wielu innych. Te przedsiębiorstwa z racji wdrażanych innowacji technologicznych, swojej pozycji na rynku, dochodów, są w stanie ponieść koszty zatrudniania pracowników na podstawie umów o pracę, mogą również płacić znacznie wyższe pensje pracownikom i podatki niezbędne dla funkcjonowania samorządów, i państwa jako takiego, ale również systemu zabezpieczeń społecznych. Co więcej leży to w ich interesie, bowiem z tych podatków finansowana jest m.in. edukacja i szkolenie przyszłych kadr. Od nich możemy, a w zasadzie musimy wymagać, aby zatrudniali pracowników na podstawie legalnych umów o pracę zgodnie z europejskimi standardami co do warunków pracy i co ważne płacy.


Oferta lewicy dla społeczeństwa jest dziś miałka i nijaka. Poza ogólnikami typu „wsparcie dla przedsiębiorców”, co oferuje prawie każda zarejestrowana partia polityczna w Polsce, nie ma żadnej oferty. Kampania wyborcza przed majowymi wyborami prezydenckimi jest kolejną zmarnowaną szansą dla lewicy w Polsce. Poza banałami trudno jest dostrzec cokolwiek co byłoby pożyteczne dla społeczeństwa i kraju. Od dawna było jasne, że żaden z kandydatów lewicy nie odegra w nich pierwszoplanowej roli, można było więc wykorzystać tę kampanię jako szansę na nowe otwarcie programowe lewicy. Tego niestety nie zrobiono. Pewnie oddam głos w majowych wyborach prezydenckich na kandydatkę lewicy, ale bez większego przekonania i głębszej wiary, nie w to że dokona zmian w realizowanej polityce, bo wiara że tak się stanie graniczyłaby z naiwnością. Za długo jestem w polityce, aby sobie na nią pozwolić. Jestem raczej sceptyczny, że zapoczątkuje zmiany programowe w samym obozie lewicy i chyba najbardziej to mnie uwiera, bo wiem jednocześnie że właśnie dlatego pogrążamy się coraz bardziej. No chyba, że 10 maja okaże się piękną słoneczną niedzielą i zamiast do wyborów wybiorę się na działkę. Wtedy nie będę musiał „bić się z myślami”...



Krzysztof Derebecki

Socjalizm albo wojna
2015-01-23 00:22:26

Zamach terrorystyczny na redakcję satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo” na nowo rozbudził ogólnoeuropejską debatę na temat mniejszości muzułmańskiej na Starym Kontynencie. Polityka multi-kulti poniosła sromotną porażkę, a proces integracji wyznawców Allaha ze społeczeństwami krajów europejskich zakończył się niepowodzeniem. Czy tak musiało się stać? Kto lub co odpowiada za postępującą dezintegrację społeczeństwa? W końcu czy uda się zawrócić z kursu konfrontacji europejskiej kultury z muzułmańską. Jeśli chcemy powstrzymać kolejne samobójcze zamachy musimy na te pytania znaleźć odpowiedzi.

Zimowy sen lewicy
2015-01-19 17:59:38

Dzień 9 stycznia 2015 roku zapisze się w kartach historii SLD. Śmierć byłego przewodniczącego Sojuszu, premiera Józefa Oleksego, zawieszenie w prawach członka partii Grzegorza Napieralskiego, który również miał okazję być liderem lewicy, no i oczywiście wybór kandydata, właściwie kandydatki, która będzie reprezentować SLD w wyborach prezydenckich i to wszystko jednego dnia. Wystawienie Magdaleny Ogórek dla wielu jest zaskoczeniem, także dla członków partii. Kandydatka SLD nie ma szans wygrać wyborów, ale jej wybór jest drogowskazem kierunku w jakim będzie zmierzać Sojusz.



Dla SLD tegoroczne wybory prezydenckie, a zwłaszcza parlamentarne to być, albo nie być. Po serii porażek poniesionych w ostatnich latach, coraz mniej osób wierzy, że Sojusz odbuduje poparcie i zaufanie społeczne, które pozwalałoby przynajmniej marzyć o współrządzeniu. W takim momencie kluczowym elementem jest wybór strategii, oraz osoby która będzie ją wstanie zrealizować. Lewica jak nigdy potrzebuje dziś nowych idei, wartości które zaczęłyby przyciągać ludzi, nie tylko wyborców, ale również osoby chcące ją tworzyć i budować. Prezentacja zarysu programu Magdaleny Ogórek nie pozostawia złudzeń, że Sojusz porzucił hasła socjalistyczne, a nawet socjaldemokratyczne, odwołujące się do idei praw pracowniczych, ograniczenia nierówności społecznych. SLD nawiązując do porozumienia z Business Centre Club z poprzednich wyborów parlamentarnych, postrzega siebie jako formację reprezentującą przedsiębiorców, młodych ludzi pragnących założyć działalność gospodarczą, dynamicznych i tych, którzy akceptują, a nawet cieszą się z narzuconych przez neoliberalizm uwarunkowań. Życie młodzieży w opinii Magdaleny Ogórek jest dziś koszmarem właśnie przez państwo, które ogranicza możliwości rozwoju, otwarcia firmy. Polska jest krajem umów śmieciowych, ale również krajem, który nie uczy przedsiębiorczości, źle kształci młodych. Jednym zdaniem - każdy jest kowalem swojego losu. Jakie są konkrety? Kandydatka SLD przywołuje dane podawane przez organizację pracodawców - Konfederację Lewiatan, wskazując na jakich autorytetach będzie się opierać. Pomysł na odbudowę lewicy zawiera się w postulatach, które oznaczają całkowite zerwanie z postulatami nawet „centrowych” socjaldemokracji, nie wspominając już o tradycyjnej lewicy w państwach Europy Zachodniej. Nowa jakość to więcej neoliberalizmu, więcej wolności gospodarczej, więcej przedsiębiorczości i więcej uprawnień dla przedsiębiorców. Starsze pokolenie polityków SLD, jak choćby zmarły w zeszły piątek – premier Józef Oleksy należał do generacji, do epoki, w której spór na linii lewica – prawica miał jeszcze jakąkolwiek wartość. To był czas, kiedy oponenci z lewa i prawa spierali się o politykę gospodarczą, jej kształt i model, wskazując że między nimi faktycznie występują jakieś różnice. W wielu przypadkach młode pokolenie polityków, takich jak Magdalena Ogórek jest oznaką całkowitego zaniku tego sporu. Bez problemu mogłoby ono uznać za swoich mentorów Francisa Fukuyamę, Ludwiga von Misesa, czy Friedricha Hayeka. Dlatego nie można się dziwić, że równorzędnym partnerem dla tego pokolenia są przedstawiciele Business Centre Club czy Konfederacji Lewiatan. Porozumienie SLD z BCC z 2011 roku nie było przypadkowe, ale właśnie zapowiedzią nowej linii jaką będzie podążać parlamentarna lewica w Polsce. Dziś po prostu ten kierunek zmian jest kontynuowany.


Wielu zadaje sobie pytanie czy Magdalena Ogórek wzmocni SLD przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi, oraz czy lewica w końcu się odbuduje. Wynik wyborów prezydenckich kandydatki Sojuszu jest tak naprawdę bez znaczenia. Jedynym skutkiem, ale krótkotrwałym, byłby wzrost poparcia dla SLD, co faktycznie może uniemożliwić zawiązanie przyszłej koalicji w parlamencie, bez udziału partii Millera. Przy wyjątkowo korzystnym zbiegu okoliczności taki scenariusz jest możliwy, ale dla lewicy nie będzie on miał znaczenia. Lewicę może odbudować tylko ktoś o lewicowych poglądach. Ktoś kto potrafi wyjść poza oklepane regułki o konieczności wspierania przedsiębiorczości, ułatwieniach w zakładaniu firm, obniżaniu podatków. Taki przywódca musiałby być świadomy, że silna, stabilna i innowacyjna gospodarka nie opiera się na małej przedsiębiorczości, ale na dużych i potężnych przedsiębiorstwach, które w przeciwieństwie do małych firm, mogą pozwolić sobie na prowadzenie badań naukowych i wdrażanie innowacji. W tej kwestii badania prof. Ryszarda Szarffenberga nie pozostawiają złudzeń – gospodarki państw opartych na małych przedsiębiorstwach nie są innowacyjne, a więc jeśli w ogóle „produkują” miejsca pracy, to słabo opłacane, niestabilne i raczej przy wytwarzaniu najprostszych i najmniej złożonych produktów. Gospodarki oparte na małej przedsiębiorczości są typowe dla państw afrykańskich, czy więc staną się one dla nas wzorem? Przywódca, który odbuduje lewicę w Polsce musiałby być świadomy, że popyt wewnętrzny stanowiący 70% PKB nie jest generowany przez najbogatszych, ale właśnie przez najbiedniejszych i tych średniozamożnych. Celem polityki gospodarczej i ekonomicznej państwa musi być więc podniesienie stopy życiowej właśnie tych osób. Jak dotychczas w deklaracjach kandydatki Magdaleny Ogórek nie słychać zapowiedzi prowadzenia polityki w tym kierunku. Trzeba być świadomym, że mit iż każdy może założyć sobie firmę i pracować na swój rachunek jest równie prawdziwy jak ten sprzed kilkudziesięciu lat, mówiący o tym, że każdy musi mieć wyższe wykształcenie i wtedy będziemy równie zamożnym społeczeństwem co społeczeństwa Europy Zachodniej. Wystawienie Magdaleny Ogórek jako kandydatki SLD nie daje odpowiedzi o przyszłość lewicy, tylko odkłada ją na przyszłość. Taka sytuacja ma miejsce od lat i nie wiadomo kiedy się skończy, a poparcie z wyborów na wybory jest coraz niższe. Może właśnie ta ostateczna granica wymusi udzielenie odpowiedzi na to pytanie. Tylko czy warto czekać do samego końca i kroczyć nad przepaścią, skoro można iść po bezpiecznej stronie drogi?




Krzysztof Derebecki




Krajobraz po bitwie
2014-12-30 19:07:34
Kryzys lewicy? Nic z tych rzeczy
2014-11-30 21:29:02
Wszystkie tezy mówiące o kryzysie lewicy są błędne. Słabnące poparcie dla lewicowych formacji, w tym głównie SLD, w wyborach ogólnopolskich w ostatniej dekadzie, nie jest oznaką kryzysu lewicy, lecz wynika ono z konieczności zmiany określania i definiowania priorytetów. Po latach wielkiej smuty lewica wraca do korzeni, innego wyjścia nie ma, jeśli chce przetrwać.


SLD – największa lewicowa, czy jak kto woli centrolewicowa partia w Polsce, od czterech lat nie potrafi w skali kraju zdobyć dwucyfrowego wyniku poparcia, mimo że w tym czasie odbyły się wybory parlamentarne, eurowybory i wybory samorządowe. Taki rozwój sytuacji nie napawa optymizmem i wcale nie jest korzystny dla konkurencji politycznej z prawej strony, bowiem zachwiana została naturalna równowaga między lewicą a prawicą. Rywalizacja między konkurencyjnymi partiami, kandydatami jest warunkiem stabilizacji, równowagi i prawidłowego rozwoju demokracji. Aby zatrzymać negatywny trend spadku poparcia dla lewicy, należy zaakceptować konieczność zmian w definiowaniu i określaniu priorytetów. Formacje socjaldemokratyczne, socjalliberalne w Europie Zachodniej tracą na znaczeniu – w Niemczech SPD nie potrafi wygrać wyborów od czasu odejścia Gerharda Schroedera, a to już prawie dekada. Tymczasem DIE LINKE – partia, która sytuuje się na lewo od SPD, jeszcze kilka lat temu to był kompletny margines polityczny, a dziś w niektórych regionach Niemiec plasuje się na drugim miejscu w sondażach, dystansując byłą formację Schroedera. W Grecji PASOK – formacja socjaldemokratyczna, kiedyś jedna z dwóch głównych partii, obok prawicowej Nowej Demokracji, na stałe została zdystansowana przez Radykalną Lewicę (SYRIZA). W Hiszpanii, trwająca od czasów upadku rządów generała Francisco Franco, dominacja dwóch partii – PSOE (socjaliści) i Partii Ludowej (liberalni konserwatyści) niebawem może zostać przerwana przez powstałą w styczniu 2014 roku formację – PODEMOS. Czy w takiej sytuacji można mówić o kryzysie poparcia dla lewicy? W mojej ocenie nie ma ku temu żadnych merytorycznych podstaw. Prawdziwy kryzys przechodzi socjaldemokracja, która po upadku ZSRR, w krajach Europy Zachodniej nie potrafi się odnaleźć. O ile przed 1989 rokiem partie socjaldemokratyczne głosiły lewicowe hasła i postulaty, o tyle upadek „żelaznej kurtyny”, sprawił, że lewica płynąca w głównym nurcie polityki zaczęła przesuwać się ku centrum, a kompromisy z wielkim kapitałem były coraz bardziej „zgniłe”, budząc coraz większy niesmak. Dowodem potwierdzającym tę tezę były idee głoszone przez Francisa Fukuyamę, który ogłosił przecież „koniec historii” - zwycięstwo liberalnej demokracji, a tym samym zakończenie sporu lewica – prawica, na polu polityki gospodarczej. Kryzys gospodarczy zapoczątkowany w 2008 roku zrodził ideę „ruchu oburzonych”, ale szybko została ona określona jako populistyczna, demagogiczna i nierealna. Idea ta, poza hiszpańskim PODEMOS nie przerodziła się w zorganizowany ruch polityczny, ale dziś już widać, że jej wpływ nie został właściwie oceniony i doceniony. Zachodnioeuropejska lewica weszła w etap zmian, który trudno będzie zatrzymać. Kryzys dawnej socjaldemokracji jest permanentny i nie odnosi się do jednego kraju, czy też regionu. Zmiany przywódców, politycznych liderów nie przynoszą i nie będą przynosić oczekiwanych zmian, takich jak wzrost poparcia i zaufania społecznego, bowiem kryzys ten nie wynika z braku przywództwa, lecz wartości i idei lewicowych. W Polsce dodatkowo na jego pogłębienie nakłada się mała cyrkulacja elit politycznych. Lewica w naszym kraju, tak jak w wielu europejskich krajach, musi na nowo zdefiniować swoje priorytety, a przykład rosnącego poparcia dla DIE LINKE, SYRIZA czy PODEMOS, wskazuje że lekiem na słabnące poparcie jest powrót do tradycyjnych wartości. W tym sensie rację miał nieżyjący już wybitny angielski historyk Tony Judt, który głosił, że współczesny przedstawiciel lewicy musi być konserwatystą. Dzisiejsze tezy i hasła głoszone przez liderów SYRIZY, DIE LINKE czy PODEMOS nie są wcale bardziej radykalne niż te, które nosili na sztandarach socjaldemokraci w latach 60 i 70 – tych ubiegłego stulecia. Tylko powrót do tradycyjnych wartości lewicy może uratować ją przed całkowitą marginalizacją i zejściem ze sceny politycznej. Doskonale rozumieją to przedstawiciele „radykalnej lewicy” spod znaku SYRIZY, DIE LINKE, czy PODEMOS, którzy poruszają się po tym samym torze co liderzy skostniałych i podupadających formacji socjaldemokratycznych, tyle że zmierzają w przeciwnym kierunku. W przypadku pierwszym jest to pięcie się góry, a w drugim zaś – zjazd w dół.


Lewica w kryzysie? Nic takiego nie ma miejsca. Lewica nie jest w odwrocie. Właściwie to jest w natarciu, w jakim od lat nie była. W ideologicznej ofensywie. Lewica, po latach smuty wstaje z kolan. Znowu wraca faktyczny spór o kwestie fundamentalne, o rzeczy naprawdę ważne dla elektoratu lewicy. To fakt, zmiany są konieczne. Musimy odtworzyć, odświeżyć sobie postulaty, hasła i argumenty, które przynajmniej od dwóch dekad nie są główną osią sporu, konfliktu politycznego. Musimy wrócić do korzeni. Lewica od lat nie była tak silna jak dziś, od dawna nie byliśmy w tak dobrej sytuacji jak obecnie. Podstawowym warunkiem odbudowy nie są zmiany personalne, wymiana liderów i przywódców, jeśli nie niosą one ze sobą zmiany priorytetów w polityce. W ostatnich latach SLD zmieniało ich nader często, a skutki tych zmian rzadko pokrywały się z oczekiwaniami. Tylko silna ideowo lewica ma szansę na zdobycie poparcia pozwalającego marzyć o wygrywaniu wyborów. Doświadczenia zachodnioeuropejskiej, establishmentowej i płynącej w głównym nurcie, lewicy nie pozostawiają złudzeń w tym temacie – jej rola na scenie politycznej maleje i maleć będzie. Jej czas powoli mija. Dla zachowania równowagi sceny politycznej lewica powinna być alternatywą dla prawicy. Zatoczyliśmy koło i wracamy do czasów, kiedy faktycznie tak było. Z której strony by nie patrzeć i oceniać tę sytuację, jest to bardzo dobra wiadomość.



Krzysztof Derebecki


Jesteśmy frajerami
2014-10-21 22:10:41

PKC Group Polska - firma, która zatrudnia 500 osób z Sosnowca i Dąbrowy Górniczej, funkcjonująca w ramach Specjalnej Strefy Ekonomicznej przenosi produkcję do Serbii. Do końca marca 2015 roku zwolni całą załogę. Przez ostatnie trzy lata działalności w ramach SSE korzystała z przywilejów przewidzianych dla firm funkcjonujących w Strefach. Przywileje się kończą, kończy się produkcja, a firma ucieka tam gdzie taniej. Kolejny przykład jak zagraniczny kapitał wykorzystuje "przychylność" władz naszego kraju, które zwalniają międzynarodowe przedsiębiorstwa z płacenia podatków, a dodatkowo budują im infrastrukturę i dostarczają tanią, gotową na każde ustępstwo, siłę roboczą. To jednak okazało się zbyt mało, aby zatrzymać ich w Polsce. Wycisnęli nas jak przysłowiową cytrynę, a teraz gdy już nie mają perspektyw dalszego żerowania na naszym państwie i społeczeństwie, porzucają nas jak niepotrzebnego śmiecia. Po raz kolejny zostajemy z niczym. Czy wyciągniemy z tego jakieś konstruktywne wnioski? Wątpię. Nie pierwsza i zapewne nie ostatnia taka sytuacja. Cóż, za bycie frajerem trzeba płacić wysoką cenę. My jesteśmy w tej dziedzinie wybitnymi specjalistami. Po prostu uwielbiamy płacić wysokie ceny i nigdy nie uczymy się na błędach. Po raz kolejny okazuje się, że specjalizujemy się w robieniu laski nie tylko Amerykanom. Naiwne są nadzieje tych, którzy myślą, że w Polsce będzie lepiej. Nie przy takiej polityce i nie z tymi politykami, którzy zamiast reprezentować interesy społeczeństwa, służą zagranicznemu kapitałowi i międzynarodowym korporacjom. Za frajerstwo trzeba płacić...





Krzysztof Derebecki

Wojna światów
2014-10-19 17:37:26
Jałowy krajobraz
2014-10-04 19:14:38



Czy cieszy mnie ostateczna klęska Janusza Palikota i jego partii – najpierw Ruchu Palikota, a obecnie Twojego Ruchu? W pewnym sensie tak, bo upada polityczny projekt, który od początku nastawiony był na ośmieszanie idei lewicowych zarówno w kwestii polityki gospodarczej jak i spraw ogólnie określanych jako obyczajowe i światopoglądowe. Z drugiej zaś strony konkurencja po lewej stronie ożywiłaby debatę o sprawach ważnych dla lewicy. A ona w Polsce, poza wąskim gronem intelektualistów, nie istnieje w ogóle. Ta sytuacja wyjaławia i tak już jałowy spór polityczny w naszym kraju.



Przyczyn upadku projektu Palikota można wymienić wiele, ale tą najważniejszą i kluczową było brak spoistości programowej, de facto przewodniej idei, miotanie się samego lidera w kwestiach, które należało już na starcie jasno i definitywnie określić. Rozpad Twojego Ruchu, zarówno w Sejmie jak i w terenie powinien teoretycznie ucieszyć SLD z Leszkiem Millerem na czele, ale tak naprawdę taki rozwój sytuacji nie poprawi sytuacji Sojuszu. Problem niskich notowań tej formacji leży gdzie indziej – lewica nie potrafi dzisiaj zdefiniować różnic między sobą a rządzącym obozem, wskazać ich i wyjaśnić na czym one polegają swojemu elektoratowi. Jeśli w jednym z miast wojewódzkich, w których rządzi wprawdzie bezpartyjny prezydent, ale jego polityka do złudzenia przypomina tę realizowaną przez PO, a SLD ma problem z przedstawieniem alternatywnej wizji rozwoju miasta, to nie można się dziwić dlaczego lewica jest w głębokiej defensywie. Owy prezydent miasta prowadzi jawnie anty-pracowniczą, anty-związkową politykę, swoje rządzenie opiera na doktrynie inwestowania w rozbudowane centrum z peryferyjnymi dzielnicami przypominającymi slumsy, a lewica nie potrafi wyjść do mieszkańców z programem kwestionującym ten kierunek rozwoju miasta, to bardzo źle to o niej świadczy. Jestem przekonany, że ten przypadek nie jest odosobniony w naszym kraju. Podobnie wygląda kwestia w przypadku polityki krajowej, gdzie SLD trafniej od obozu rządzącego definiuje najważniejsze problemy społeczne, ale niestety nie przedstawia alternatywnych rozwiązań. Lewica nie potrafi narzucić takiego dyskursu, który obejmowałby tematykę związaną równością, dostępem do usług publicznych, prawami obywatelskimi i pracowniczymi, a także choćby polityką socjalną, mieszkaniową i społeczną. W tych kwestiach partie mające dzisiaj monopol na scenie politycznej – PO i PiS są całkowicie bezradne, nie mają nic do powiedzenia. Jest to pole do wykorzystania dla lewicy, do tej pory całkowicie pominięte. Tymczasem obecnie przez lewicę realizowana jest polityka oparta na gadżetach. Przyglądając się kolejnym konwencjom odnoszę wrażenie, że tworzone są one w oparciu o jedną zasadę: im więcej zabawek i mniej treści tym lepiej. Tyle, że jest to droga prowadząca lewicę donikąd, która zamiast walczyć o zwycięstwo w kolejnych wyborach, walczy o przetrwanie, o życie. Tak będzie dopóki SLD będzie szukało swojej szansy w upadku innych formacji – Twojego Ruchu, destabilizacji Platformy Obywatelskiej, zagrożeniu powrotu do władzy PiS i tak można wymieniać bez końca. Czekać również. Tymczasem społeczeństwo oczekuje realizacji lewicowej polityki społecznej co potwierdza wiele badań społecznych dotyczących rynku pracy, polityki mieszkaniowej, edukacji i służby zdrowia. Problem w tym, że wyborcy wysuwając takie oczekiwania nie widzą na politycznym horyzoncie żadnej formacji, która mogłaby je zrealizować w praktyce. Aby ich przekonać same gadżety, jakiekolwiek one by nie były, nie wystarczą.



W Polsce system dwupartyjny ma się świetnie. Duopol PO – PiS mimo upływu lat trzyma się doskonale. Gdyby opierał się on na rzeczywistym sporze ideowym w kwestiach najważniejszych dla przeciętnego obywatela, to nie byłoby żadnego problemu. Ale nawet jałowość tego konfliktu między dwiema największymi formacjami politycznymi nie jest wstanie zmotywować liderów mniejszych partii do jego przełamania. Najbardziej w tym przypadku szkoda lewicy, która zamiast skupiać się na wypracowaniu realnej i lewicowej alternatywy, myśli i kombinuje jakby tu podłączyć się do jednej lub drugiej formacji, aby dosiąść się do stolika, przy którym ucztuje władza.




Krzysztof Derebecki



Przełomu nie będzie. Przynajmniej na razie...
2014-09-25 20:14:29

Głośna sprawa wycofania przez Ewę Kopacz (jeszcze wtedy pełniącą funkcję Marszałka Sejmu RP) z obrad sprawozdania komisji sprawiedliwości na temat rządowego projektu ustawy o ratyfikacji konwencji o zapobieganiu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej jest bardzo wymowna. Powszechne opinie, że przejmująca po Donaldzie Tusku tekę premiera Ewa Kopacz będzie bardziej liberalna, czy nawet lewicowo-liberalna pod względem światopoglądowym i obyczajowym, nie mają racji bytu. Przynajmniej na ten moment. Dla PO szybki zwrot w tym kierunku nie jest opłacalny. Co nie oznacza wcale, że on nie nastąpi w przyszłości. Jeśli tylko przyniesie określone korzyści.


Bardzo trudno jest ocenić czy pierwsze decyzje nowej pani premier koalicyjnego rządu PO-PSL były podejmowane w pełni samodzielnie przez panią Ewę Kopacz, czy Donald Tusk miał na nie jakikolwiek wpływ. Jeśli mamy do czynienia z tym pierwszym wariantem to można śmiało stwierdzić, że Ewa Kopacz stojąc przez ostatnie lata przy Donaldzie Tusku nauczyła się kunsztu uprawiania polityki. Dostosowywania jej realiów i mechanizmów do własnych potrzeb, takiego jej formowania, aby jej skutki były maksymalnie korzystne dla panującej władzy. Sukces PO polegający na wygrywaniu kolejnych wyborów od 2007 roku zawsze polegał na tuszowaniu, odkładaniu jednych spraw, kwestii niewygodnych w danym momencie i kontekście, by w tym samym czasie promować i tym samym narzucać oponentom politycznym problemy, które doskonale wpisywały się w ówczesną retorykę. Kastracja pedofilów, kwestia dopalaczy, w końcu konflikt na Ukrainie. Każdy ten przypadek jest dowodem, że PO potrafiła na tyle płynnie zmienić poglądy, niejako dopasować się do oczekiwań wyborców w taki sposób, aby ich nie stracić. Platforma Obywatelska, jako partia władzy, całkowicie wyzbyta ideologii, przekonań i wartości mogła balansować między skrajnościami, wydawałoby się nie do pogodzenia, od lewa do prawa. Potrafiła je „przerobić” na swój użytek i marketingowo sprzedać w taki sposób, aby dzięki tym zabiegom wygrywać kolejne wybory. Przy pomocy mediów przyjaznych Platforma Obywatelska stwarzała wrażenie formacji politycznej, której władza opierała się na kompromisie. Słaba opozycja – z jednej strony awanturnicze PiS, a z drugiej nie potrafiące się odnaleźć na scenie politycznej SLD były tylko tłem dla PO. Platforma Obywatelska dzięki zręcznej polityce marketingowej potrafiła przyciągnąć do siebie elektorat konkurencji politycznej, a przynajmniej w dużej mierze go zdestabilizować, ułatwiając sobie wygrywanie kolejnych wyborów. Trudno jest oczekiwać większego zwrotu w polityce, choćby światopoglądowej i obyczajowej rządu premier Ewy Kopacz. Taki zwrot na dzień dzisiejszy nie jest konieczny i pożądany. Należy się spodziewać kontynuacji prowadzonej dotychczas polityki. Jej zmiana może dopiero nastąpić w momencie kiedy konieczne będzie zawarcie sojuszu z lewicą. Ewentualny spadek poparcia dla PO, przegrane, a precyzyjnie rzecz ujmując niewygrane wybory samorządowe mogą doprowadzić do wewnątrzpartyjnych pęknięć w PO, które Ewie Kopacz będzie zdecydowanie trudniej niż Donaldowi Tuskowi opanować, mogą coś w tej kwestii zmienić. Kwestie światopoglądowe i obyczajowe, a więc sprawa in vitro, przyjęcie konwencji o zapobieganiu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, może dodatkowe uprawnienia dla związków partnerskich, a nawet mała liberalizacja ustawy antyaborcyjnej to będą tematy, które będą podlegały negocjacjom z lewicą. Ewa Kopacz raczej nie uchwali dziś żadnej z tych ustaw, bowiem PO nie czuje parcia, nacisku ze strony swojego elektoratu, aby ten krok wykonać. Dopiero konieczność zawarcia sojuszu z lewicą niejako „wymusi” konieczność przyjęcia uchwał w duchu liberalno-lewicowym. To brutalna prawda, ale trzeba się liczyć z tym, że kwestie światopoglądowe i obyczajowe z dużym prawdopodobieństwem staną się przedmiotem targu między PO a lewicą. To jest maksimum jeśli chodzi o ustępstwa ze strony rządu Platformy Obywatelskiej względem lewicy. Nie ma co w tym kontekście liczyć na jakąkolwiek korektę polityki gospodarczej, poważną dyskusję o polityce społecznej i socjalnej, kwestii nierówności społecznych. Te zagadnienia nigdy koalicji PO-PSL nie interesowały, a ze strony lewicy również trudno mówić o jakimś parciu, aby stały się one kluczowe i priorytetowe dla rządu.


Dla lewicy ta konstrukcja stwarza wielkie zagrożenie. PO opanowało do perfekcji stłamszenie, a wręcz zgniatanie politycznej konkurencji poprzez przejmowanie części jej programu, bardzo często również i samych polityków. Platforma Obywatelska ciągle ciesząc się dużym poparciem społecznym, mając za sobą zaprzyjaźnione media, w ten sposób marginalizuje, spycha w otchłań swoich oponentów. Warto w tym kontekście zauważyć, że prof. Monika Płatek, która jest znana i bardzo pozytywnie postrzegana w środowisku liberalno-lewicowym ma zastąpić w ministerstwie sprawiedliwości wiceministra Michała Królikowskiego, znanego z konserwatywnych poglądów. Jest to wyraźny i czytelny sygnał dla wyborców centrowych i centrolewicowych, że warto wspierać rząd Platformy Obywatelskiej, bo alternatywą jest PiS, a lewica w ogóle się nie liczy. PO dalej potrafi doskonale polaryzować scenę polityczną, łączyć wodę z ogniem, scalać przeciwstawne nurty. Dla lewicy podstawowym problemem jest dziś znalezienie różnić, wskazanie i wytłumaczenie ich wyborcom, a więc odróżnienie się od PO, która nie jest formacją idealną, ale dla elektoratu liberalno-lewicowego, całkiem znośną i zdecydowanie lepszą od PiS. Problematyką, którą PO nie jest wstanie przejąć od lewicy, tym samym dystansując ją na tym polu jest właśnie polityka społeczna i socjalna, debata o konieczności niwelowania różnic dochodowych najbiedniejszych i najbogatszych warstw społecznych, a także kwestia nierówności społecznych. Kwestia czy lewica jest wstanie poruszać tę tematykę, określać i definiować możliwe rozwiązania i dotrzeć z nimi do wyborców, w końcu wcielać je w życie, to już całkowicie inna historia. Od tych umiejętności będzie zależała jej przyszłość.


Krzysztof Derebecki

Wirus korwinizmu
2014-08-01 18:06:47
W Polsce w ostatnich latach nie odbyły się masowe protesty społeczne, które by cokolwiek zmieniły. Ci co mają powody by protestować podzielili się na dwie grupy – jedni znaleźli w sobie na tyle siły, aby wyemigrować z Polski, drudzy – zostali, ale nie mają na tyle siły, aby zorganizować protest, nie potrafią zjednoczyć wokół siebie osób w podobnej sytuacji. Elita polityczna boi się protestów, aby nie przerodziły się one w tak masowe jak choćby w Atenach czy Madrycie. Ale przy okazji pojawiło się w Polsce zagrożenie znacznie większe i gorsze niż masowe protesty. Ten fakt trudno będzie władzy zignorować i pominąć.


Co lub kto stanowi zagrożenie dla obecnego porządku? Odpowiedź jest prosta – Janusz Korwin Mikke. Jest on wytworem „salonu”, establishmentu, skutkiem ignorowania społeczeństwa nie tyle przez ten czy inny rząd, ale przez całą klasę polityczną. Przez wiele lat politycy, ale również media zachwycały się biernością społeczną Polaków. Jako społeczeństwo nie potrafiliśmy wyjść na ulicę i zmienić władzy na taką, która faktycznie służyłaby nam – obywatelom. W przeciwieństwie do społeczeństw takich krajów jak Grecja czy Hiszpania, przecież znacznie zamożniejszych od nas, Polacy nie protestowali. Mieszkańcy tych krajów organizowali wielomilionowe protesty, a my siedzieliśmy cicho zgadzając się na kolejne cięcia naszych praw. Przyjmowaliśmy z pokorą decyzje kolejnych rządów, które były sprzeczne z interesem społecznym większości Polaków. Problemy z biedą, wykluczeniem społecznym, bezrobociem, brakiem perspektyw neutralizowaliśmy poprzez emigrację zarobkową do zamożniejszych krajów UE. Przez bardzo długi czas to wystarczało, bowiem kto chciał czegoś więcej niż tylko wegetować na skraju biedy, żyć z dnia na dzień, martwiąc się czy wystarczy na opłaty, jedzenie, lekarstwa i inne potrzeby, wyjeżdżał do Irlandii, Wielkiej Brytanii, Holandii, Niemiec lub innych krajów Unii. Uśmiechnięte „gadające głowy” – tzw. eksperci z dumą i samozadowoleniem opowiadali w mainstreamowych mediach, że Polacy na ulicę nie wyjdą, protestować nie będą, bowiem zaakceptowali obecny stan rzeczy. Nie przewidzieli oni jednak, że to samozadowolenie, zachwyt nad swoją genialnością mogą zepsuć wybory. Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwina – Mikke to partia skrajnie populistyczna, która jednak przekroczyła próg wyborczy w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Od tego czasu regularnie notuje poparcie powyżej 5% w sondażach. Jej lider jest zadeklarowanym przeciwnikiem demokracji jako formy rządów. Wchodząc do pierwszej politycznej ligi stał się wrogiem nr 1 dla tzw. „salonu”, burzy bowiem obowiązujący dotychczas porządek. Dla establishmentu, który do tej pory cieszył się z powodu marazmu społecznego, braku zaangażowania obywateli w politykę, JKM jest ogromnym zagrożeniem. Dobre samopoczucie elity politycznej od ćwierć wieku opierało się na pewnym konsensusie polegającym na wzajemnej rywalizacji, ale jednocześnie nie podważającej fundamentów systemu jako ogółu, zbioru zasad określającego jego ramy. Społeczeństwo było w tej rywalizacji przedmiotem, nigdy nie podmiotem. Wyborcy byli traktowani jako ciemna masa, która nie bardzo rozumie o co właściwie chodzi w tej polityce. Dla przedstawicieli establishmentu taka sytuacja była niezmiernie korzystna, bowiem łatwiej jest kontrolować obywateli biernych, niezorientowanych, nieświadomych, a więc bardziej podatnych na propagandę i demagogię. Coraz bardziej rozchodzące się oczekiwania społeczne z realiami życia w naszym kraju również stały się przedmiotem sporu, ale tylko i wyłącznie wśród zwalczających się konkurentów politycznych. Nie dążyli oni do faktycznego rozwiązania kwestii spornych, tylko przekonania wyborców do swoich racji w celach czysto marketingowych. Ten układ sił został poważnie zagrożony przez Nową Prawicę JKM, bowiem jej lider zapowiada „wywrócenie” stolika z kartami do góry nogami. Janusz Korwin – Mikke ze swoimi skrajnie populistycznymi poglądami stwarza realne zagrożenie dla kompromisu głównych sił politycznych w Polsce. Wizja państwa JKM to skrajny liberalizm, brak jakiejkolwiek interwencji i pomocy ze strony rządu osób potrzebujących wsparcia – bezrobotnych, zagrożonych biedą i wykluczeniem społecznym, ale również dla firm, koncernów międzynarodowych. Taki rozwój sytuacji będzie oznaczać dla nich ogromne straty. W Polsce zaledwie 13% bezrobotnych otrzymuje zasiłek, więc jego likwidacja będzie małą stratą w porównaniu do miliardów złotych jakie miały być wsparciem dla biznesu i przedsiębiorców, a nie będą. Dla elity politycznej zagrożeniem nie jest likwidacja praw pracowniczych, związków zawodowych i cięcia kosztów po stronie pracownika, bo ona sama to realizuje, tyle że stopniowo. Niebezpieczeństwem jest podważenie obecnego stanu rzeczy w Polsce, który można okrasić jednym zdaniem - „socjalizm dla biznesu, neoliberalizm dla społeczeństwa”. Państwo Korwina – Mikkego to darwinizm społeczny w najbardziej ekstremistycznym wydaniu. Dla pokolenia dzisiejszych 20, 30-latków to żadna nowość. Bo w jakim sensie można mówić o dobrze spełnionej roli państwa, w ogóle o państwie opiekuńczym w odniesieniu do osób w wieku około 30 lat, które ukończyły prywatną uczelnię, pracują na tzw. „umowie śmieciowej”, bardzo często zarabiają poniżej pensji minimalnej i nie stać ich nawet na wynajęcie kawalerki, a bez tego trudno jest myśleć o ułożeniu sobie życia. Co państwo proponuje takim osobom? Emeryturę? Kto o niej myśli w wieku 30 lat, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecną niezwykle niestabilną sytuację zawodową i materialną? Służba zdrowia? Wieczne kolejki do lekarzy – specjalistów, leki rujnujące skromny domowy budżet? Wśród młodego pokolenia rośnie poparcie dla populistycznej prawicy Janusza Korwina – Mikkego, bo ona podważa istotę państwa, które w odniesieniu do osób w wieku 20, 30 lat od dawna nie zapewnia realizacji podstawowych potrzeb, nie wywiązuje się ze swoich obowiązków. To typowa relacja jednostronna – państwo, władza dostrzega ich tylko wtedy gdy jest jej to na rękę, gdy natomiast to młode pokolenie potrzebuje wsparcia i pomocy, nagle okazuje się, że to państwo „istnieje tylko teoretycznie, a tak naprawdę nie istnieje w ogóle”. Pokolenie dzisiejszych 20, 30-latków żyje w świecie, w którym od dawna rządzi się regułami darwinizmu społecznego, ciągle tylko słyszy, że musi płacić wyższą składkę zdrowotną, emerytalną, bo inaczej system się załamie. System, który jak po cichu przyznają politycy, nigdy ich nie obejmie.


Janusz Korwin – Mikke to jeden z największych szkodników na polskiej scenie politycznej, który zafunkcjonował w ostatnim ćwierćwieczu. Jego poglądy odstają od norm przyjętych w demokracjach, gdzie kultura polityczna ma jeszcze znaczenie. Trudno jest poważnie traktować lidera Konfederacji Nowej Prawicy, ale jego pojawienie się na scenie politycznej to nie był przypadek. Ignorowanie go przez polityków innych formacji politycznych będzie przysłowiową „wodą na młyn” dla Korwina – Mikkego. W ten sposób potwierdzi on, że stoi w realnej opozycji do zblazowanej klasy politycznej, która poza zajmowaniem się samą sobą, niczego społeczeństwu nie proponuje. W Polsce politycy są wyjątkowo negatywnie postrzegani przez społeczeństwo i trzeba to przyznać, że na taką ocenę sobie zasłużyli. Zneutralizować Korwina – Mikkego można tylko w jeden sposób – trzeba przedstawić realną alternatywę dla społeczeństwa. Trzeba udowodnić, że państwo potrafi skutecznie działać, pomagać tym, którym pomóc trzeba. Należy stworzyć warunki do zrównoważonego rozwoju społecznego, gdzie nie tylko biznes będzie się bogacił, ale przede wszystkim społeczeństwo. Trzeba przedstawić realną ofertę skierowaną do młodego pokolenia, w którym drzemie ogromny potencjał, znacznie większy niż ten wymagany na przysłowiowym „zmywaku” w Londynie czy Dublinie. Państwo jest na tyle bogate, na ile bogaci są jego obywatele. Nie tylko elita, ale przede wszystkim zwykli ludzie. Tak jak nie leczy się dżumy cholerą, tak samo nie można zgodzić się na łamanie praw pracowniczych pod pretekstem tworzenia nowych miejsc pracy przez wielki, głównie zagraniczny kapitał. Lewica musi skoncentrować się na przedstawieniu takiej oferty programowej, zwłaszcza dotyczącej eliminacji problemu wykluczenia społecznego i bezrobocia, która nie będzie opierała się na założeniu taniej siły roboczej i możliwości łamania praw pracowniczych przez pracodawców oraz wyzysku. Jeśli tego założenia nie zrealizujemy, nie miejmy jakichkolwiek złudzeń i pretensji, że politycy pokroju Janusza Korwina – Mikkego będą zdobywać coraz większe poparcie. Nie ma wątpliwości, że przy obecnym kursie politycznym i gospodarczym jego koncepcje będą zdobywać poparcie społeczne, a przy okazji pojawią się kolejni ich propagatorzy.



Krzysztof Derebecki

Jaka przyszłość lewicy?
2014-07-27 17:17:28
Często spotykam się z pytaniem dotyczącym przyszłości lewicy w Polsce. SLD – jedyna partia po lewej stronie sceny politycznej, która regularnie przekracza próg wyborczy w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego zanotowała poparcie rzędu 9,44%. Sojusz choć tkwi w opozycji nie potrafi zagrozić konserwatywnemu PiS-owi, ani centroprawicowej PO. Tymczasem do gry weszła silnie prawicowa partia Janusza Korwina – Mikke - KNP uzyskując w majowych wyborach do PE 7% poparcia. Gdyby zsumować poparcie dla PO, PiS, KNP i pozostałych mniejszych partii prawicowych, bądź centroprawicowych okaże się, że ponad 70% wyborców wybiera właśnie prawicę, ewentualnie centroprawicę. Lewica pozostaje w głębokiej defensywie i nic na razie nie wskazuje, aby w tej kwestii w najbliższym czasie zaszły głębsze zmiany.


Dlaczego prawica tryumfuje, a lewica zbiera w sumie śladowe jak na swoje możliwości poparcie społeczne? Kluczowym elementem, który pozwoli odbudować zaufanie i poparcie społeczne dla partii lewicowych wydaje się diagnoza obecnej sytuacji. Genezy kolejnych porażek i coraz słabszej pozycji lewicy na rynku wyborczym po pierwsze szukałbym w systemie edukacji. Polskie szkoły od podstawówki, aż po uczelnie wyższe, uniwersytety są przechylone na prawo. Promowane są koncepcje indywidualistyczne, maksymalne nastawienie na sukces jednostki, egoizm jest postrzegany jako naturalny porządek rzeczy, rywalizacji w której wygrywa ten najlepszy, najszybszy, potrafiący poradzić sobie w nieprzyjaznym środowisku pozostałości po „socjalizmie”. Przedsiębiorczość jest rozumiana jako zdolność do maksymalizacji zysku po swojej stronie poprzez obcięcie, ograniczenie kosztów. Im więcej ty stracisz, tym więcej ja zyskuję. Wiek dojrzałości osiąga pokolenie, które urodziło się w III RP, edukację rozpoczynało pod koniec lat 90-tych, lub na początku XXI wieku. W tym okresie w szkołach postawy społeczne nastawione na zysk i dobro grupy jako ogółu, społeczeństwa jako całości nie były promowane, a w zasadzie pokazywano je jako relikt poprzedniej epoki, spuścizny po PRL. Polskie szkoły wykształciły pokolenie nastawione do życia skrajnie egoistycznie, nie dostrzegające żadnego, poza swoim, interesu. Pojęcie dobra wspólnoty zrzeszającej ludzi o różnym statusie materialnym jest dla nich całkowitą abstrakcją. Zresztą sama wspólnota, grupa społeczna jest przeszkodą na drodze do indywidualnego sukcesu. W tym przypadku trudno jest mówić nawet o społeczeństwie jako grupie, bowiem interesy jej członków są sprzeczne. Jednostki między sobą rywalizują, a celem jest osiągnięcie sukcesu, nie grypy, ale właśnie pojedynczych osób. Sama idea sukcesu jest przeznaczona dla wybranych jednostek, nie dla ogółu. Lewica przegrała już wtedy, gdy dopuściła do sytuacji, w której neoliberalne i prawicowe dogmaty zdominowały system edukacji w naszym kraju. Efekty takiego rozwoju sytuacji są coraz bardziej widoczne – wzrost poparcia dla prawicy, neoliberalnych ortodoksów, zanikającego zaufania względem państwa, jego instytucji, a także co chyba najgorsze – nawet względem innych ludzi. Sąsiad, znajomy z pracy, współpasażer z autobusu jest potencjalnym rywalem, który stoi na drodze do naszego sukcesu. Nie dostrzegamy w osobach, które nas otaczają partnerów, tylko rywali, a tym się nie ufa. Czy w takiej sytuacji kogoś dziwi jeszcze to, że 75% osób deklaruje nieufność wobec innych ludzi, a odsetek tych najbardziej nieufnych wzrósł z 19% do 25%?
(E. Wilk: Wolność, równość, obojętność, Polityka nr 24/2014, s. 29). Tryumf prawicy, neoliberalnych ortodoksów w takim „społeczeństwie” jest czymś naturalnym, problem w tym że ta droga prowadzi nas donikąd, nieuchronnej zguby. Bez zmian w systemie edukacji, promowaniu koncepcji wspólnego dobra, społeczeństwa jako wspólnoty zrzeszającej ludzi mających wspólne interesy, nastawienia na pracę dla ogółu i tego typu koncepcji lewica dalej będzie „przegrywać” kolejne pokolenia młodych ludzi. Konieczna jest w tym przypadku „praca u podstaw”, coś co skutecznie realizuje prawica i już osiąga rezultaty, o których lewica może co najwyżej pomarzyć.


System edukacji jest jednym z elementów, który wzmacnia poparcie dla prawicy, w tym tej antyestablishmentowej spod znaku partii Janusza Korwina – Mikke. Ale nie jedynym. Obrońcy obecnego modelu gospodarki, państwa i społeczeństwa nie mają nic do zaproponowania młodemu pokoleniu wchodzącemu na rynek pracy. Bo w jakim sensie można mówić o „państwie opiekuńczym” w przypadku absolwenta prywatnej uczelni wyższej, który pracuje na umowie cywilno – prawnej poniżej pensji minimalnej. Młodzież kontestuje obecny stan, w którym obecni 50-latkowie pracują na etacie, będą mogli liczyć w przyszłości na emerytury. To jest coś o czym dzisiejsi 20-30 latkowie mogą tylko pomarzyć w drodze z jednej pracy do drugiej, aby tylko przetrwać kolejny miesiąc, bez szans na awans, urlop i inne „przywileje”. Młodzież odrzuca obecny system, bo ten poza kolejnymi wyrzeczeniami, nic więcej im nie proponuje. W Polsce jest ten problem, że to prawica, ta bardziej skrajna – spod znaku Korwina – Mikke i jego formacji w największym stopniu kontestuje obecny system. W tym przypadku najbardziej widoczny jest brak oferty z lewej strony. Lewica nie potrafi sformułować takiego przekazu, który mówiłby o niesprawiedliwości jaka spotkała młode pokolenie, a co ważniejsze przedstawić takiej oferty, która spowodowałaby wyrównanie szans, ale przy tym nie była populistyczna – jak w przypadku KNP.


Kolejnym powodem marginalizacji lewicy jest taktyka stosowana przez prawicową konkurencję. Gdy przyjrzymy się wyborom do Bundestagu w Niemczech zaobserwujemy proces „spychania” ze sceny wyborczej SPD (niemieckich socjaldemokratów) przez CDU/ CSU (chadeków). CDU/CSU rządzi nieprzerwanie od 2005 roku, a mimo to przewaga nad SPD rośnie. W 2005 roku chadecy pokonali socjaldemokratów jednym punktem procentowym, cztery lata ta przewaga wzrosła do blisko 11%, a w 2013 roku do blisko 16%. Taktyka stosowana przez Kanclerz A. Merkel jest prosta i skuteczna zarazem. Rządząca partia „przechwytuje” część programu wyborczego opozycji, tym samym uniemożliwiając skuteczne atakowanie rządu z pozycji formacji opozycyjnej. Również w Polsce PO stosuje tą taktykę przejmując polityków związanych kiedyś z lewicą – SLD, a także część postulatów Sojuszu. Premier Tusk ogłosił się nawet „socjaldemokratą”. Do tego wszystkiego dochodzi PiS, który zdystansował SLD w walce o elektorat socjalny, a nawet ten odczuwający tęsknotę za epoką PRL. Elektorat Sojuszu jest okrojony zarówno przez PiS i PO. Trudno nie odnieść wrażenia, że bez głębszych zmian lewica nie będzie w stanie skutecznie rywalizować zarówno z partią Tuska, jak i Kaczyńskiego. Co więcej utrzymywanie się przez dłuższy czas obecnego stanu sytuacji będzie prowadzić do „wchłaniania” wyborców SLD przez PO.


Proces odbudowy lewicy potrwa znacznie dłużej niż się co niektórym wydaje. Młode pokolenie, które wchodzi na rynek pracy, „zderza się” z problemami życia codziennego wcześniej czy później zrozumie, że wolny rynek w wersji „hard” proponowany przez Janusza Korwina – Mikke tak naprawdę żadnych problemów nie rozwiązuje, a wręcz tworzy nowe. Poparcie młodzieży dla jego formacji nie tyle wynika z utożsamiania się z wartościami propagowanymi przez KNP, ale z tego, że ta formacja w największym zakresie podważa obecny stan niesprawiedliwości względem młodego pokolenia. Rośnie przekonanie, że wszyscy gracze mają „znaczone karty”, a więc jedynym wyjściem jest wywrócenie stolika przy którym siedzi establishment i wypracowanie nowego modelu stosunków, relacji i zależności w tym kraju. Nie ulega wątpliwości, że konieczne wydaje się opracowanie nowego „porozumienia społecznego”, określenie najważniejszych podstaw i fundamentów, na których będzie opierać się państwo i społeczeństwo. To szczególne zadanie dla lewicy, która zamiast patrzeć ciągle za siebie, musi w końcu spojrzeć w przyszłość i zaproponować takie rozwiązania, które będą odpowiedzią na najistotniejsze pytania i problemy. Piszę, że musi, bo niecałe 10% poparcia społecznego, wcale nie dzieli tak duża przepaść od 5% progu wyborczego, określającego byt lub niebyt w polityce.


Krzysztof Derebecki