Nirvana Cesaire`a Michalsky`ego i dylematy islamofobii
2014-01-10 01:31:30
Jak to się dzieje, że skądinąd piękne idee wyradzają się często w swoje przeciwieństwa? Dziś (i następnym razem) będzie właśnie o takich przypadkach – ostrzegam zatem, że tekst nie jest dla osób lubiących jasne i proste podziały, binarną czerń i biel. Potrzebna będzie subtelna umiejętność dostrzeżenia rozmaitych szarości i tego niebezpiecznego punktu, w którym zbyt usilne dążenie do bieli wtrąca nas niezauważalnie w tę paskudną czerń.

Jak zwykle jestem nieco spóźniona. Już około miesiąc temu (ach, jak ten czas leci!) Cezary Michalski postanowił zrecyklingować swój felieton z marca. Teza i metoda – tyleż śmieszna, co straszna – pozostaje bez zmian. Tym razem peryferie okazują się nie faszystowskie, ale moczarowskie w swoim antynowoczesnym zacofaniu. I sama pierwotna siła tych wyzwisk – jak zdecydowane tupnięcie nóżką! – po prostu musi przekonać wszystkich, że nie da się pogodzić peryferyjnej lokalności, a już na pewno nie w jej polskiej wersji, z nowoczesnością i prawami jednostek. Jakiś czas temu wykazywałam coś dokładnie przeciwnego: sięgnięcie do tradycji jest niezbędnym warunkiem autentycznej modernizacji. Jednak Cezary Michalski, jak przystało na pogromcę „samczyków alfa”, nie zniża się do czytania tekstów pisanych przez kobiety (no chyba że je osobiście zna i lubi), dlatego nie dziwię się, że moje argumenty do niego – całkiem dosłownie – nie dotarły. Z drugiej strony, dzięki temu mogę być spokojna, że jego wyzwiska nie są skierowane do mnie – nieistnienie ma swoje zalety. Jednak stawką nie jest tutaj tylko psucie i tak niskiego poziomu publicznej debaty groteskowymi bluzgami. Bowiem reprezentowana przez Michalskiego postawa jest szkodliwa dla głoszonych przez niego oświeceniowych ideałów, które mnie również są bliskie – chociaż nie w tej wynaturzonej, samo-podważającej się postaci. Niestety jego sposób rozumowania jest, jak wynika z internetowych komentarzy, podzielany przez wiele osób, dlatego warto bliżej przyjrzeć się owej heroicznej walce z przerażającą PLACKARNIĄ.

Bo to właśnie ona jest pretekstem do felietonu, gdzie następnie staje się symbolem wszelkiej ohydnej zaściankowości. Historia jest taka, że pewna sieć pizzerii nazywających się dotąd Nirvana została przemianowana na Plackarnię. Sama zmiana jest jak dla mnie niezwykle pozytywna – przyznajmy, że nazwanie pizzerii Nirvaną jest pretensjonalne do bólu, a Plackarnia brzmi w swej prostocie bardzo sympatycznie. Niestety właściciele postanowili uzasadnić tę zmianę w sposób budzący niepokój. Otóż ich niechęć wzbudziło buddyjskie pochodzenie owej Nirvany, które nagle okazało się niezgodne z ich katolickim światopoglądem. Trochę przykro. Można się zastanawiać, czy to agresywna dominacja kościoła katolickiego była powodem tej decyzji? Czy był to oportunizm czy lęk? A może zwyczajna niechęć do uchodzenia za buddystów, gdy się nimi nie jest – niekoniecznie przecież powiązana z niechęcią do buddystów jako takich? Nie znam właścicieli pizzerii i powodów stojących za ich decyzją. Jednak dla Cezarego Michalskiego sprawa jest jasna i nie dotyczy bynajmniej tylko tych konkretnych ludzi, ale jest pretekstem do powtórzenia ataku na te odłamy lewicy, które przeciwstawiają się bezkrytycznemu zachwytowi dla modernizacji i wskazują na niezbędność odpowiednio rozumianego pojęcia patriotyzmu dla lewicowego projektu.

Moje poglądy w tej kwestii wyraziłam tutaj. Nie sądzę, żeby dało się odnaleźć w tym tekście, a także w innych artykułach wyrażających podobne opinie, jakieś lęki, ale Cezary Michalski widzi w każdym tego rodzaju stanowisku nawet nie strach, ale STRACH. Wielki i wszystko pochłaniający. Nawiązując do dosyć groteskowego charakteru jego faszystowsko-moczarowskich felietonów chciałoby się rzucić mu wyzwanie i zapytać, czy STRACH nie przeszkodzi mu w przemianie w Cesaire’a Michalsky’ego? Bo spójrzmy prawdzie w oczy: „Cezary Michalski” brzmi trochę jak placek. Obawiam się nawet, że kartoflany. W takiej sytuacji naprawdę nie widzę możliwości osiągnięcia nirwany. Czy zatem starczy ODWAGI, by dokonać tej transgresyjnej transformacji?

Ale żarty żartami, trzeba przyznać, że Michalski prawie ma rację, bo ze STRACHEM z pewnością mamy tu do czynienia. Tylko że jest to jego własny STRACH przed obciachem i wiochą. Powody swojej przeogromnej niechęci do plackarni oraz stacji Wrocław Osobowice, której nazwa wzbudza w nim torsje, wykłada w innym felietonie. UWAGA! Osoby posiadające wolny komputer nie powinny pod żadnym pozorem klikać na ten link, bo grozi to totalną zadyszką naszej maszyny! Ja nie miałam wyjścia i musiałam iść sobie zrobić kolację, zanim mój biedny, stary laptop doszedł do siebie po oszałamiającej ilości filmików zamieszczonych na tej stronie. Cezary Michalski egzorcyzmuje tam dyskotekowymi hitami lat 70. i 80. śpiewaną w stanie wojennym w kościołach pieśń „Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana”, w której dramatyczne słowa korespondują z rzewnie jęczaną melodią – tworząc razem mieszankę będącą jednym z głównych składników traumatycznych wspomnień Michalskiego z czasów stanu wojennego.

Cóż, trudno się nie zgodzić, że zasadniczo lepiej jest żyć we względnie wolnym i bogatym kraju, w którym młodzież może chadzać na dyskoteki nie mając poważniejszych zmartwień, niż w kraju, gdzie problemem jest zdobycie podstawowych produktów, po ulicach krążą czołgi, ofiary śmiertelne już były i wszędzie czai się lęk, czy nie będzie ich więcej. Jestem młodsza od Michalskiego, ale pamiętam pieśń „Ojczyzno ma”, pamiętam ten lęk przed nową wojną światową i niepokój na widok pustych półek w sklepach: czy aby na pewno nie będziemy głodować? Ta atmosfera docierała także do mojej dziecięcej świadomości.

Ale pamiętam też inne rzeczy. Na przykład zagraniczne paczki, które przychodziły od całkiem obcych ludzi – pełne bajecznie kolorowych rzeczy, jak na przykład czekoladki zamknięte w plastikowych pojemniczkach pod tekturką z (ach, jakże przepięknym!) rysunkiem o tematyce świątecznej. Ale w ogóle wszystkie kolorowe etykietki były w tym szarym i smutnym świecie na tyle piękne, że z koleżankami wklejałyśmy je do specjalnych zeszytów. Niektóre miały ich więcej, jeśli rodziców było stać na zakupy w Pewexie, jak na przykład pewna koleżanka, której ojciec pracował w Libii.

Ów zachwyt nad tym, co piękne, bo kolorowe i zagraniczne, teraz wydaje się oczywiście śmieszny. Ale najwyraźniej nie wszystkim to przechodzi, jak zdaje się pokazywać przypadek Cezarego Michalskiego. Tak, ja też wolałabym przeżyć swoje dzieciństwo w świecie, w którym zagrożenie wojną czy niedoborem nie wisiałoby stale w powietrzu, i w którym etykietki lądowałyby jednak w koszu na śmieci, a nie w zeszycie. Nawet jeśli wydaje się to rozczulające, że takie drobiazgi – śmiecie – dawały nam tyle radości, ich odczarowana zwyczajność jest chyba jednak zdrowsza. Tak samo jak dla nastolatka odpowiedniejsza jest dyskoteka, a nie zawodzenie o ojczyźnie we krwi skąpanej.

Całkowicie nie rozumiem jednak, jak człowiek inteligentny, jakim jednakowoż jest Cezary Michalski, może obciążyć winą za swoje traumy samą polskość, patriotyzm i do tego jeszcze peryferyjność. Owszem, gdyby urodził się w Stanach Zjednoczonych, wszystko byłoby inaczej (no chyba że miałby niefart urodzić się czarnym), ale czy to naprawdę wina polskości jako takiej? Może jednak pewnego układu globalnych sił, decyzji konkretnych osób oraz rozmaitych historycznych uwarunkowań? Czy Michalski uważa, że mógłby bez problemu chadzać na dyskoteki, gdyby tylko zmniejszyć ówczesny „kult Tanatosa” objawiający się w pieśni o ojczyźnie skąpanej? Czy naprawdę to rozbuchany, cierpiętniczy i zaściankowy patriotyzm był winny temu, że ówczesne lata nie były bardziej kolorowe i radosne? Albo inaczej: czy w tej sytuacji dało się śpiewać inne pieśni? Tak, na zachodzie było barwniej, milej i piękniej (chociaż, powtórzmy, nie wszystkim jednak). Ale to nie jest kwestia ich istotowej wyższości nad nami, ale splot rozmaitych okoliczności. Czasem bardzo brutalnych, jak kolonizacja, niewolnictwo czy wymordowanie milionów rdzennych mieszkańców Ameryki, co okazało się konieczne, by zrobić miejsce dla Ojczyzny Wolności.

To wszystko wydaje się aż nadto oczywiste. Dlaczego zatem skądinąd inteligentni ludzie tego nie dostrzegają? Moją tezę zasygnalizowałam już wyżej: powodem jest wyprojektowanie w polskie peryferie własnych kompleksów, lęku przed wiochą i obciachem. Wstydu, że się pochodzi z takiego nienormalnego kraju, gdzie zamiast dyskoteki były jęczane kiczowato-patetyczne pieśni. Z kraju, gdzie nic nie było, a jeśli już to szare, brzydkie i tandetne, tak że nawet głupie etykietki były godne miejsca w zeszycie, jeśli pochodziły z innego świata. Ale oczywiście światowy Michalski nie chciałby o sobie myśleć, że się wstydzi i drży przed obciachem, więc lepiej uznać, że to ta wstrętna wiocha przepełniona jest STRACHEM, który nawet Nirvanę każe zmieniać w zatłuszczoną Plackarnię!

To skąd w takim razie Nirvana w ogóle się tam wzięła? Dlaczego od razu nie można było nazwać plackarni Plackarnią, tylko trzeba było ją tak groteskowo uwznioślać i uzagraniczniać? Tak właśnie – STRACH. Kompleksy i strach przed obciachem. I tu dochodzimy do puenty, w której szlachetne oświeceniowo-modernizacyjne ideały Michalskiego zostają udaremnione przez to, że usiłuje je zaserwować tej „biednej polskiej prowincji” w takiej właśnie formie podszytej strachem i kompleksami. Gdyby bowiem Plackarnia nie budziła żadnego lęku, gdyby można ją było od początku wybrać na równi z Nirvaną, to ta druga również nie byłaby przerażająca. Obce staje się zagrażające właśnie wtedy, gdy nasze jest z definicji gorsze i obciachowe. Jeśli zaś jakieś „obiektywne” i „naukowo dowiedzione” kryteria zmuszają nas do potępienia wszystkiego, co nasze, to albo porzucamy samych siebie i z pogardą wyklinamy to, co nieświatowe, albo zamieniamy się w oblężoną twierdzę. Albo stajemy się Michalskim, albo Terlikowskim. I dlatego właśnie wmawiając peryferiom strach przed wszystkim, co obce, który tak naprawdę jest jego własnym lękiem przed obciachem, Michalski produkuje Terlikowskiego.

Skomplikowane? To wyobraźmy sobie, że mieszkamy gdzieś na wsi. Owszem, wiemy, że wielu rzeczy u nas nie ma, ale zasadniczo ją lubimy, a z pewnych spraw nawet może jesteśmy dumni. I nagle z Wielkiego Świata przychodzi Michalski i mówi: „Tfu, tfu! Ale tu u was Plackarnia! Co za Wrocław Osobowice! I ojczyzna skąpana jęczana!” Czy nie przegonimy gościa jakimś cepem, jeśli gdzieś się jeszcze znajdzie? A jeśli następnie z wyżyn swojej światowej edukacji ów Michalski wytłumaczy nam, że to wszystko przez to, że czai się w nas plackowaty STRACH przed wszystkim, co obce – czy nie zaczniemy naprawdę wszelkiej inności nienawidzić?

Dlatego powtórzę raz jeszcze: aby modernizacja była możliwa, musi być zakorzeniona w tradycji dającej punkt podparcia, z którego możemy krytycznie oceniać cudze pomysły i decydować czy, na ile i w jakiej formie chcemy je przejąć – bez takiego osądu nie ma mowy o autentycznym przyswojeniu tych idei, bo nie jest nim niewolnicze przejmowanie tego, co lepsze, bo zachodnie. Ponadto aby brać od innych, musimy mieć poczucie, że sami też możemy im coś dać – że jest tutaj możliwość wymiany. Wyprojektowany w prowincję STRACH przed obciachem wyklucza to, że mogłaby ona sama stworzyć coś wartościowego i w ten sposób odbiera jej poczucie własnej wartości, a wzmaga lęk przed tym, co obce.

Co więcej, modernizacja polegająca na wyzywaniu prowincji od plackarni, odbiera jej prawo do tych wartości, które deklaratywnie chce jej zaszczepić. Wy nie macie prawa się znać na tolerancji, równości, wolności, ani w ogóle na niczym, bo jesteście zacofaną wiochą. Macie słuchać i grzecznie „inkulturować”. Cóż, jeśli Cezary Michalski marzy o jakiejś wielkiej teorii, którą mógłby sobie zinkulturować, to polecam mu postkolonializm. Warto.

Bo dokładnie ten sam mechanizmem odbierania pewnym grupom prawa do nowoczesnych idei leży u źródeł islamofobii i ogromnie utrudnia pracę na przykład islamskim feministkom. Naprawdę niełatwo głosić zasady równości płci, jeśli okupanci przywożą je na czołgach i kreują taki obraz ciebie oraz kultury, do której należysz, w którym z definicji na taką równość nie może być miejsca. Bo wy to taka dzicz, że nic do was nie trafia, tylko rakiety – a nawet wtedy zamiast grzecznie podziękować za oświecenie, próbujecie robić jakieś zamachy, jakieś agresywne ataki na nowoczesny styl życia! Przyjmując taką postawę to właśnie oświeceni modernizatorzy sprawiają, że w krajach islamskich feminizm staje się tożsamy z kolaboracją z okupantem lub ekonomicznym i kulturowym kolonizatorem – szerzej o problemach osób usiłujących pomimo to walczyć o równość płci pisała ostatnio Monika Bobako. Ale jeśli nawet jesteśmy w stanie zrozumieć, że muzułmanie stawiają opór neokolonialnym zapędom, to dużo trudniej zauważyć, gdy sami przyjmujemy rolę kolonizatorów wobec pewnych grup naszego własnego narodu. Gdy jak Cezary Michalski tworzymy wykluczające się alternatywy, w których jakiekolwiek przywiązanie do tradycji musi się z konieczności wiązać z antysemityzmem i lękiem przed czarami Harry’ego Pottera. Albo zachodnia nowoczesność, albo polski zaścianek. Polska nowoczesność to oksymoron.

I właśnie na takich alternatywach opiera się dylemat Agaty Bielik-Robson: „czy mam bronić praw kobiet i dzieci, czy też opowiedzieć się za obroną islamskiej wspólnoty, której nie mam prawa odmówić prawa do jej kulturowej odrębności?” Oczywiście, że jedno i drugie! Kulturowa odrębność innych nie zniknie, jeśli będziemy ich przekonywać do zmiany pewnych zwyczajów na przykład wspierając pewne dyskryminowane grupy. Ale podkreślmy, przekonywać to nie to samo, co zmuszać – zwłaszcza za pomocą najnowocześniejszych rakiet. Nie może się to też wiązać z milczącym zakładaniem, że wartości, za którymi w ten sposób się opowiadamy, są wyłącznie nasze. Co innego pochylać się z cywilizacyjną misją nad zapóźnionymi barbarzyńcami, a co innego wspierać grupy walczące – być może w nieco inny sposób niż my – o podobne wartości. Umówmy się, w naszej kulturze z równością płci też nie jest różowo, więc wymiana doświadczeń z dziewczynami z Pendżabu może się i nam przydać:



I jeśli uznamy, że one same mają tutaj coś do powiedzenia, że mogły na to wpaść bez nas i my też możemy się od nich czegoś nauczyć, to może mieć tutaj miejsce wymiana kulturowa. Natomiast „oświecone” upieranie się przy jej jednokierunkowości całkowicie ją uniemożliwia. W ten sposób nie bronimy ani wspólnot, niszcząc je kulturowym imperializmem, ani też jednostek – odbierając im możliwość samodzielnej walki o własne prawa oraz podmiotowego udziału w międzykulturowej wymianie.

Wymiana i dialog nie mogą jednak nastąpić także w sytuacji, gdy „strategicznie” zawieszamy wartości, które uważamy za istotne, paternalistycznie uznając, że inni do nich nie dorośli. Ale o tym następnym razem.



poprzedninastępny komentarze