2014-07-23 23:40:19
Nie dalej jak kilka dni temu przeczytałam dwa mrożące krew w żyłach – choć napisane językiem „neutralnym” i „zobiektywizowanym”, jakby chodziło o zwykłe relacje medyczne, opisy standardowych zabiegów – artykuły poświęcone nowym „trendom” urodowym wśród dziewczynek i młodych kobiet. Jeden dotyczył mody na tzw. przerwę między udami (ang. thigh gap), która ma być świadectwem „prawdziwej” szczupłości, a drugi coraz większego kobiecego popytu na małe piersi. Pierwszy efekt, a więc przerwę między udami kobiety mają osiągać za pomocą wyczerpujących ćwiczeń, rygorystycznej diety, a w skrajnych przypadkach odsysania tłuszczu i redukcji mięśni, zaś drugi efekt, czyli małe piersi osiąga się tylko za pomocą skalpela. Przerażające są nie tylko opisy zabiegów, którym zdecydowane są poddać się kobiety i dziewczynki, by uzyskać „idealny wygląd”, ale też wywierana na nie presja otoczenia, wyrażana psychoterapeutycznym językiem zachęty, motywacji, by „osiągnęły cel”, „pokonały własne ograniczenia”, to znów uderzająca w ton napiętnowania, wzbudzania poczucia winy. Przerażające jest jednak także wprzęgnięcie w dyskurs urodystyczny języka medycznego, uzasadniającego często bardzo inwazyjne, niebezpieczne dla zdrowia, a nawet życia operacje względami zdrowotnymi (np. za zmniejszeniem piersi przemawiać ma „niesienie ulgi” kręgosłupowi).
Media i kultura popularna są dziś bezwzględne w tropieniu niedoskonałości przede wszystkim kobiecego, choć coraz częściej także męskiego ciała. Zmarszczki, cellulit, rozstępy, odrosty, zaniedbane pięty, żylaste dłonie – obecnie wszystko może być wzięte na celownik, napiętnowane, a następnie odesłane do korekty. Cały sektor mediów plotkarskich, tabloidowych wyspecjalizował się w tropieniu niedoskonałości wyglądu celebrytek i celebrytów, ale też „przeciętnych ludzi”. Latem czyhający za każdym zaułkiem paparazzi polują na zdjęcia aktorek, piosenkarek, modelek w bikini, by następnie za pomocą kółek i strzałek wskazać ułomności ich urody: Czy to najgorsze plażowe ciała show-biznesu?. Ale pilnowanie wyglądu swojego i cudzego często nie wymaga nawet zatrudniania i opłacania profesjonalistów, skoro sami odbiorcy przemocowych treści za pomocą telefonów komórkowych, aparatów i kamer chętnie włączają się w ich reprodukcję, polując na urodowe „monstra” i upowszechniając ich wizerunki, np. na portalach społecznościowych czy specjalnych stronach internetowych.
Tropieniu niedoskonałości wyglądu naturalnego towarzyszy zwykle tropienie wad wyglądu tych, którzy zdecydowali się go poprawić za pomocą skalpela. Wiele i wielu z nas z pewnością widziało wizerunki tzw. pooperacyjnych potworów, a więc tych, które i którzy przesadzili z dawkowaniem botoksu, solarium, silikonu, tych, których operacje się nie powiodły, których oszpeciły i okaleczyły: Operacje plastyczne - coś poszło nie tak.... Napompowane usta, wylewające się z dekoltów sztuczne piersi, gładkie jak zastygłe maski twarze, przeszczepione włosy, spalona sztucznym słońcem skóra – wszystko to, napiętnowane jako „uzależnienie”, ma nas ostrzegać przed „przesadą” w trosce o wygląd. „Przesada” w dbałości o urodę staje się więc rewersem „przesadnego” zaniedbania, co sprzyja wypracowaniu „złotego środka” – dbałości „naturalnej”, uzyskiwanej w domowym zaciszu lub w szczycących się poprawianiem natury w zgodzie z nią samą (sic!) gabinetach kosmetycznych, osiąganej za pomocą coraz droższych kosmetyków i z pomocą nie tańszych porad ekspertów od mody i urody.
W klasycznej już publikacji Mit urody (1990), przetłumaczonej wreszcie na język polski (Czarna Owca, 2014), Naomi Wolf szczegółowo opisuje funkcjonowanie wielkiego biznesu urodowego – kosmetycznego, operacji plastycznych, wspieranego przez psychoterapeutów, wizażystów, stylistów, media – zasadzającego się na zaszczepianiu kobietom kompleksów i ugruntowywaniu ich. Wolf pisze, że każdego dnia miliony kobiet na całym świecie spędzają długie godziny na zabiegach kosmetycznych, za które płacą grube pieniądze. Patriarchat podaje sobie rękę z kapitalizmem, za zakładniczki biorąc kobiety. Czas, energia i pieniądze wydawane przez kobiety na modne ciuchy i ładny wygląd zasilają budżety koncernów kosmetycznych, chirurgów plastycznych, ekspertów od wizerunku, drenując jednocześnie domowe budżety samych kobiet, a także ich siły witalne, które mogłyby zostać spożytkowane gdzie indziej. Godziny spędzone na siłowni, w przymierzalniach, w drogeriach na wybieraniu nowego lakieru do paznokci czy błyszczyka do ust, na przeglądaniu fachowej prasy i oglądaniu programów telewizyjnych z poradami ekspertów, a potem jeszcze przed lustrem, na konsultacjach z koleżankami – nic dziwnego, że kobiety i dziewczynki mają coraz mniej czasu i siły, by rozwijać zainteresowania, talenty, umiejętności inne niż te sprowadzające się do troski o ciało, by kształcić osobowość, widzieć w sobie kogoś więcej niż żywą lalkę Barbie czy kopię Kim Kardashian: Za wszelką cenę chce być jak Kim Kardashian!
Wiem, wiem, zgodnie z tym, co pisał Anthony Giddens w Nowoczesności i tożsamości (1991), żyjemy w czasach, gdy tradycyjny model tożsamości jako opartej na przekazywanych z pokolenia na pokolenie wzorcach, regułach i rytuałach życia płciowego, klasowego, etnicznego itd. został zastąpiony przez koncepcję „ja” w permanentnym procesie wytwarzania samego/samej siebie. W późnej nowoczesności troska o ciało jest częścią stylu życia jednostek, znakiem ich tożsamości. Jak to się jednak dzieje, że w przypadku kobiet ciało i troska o nie jest zawsze i wszędzie sednem egzystencji, wyznacznikiem tożsamości, definicją „ja”? Tu nie ma mowy o „wyborze” czy „stylu życia” – tu jest przede wszystkim silna presja, by kształtować swój byt poprzez kształtowanie swojego wizerunku. „Jesteś tym, co nosisz”, „Jesteś tym, jak wyglądasz” – to mówią dziś hasła na damskich t-shirtach, z dumą (a może z rezygnacją?) obnoszone przez ich właścicielki.
Od jakiegoś czasu celebrytki (także w Polsce) – chyba najbardziej narażone na obstrzał spojrzeń, ale też z racji swej widzialności pełniące często funkcje wzorcotwórcze – biorą udział w różnych akcjach medialnych promujących naturalny wygląd (sesje bez makijażu, bez morderczej diety, bez retuszu) i/lub otwarcie protestują przeciwko terrorowi mody i urody: Beyonce nagrała piosenkę "Pretty Hurts", w której wskazała na szkodliwy wpływ konkursów piękności na psychikę kobiet i dziewcząt – wyczerpującą i kosztowną, okupioną bólem i stresem pogoń za pięknem, która może złamać życie – zaś Colbie Caillat nagrała piosenkę "Try", w której zachęca kobiety do wyłamania się z opresywnych kanonów urody.
Przyglądam się tym próbom z zainteresowaniem. Żyjemy bowiem w czasach, w których media i kultura popularna pełnią nie tylko funkcje rozrywkowe, ale też informacyjne, wychowawcze, wzorcotwórcze. Jeśli młode kobiety i dziewczynki dzięki tym przekazom choć trochę odczują, że nie muszą się tak mocno starać, by swoim wyglądem wpasować się w kanon (który przecież ma to do siebie, że wciąż się zmienia), by sprostać oczekiwaniom otoczenia, to wspaniale: każda próba przeciwstawienia się ogłupiającej i przemocowej tyranii piękna zasługuje na wsparcie.
Warto jednak pamiętać, że świat mediów i show-biznesu sam kieruje się bardzo restrykcyjnymi zasadami urodystycznymi jako ten, który opiera się przede wszystkim na wizerunku, wyglądzie, ciele. Jego przekaz nigdy nie będzie więc wywrotowy, bo oznaczałoby to zakwestionowanie reguł, które go ustanowiły. Medialny i popkulturowy przekaz dotyczący urody jest i będzie pęknięty, bo same celebrytki i celebryci protestujący przeciwko dławiącym standardom idealnego wyglądu ostatecznie uginają się pod presją, np. związaną z utratą pracy. W polskich mediach roi się w ostatnim czasie od wypowiedzi aktorek i piosenkarek, które skarżą się, że wyśmiewa się je z powodu kilku nadprogramowych kilogramów (Ewa Farna), którym nie daje się taryfy ulgowej, nawet gdy chorują (Dominika Ostałowska), którym nieustannie grozi się wymianą na „nowszy model” – młodszy, ładniejszy, szczuplejszy. Niektóre, jak Halina Mlynkova, tak sobie biorą do serca te realne czy urojone groźby, że głodzą się tygodniami, a potem mdleją na scenie z wyczerpania. Co nam to mówi o roli artystki w społeczeństwie, co nam to mówi o roli kobiety? Co nam to mówi o systemie, w którym „opakowanie” jest ważniejsze niż „zawartość”?
Dlatego powtórzę: siostry-feministki, czas na powrót przyczepić się do urody! Czas skończyć z powtarzaniem, że kobiety mają wybór, że dbałość o wygląd poprawia ich samopoczucie. W większości przypadków nie mają wyboru, bo dbałość o wygląd to dziś bardziej niż kiedykolwiek kobiece „być albo nie być” – w związku, w rodzinie, w grupie rówieśników, w kręgu przyjaciół, w miejscu pracy; nie mają wyboru, bo ten ogranicza się do wpasowywania się w aktualnie obowiązujące wzorce piękna. W większości przypadków troska o urodę nie poprawia też samopoczucia kobiet, ale je pogarsza – jest przyczyną frustracji, obsesji, uzależnień, depresji, bywa, że prowadzi do uszczerbków na zdrowiu, a nawet śmierci. Nie ma też co ulegać połajankom tych, którzy uważają, że walka z urodyzmem to „temat zastępczy”, bo kobiety mają ważniejsze problemy niż przemocowe kanony piękna. Kobiety mają wiele problemów, ale w sytuacji, w której ciało traktowane jest jako narzędzie komunikacji międzyludzkiej, pracy, jako wyznacznik tożsamości, nie można zostawiać kobiet samych z tym, co bywa polem ich walki codziennej, żmudnej, bez końca. Bo ciało jest polem walki i kobiety (a także coraz częściej mężczyźni) to wiedzą.
Walka z urodyzmem to nie tylko walka z wyidealizowanymi wizerunkami piękna, z nierzeczywistymi wzorcami urody, ale przede wszystkim z tymi instytucjami, które zarabiają na rozbudzaniu naszych kompleksów, wdrukowywaniu nam lęków odnośnie tego, jak wyglądamy. To także walka z dyskursami eksperckimi, medycznymi, psychologicznymi, medialnymi, popkulturowymi, które uprawomocniają działanie tych instytucji. Czas znów przyczepić się do nich, bo jedno jest pewne – one nie odpuszczą.