2013-06-28 18:52:51
Liberalne państwo używa niemal wszystkich instrumentów faszyzmu nie wywołując zarazem chaosu i destabilizacji społecznej. Integracja pracowników najemnych wokół idei narodu nie jest jedynie domeną państwa faszystowskiego ale również (albo nawet- przede wszystkim) demokracji z wolnorynkową gospodarką. Kwestią dyskusyjną jest też czy współczesne polskie organizacje nacjonalistyczne powinno się nazywać faszystowskimi, bowiem nie każda forma autorytarnego zawołania do uczestnictwa we wspólnocie narodowej, okraszona żądaniem wykluczenia z tej wspólnoty Innego (żyda, geja, lewaka, feministkę, 88-letniego profesora) jest faszyzmem sensu stricte. Rzecz jasna, można używać tego terminu instrumentalne, aby nadać RN czy NOPowi pejoratywny ciąg skojarzeń w powszechnym odbiorze.
Wśród środowisk lewicowych i antyfaszystowskich dominuje przekonanie jakoby wzrost tendencji nacjonalistycznych i autorytarnych przychodził w sukurs logice kapitalistycznej akumulacji w fazie jej kryzysu. Takie myślenie zakłada, że faszyzm, autorytaryzm i nacjonalizm pełnią funkcje „pożytecznych idiotów kapitalizmu”. Tymczasem dyktatura i przemoc są immanentnymi cechami liberalnej demokracji. Uaktywniają się wtedy, kiedy zachodzi taka potrzeba. Nie zawsze muszą przyjmować formę korporacyjnego państwa kapitalistycznego czyli faszyzmu. Nie zawsze też muszą brać na siebie ciężar dowodzenia państwem. Autorytaryzm nie jest żadnym zewnętrzem wobec kapitału. Jest jego integralną częścią. Historia polskiej transformacji ustrojowej pokazuje, że odpowiedzią na wzmożone walki pracownicze i zagrożenie dla procesu akumulacji mogą być różne formy państwa kapitalistycznego. W latach 1944-89 był to kapitalizm w wydaniu państwowym (PRL), zaraz po neoliberalnych reformach Balcerowicza pojawiła się opcja luddyczno- patriarchalna (Samoobrona), a krótko po niej katolicko- paranoiczna (IV RP). Obecnie dominujący nurt liberalny mimo osłony w postaci rosnącego w siłę aparatu represji i kontroli wyraźnie traci zdolność do efektywnego zarządzania kapitałem. Szczególnie to widoczne, gdy poziom gniewu i rozczarowania znajduje się fazie zwyżkującej. Bazująca na nielicznej klasie średniej (i aspirującej do bycia tym stanem części klasie pracującej) Platforma Obywatelska nie potrafi w pełni okiełznać społecznej frustracji. W tej sytuacji Ruch Narodowy i NOP starają przejąć od PO prawo do zarządzania kapitałem. Nie są to jednak siły zdolne do zdobycia władzy choćby w jednym powiecie w ciągu najbliższych 10 lat. Wygląda więc na to, że rządy liberałów (możliwa też czasowa reaktywacja opcji katolicko- paranoicznej) będą istnieć w swoistej symbiozie z ulicznym (subkulturowym?) prymatem narodowców. Bordiga napisał kiedyś, że „liberalizm jest samą ideologią bez organizacji; faszyzm jest samą organizacją bez ideologii”. Trafność tego spostrzeżenia znajduje potwierdzenie w polskich warunkach.
Nie lękajcie się, lewaki. Nie nadszedł jeszcze dominacji troglodytów z bogoojczyźnianym rzygiem zaległym na piersi. Nazywanie tego nurtu faszyzmem jest zasadniczo obraźliwe dla mocnych, psychopatycznych umysłów pokroju Hitlera czy Mussoliniego. Przywódcy polskiego nacjonalizmu- Winnicki, Holocher i Gmurczyk, mimo, że masturbują się myślą o obaleniu republiki i fantazjują o dyndających na drzewach komunistach (LOL) z TVNu, w rzeczywistości mają zbyt miękkie jaja, żeby stworzyć siłę, która obali coś więcej niż zgrzewkę królewskich przy akompaniamencie naziolskiej kapeli. Oczywiście można snuć satyryczne analogie zestawiające wiecznego studenta spod Zgorzelca z niespełnionym austriackim malarzem. Można spoglądać ze strachem na potężną szczenę Marysia Kowalskiego jako atrybut polskiego duce. Obecnie jednak nacjonaliści nie są stanie dokonać tego, co jest konieczne do ustanowienia ich hegemonii- skutecznej integracji społeczeństwa wokół idei narodu. Faszyzm jest skrajną formą integracji wszystkich klas społecznych, a na to się w Polsce nie zanosi. Choćby nawet związki zawodowe przeprowadziły siedemnaście strajków generalnych, to niewyobrażalny jest scenariusz wypadków, w którym wielki biznes poprze nacjonalistów w ich dążeniach. Kapitalistyczni krezusi obawiają się zagrożenia dla ich zysków jakie niesie ze sobą hasło „opodatkowania wielkich korporacji” głoszone na ostatnim kongresie Ruchu Narodowego. Winnicki, Holocher i Gmurczyk mogę natomiast liczyć na poparcie ze strony drobnych przedsiębiorców, którzy są przez narodowców (analogia z PO) określani jako główny podmiot narodowej gospodarki.
Połowa potęgi polskiego nacjonalizmu istnieje w stanach lękowych wielkomiejskiej burżuazji i spłoszonego ruchu antyfaszystowskiego. Oczywiście, w szeregach Ruchu Narodowego czy kibolskiej gromady znajdą się pewnie tacy, co mają trochę więcej rezonu i fanatyzmu. Być może energia chłopaków wyobrażających sobie, że są nową edycją Żołnierzy Wyklętych spowoduje, że padną pierwsze trupy w biurach poselskich skrajnie lewicowego (LOL2) Ruchu Palikota. Kto wie czy sprowokowane przez policje i potężną antife pułki kiboli nie przeprowadzą serii szturmów na bastiony wrogów ojczyzny – jakieś wegańskie bary czy czeczeńską kawalerkę.
Projekcja siły wszechobecnych nazioli daje skrajnej prawicy przewagę psychologiczną. Między innymi dlatego chłopaki z blokowisk idą do ONR czy NOPu. Wolą być na fali wznoszącej, w grupie która dominuje, a nie jest zdominowana, ruchu, który idzie z podniesionym czołem do przodu, a nie rozgląda się trwożliwie. Narodowi agitatorzy działają w symbiozie z patriotyczna edukacja w szkołach. Z lekcji historii można wynieść, że to nie energia wyzyskiwanych mas, a czyny wybitnych jednostek są motorem wszelkiej zmiany społecznej a walka narodowowyzwoleńczą jest jedyną możliwą formę emancypacji. Potem produkty tego systemu szkoleniowego idą walczyć z komuną i eurokołchozem zamiast stawiać opór wyzyskiwaczom w miejscach pracy.