Trójca potencjalnych przyszłych prezydentów
2008-08-23 03:51:17
Już dziś Barack Obama ma ogłosić, kto będzie kandydował u jego boku na wiceprezydenta.

Podczas wielotygodniowych spekulacji padły dziesiątki nazwisk. Obecnie media, na podstawie „kontrolowanych przecieków” i tzw. „anonimowych źródeł”, skróciły listę finalistów do trzech nazwisk. W skład owej trójki szczęśliwców wchodzą senatorowie Joe Biden z Delaware, Evan Bayh z Indiany oraz gubernator Wirginii Tim Kaine.

Kluczowym czynnikiem w doborze running-mate jest ewentualna przydatność w poszerzeniu bazy politycznej i wygraniu wyborów. Toteż media dokonały dogłębnej wiwisekcji politycznych plusów i minusów wymienianych dżentelmenów. Trzymając się konwencji zacznijmy od plusów.

Joe Biden zasiada w Senacie od 1973 roku, co czyni z niego szóstego członka izby wyższej pod względem stażu. Zachwala się jego doświadczenie w polityce zagranicznej (przewodniczący komisji spraw zagranicznych w latach 2001, 2001-2003 i od 2007). Jest to ktoś, prognozują „gadające głowy”, kogo niedoświadczony Obama potrzebuje. Wiek zaś (prawie 66 lat) wpłynie balansująco na ticket.

Z drugiej strony długowieczność Bidena, który mógłby być ojcem potencjalnego szefa (kiedy obejmował fotel senacki, połowy żyjących obecnie Amerykanów nie było jeszcze na świecie) niekoniecznie idzie w parze z nawoływaniem do zmian. Tak samo z rzekomymi dokonaniami w dziedzinie polityki zagranicznej i wojskowej. Nie twierdzę bynajmniej, aby doświadczenie było minusem. Ale czy Obama, opierający swoją kandydaturę na opozycji wobec poczynań administracji Busha, powinien powierzyć stanowisko numer dwa facetowi, którego sukcesem na tym polu było m.in. entuzjastyczne przeprowadzanie rezolucji w sprawie autoryzacji uderzenia na Irak? Where’s change?

Co gorsza Biden ma tendencję do popełniania kosztownych głupot. W 1988 był uważany za jednego z najpoważniejszych kandydatów do nominacji prezydenckiej. W tym wypadku nie pozostało mu nic innego, jak wygłosić wspaniałe, iście prezydenckie, przemówienia. Nie był to najlepszy pomysł, zwłaszcza że senator bez żenady odczytał mowę Neila Kinnocka, lidera brytyjskiej Partii Pracy, dumnie podając za własną. Skończyło się to sprawą w sądzie o plagiat i końcem aspiracji. Czas najwyraźniej nie uczy niektórych. Dowodem był kolejny komentarz senatora, już podczas kampanii w 2008, kiedy chwalił Obamę jako „jedynego czystego afroamerykańskiego polityka, jakiego spotkał” (nie spodobało się to chyba Jesse’emu Jacksonowi i Alowi Sharptonowi).

Poza tym wszystkim Biden reprezentuje maleńki stan Delaware, zdominowany przez demokratów od pokoleń i z którego zdobyciem Obama nie będzie miał problemów.

Evan Bayh wydaje się idealnym kandydatem. Były gubernator a obecnie senator drugiej kadencji z Indiany, najbardziej konserwatywnego i republikańskiego stanu regionu, za każdym razem uzyskiwał tam ogromną większość głosów. Demokrata, a kochają go w takim stanie! Będąc na liście mógłby nie tylko pomóc wygrać w Indianie (co nie udało się żadnemu demokracie od roku 1964), ale i swoim centryzmem przyciągnąć niezdecydowanych w całym kraju. Bayh był o włos od nominacji w 2000 i 2004.

Co się zaś tyczy wykazu minusów… Młodszy senator z Indiany z równie wojowniczym zapałem, co Biden, Lieberman i Clinton, gardłował za „wojną z terrorem w Iraku”. Jego poparcie dla Hillary Clinton w Indianie przyniosło tylko minimalne zwycięstwo. Faktyczny sukces odniósł Obama, któremu przed kilkoma tygodniami nikt nie wróżył tak dobrego tam wyniku. Skłonności do usypiania wyborców na wiecach nie są pożądaną umiejętnością polityka i potencjalnego pomocnika kandydata. I jeszcze jedno: Bayh jest wschodzącą gwiazdą już od ponad dwudziestu lat. Gwiazdy też umierają.

Z całej trójcy Kaine wydaje się najlepszym partnerem. Kiedy szesnaście lat temu Bill Clinton, wbrew wszelkim przewidywaniom, wybrał Ala Gore’a, posunięcie to spotkało się zrazu z miażdżącą krytyką: „tandem nie jest zrównoważony!”. Jak mógł być tak głupi, aby wybrać rówieśnika z sąsiedniego stanu? Mimo biadań sceptyków był to ruch genialny z punktu widzenia strategii. Podobnie jak dziś Obama Clinton nawoływał do wielkich zmian (cóż, nikt nie mógł wiedzieć, jak sprawy potoczą się potem). On i Gore symbolizowali nową generację „babby-boomersów” (dziś już podstarzałych sześćdziesięciolatków), dzięki czemu przyciągnęli masy młodzieży i wygrali wybory. Kaine i Obama też są bliscy pod względem metrykalnym. Gubernator jest stosunkowo świeżą twarzą w polityce, a zarazem jego doświadczenie administracyjne (burmistrz Richmond, wicegubernator i gubernator) pomoże odeprzeć zarzuty „kompletnego nieprzygotowania”.

Ale najważniejszym nie jest umocnienie hasła „zmiany”, ile Wirginia. Choć, jak Indiana stan ten nie głosował na demokratę od czterdziestu czterech lat, ostatnio sytuacja się zmieniła. Poprzednik Kaine’a, Mark Warner, byłby jednym z faworytów do nominacji prezydenckiej, gdyby nie niespodziewana decyzja o nie wzięciu udziału w wyborach. Obecnie kandyduje do Senatu i miażdży oponenta w sondażach. W 2006 demokraci, w osobie Jima Webba, zdobyli inny mandat, co dało im przewagę jednego głosu w nowej kadencji.

Kaine też jest bardzo popularny u siebie. Wirginia może odegrać kluczową rolę w wyborach, jak Floryda w 2000 czy Ohio w 2004. Zdolności przeciągnięcia swego stanu na stronę demokratów przez Kaine’a oceniane są o wiele wyżej, niż Bayha.

Zastanawiając się, kogo wybierze Barack Obama, powinniśmy pamiętać o innej bardzo ważnej rzeczy. Każdy wiceprezydent jest potencjalnym prezydentem, gdyby szefowi coś się niedobrego przydarzyło. A zważywszy na liczne głosy zaniepokojenia, co do bezpieczeństwa Obamy, powinniśmy liczyć się z tą możliwością tym bardziej.
Co gorsza, czołowa trójka w roli 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych nie prezentuje się, przynajmniej teraz, najlepiej.

Kaine jest swego rodzaju demokratycznym odpowiednikiem Mike’a Huckabee’ego i jego religijnego mesjanizmu (końcem końców, to było jezuicki misjonarz). Wedle amerykańskich standardów „południowy centrysta”, a wedle europejskich konserwatysta w wersji soft. Nic dziwnego, że jest ulubionym demokratą religijnych fundamentalistów. Kolejny w Białym Domy? Aż strach się bać!

Bayh bardzo przypomina Clintona ze wszystkimi cieniami jego prezydentury: kolejny centrysta, który dostaje piany, kiedy ktoś posądza go o szczątkowy choćby „liberalizm”, uległy wobec korporacyjnych gigantów, z tendencją do zamiatania poważniejszych problemów pod przysłowiowy dywan, nadrabiając „prezydenckim uśmiechem”, majstrowania przy polityce socjalnej i chwiejności (zwłaszcza w polityce zagranicznej zachowuje się jak kurek na dachu). To samo można powiedzieć o Bidenie, innym stereotypowym „centrowym demokracie”.

Gwoli uczciwości: przerabiając tę oficjalną listę liczmy się też z możliwością niespodzianki ze strony senatora z Illinois. Może ostatecznie zrobić wszystkich mędrców w konia, namaszczając kogoś z rzadziej wymienianych (np. gubernator Kansas Kathleen Sebelius, kongresman Chet Edwards z Teksasu), albo nieobecnych w procesie. Są precedensy, wszyscy byli zaskoczeni, gdy Nixon wybrał Spiro Agnew w 1968, Bush senior Dana Quayle’a w 1988 czy Clinton Gore’a.

Im też należy się przyjrzeć pod kątem przyszłości.

poprzedninastępny komentarze