2008-08-31 23:24:25
Od lat konwencje Partii Republikańskiej odbywają się nieco później, niż konkurencyjne zjazdy demokratów. Ma to głębokie uzasadnienie polityczne. Dobrze zorganizowane przedsięwzięcie może nie tylko przyćmić spektakl rywali, ale nawet wyprzeć go pamięci wyborców tak, aby w listopadzie udali się do urn wciąż jeszcze mając przed oczami telewizyjne wspomnienia udanego show. Niesie to rzecz jasna spore ryzyko w wypadku niewypału, bo wtedy elektorat pójdzie głosować z wyrobionym, nieprzychylnym zdaniem. Mimo to późny termin niesie szanse, które można odpowiednio wykorzystać.
Tegoroczna konwencja demokratów była niewątpliwym propagandowym sukcesem, przekonywującą demonstracją siły i jedności partii. Republikanie mają pod tym względem znaczniej mniejsze pole do manewru. Nie tylko z powodu wycieńczenia dźwiganiem bagażu ośmiu lat prezydentury Busha, ale i problemów z udowodnieniem zwartości szeregów (zwolennicy Rona Paula postanowili zorganizować własną konwencję, co z radością zostanie odnotowane przez media, a wielu spośród popleczników Romneya i Huckabee’ego, w tym najskrajniejsi konserwatyści, są ponoć jeszcze bardziej wściekli na McCaina, niż najwierniejsi wyznawcy Hillary Clinton na Obamę).
Jakby tego wszystkiego było mało, konwencja w Minneapolis może zostać zupełnie zepchnięta z czołówek wiadomości, a więc i społecznej świadomości, z jeszcze innego powodu. Tym razem problemu nie stanowią demokraci czy trudności organizacyjne, ale zupełnie niezależne od polityki siły natury, a ściślej zbliżający się do południowych wybrzeży Stanów Zjednoczonych huragan Gustav.
Od wielu dni Gustav znajduje się w centrum zainteresowania. Jego siłę ocenia się znacznie wyżej niż tę, jaką przed ledwie trzema laty zademonstrowała Katrina, dewastując kompletnie Nowy Orlean i wielkie połacie pasa słonecznego. Zainteresowanie jest nie tylko zrozumiałe, ale i konieczne, albowiem zagrożone jest życie i dach nad głową milionów Amerykanów.
Pech polityczny polega na tym, iż żywioł uderzy akurat w momencie, gdy republikanie będą starali się odrobić publicznie starty wobec demokratów.
Ciężki zaprawdę orzech do zgryzienia. Kontynuowanie konwencji jak gdyby nigdy nic ściągnęłoby oskarżenia nie tylko o ignorowanie, ale nawet i próbę odciągnięcia przez obecnie rządzących uwagi od kataklizmu. Przypomniałoby to niewątpliwie wszystkim o fiasku administracji Busha, z którą McCain utrzymuje demonstracyjnie dobre stosunki, w sprawie Katriny.
Z drugiej strony republikanie nie mogą pozwolić sobie na zmarnowanie takiej okazji, jak konwencja. Potrzebują jakiegoś zastrzyku energii, aby odrobić straty. Choć sondaże wykazują na wyrównany wyścig w skali kraju, Obama prowadzi w kluczowych stanach, a wyborcy niezdecydowani skłaniają się wyraźniej ku demokracie. Wielki spektakl (gdzie oczywiście będzie dominowała forma na treścią, co dotyczy każdej konwencji każdej partii) mógłby pomóc choć trochę odwrócić nastroje zaledwie na dwa miesiące przed wyborami. Historia dostarcza aż nadto przykładów. Chociażby konwencja demokratów w 1992, która wywindowała Clintona z trzeciego miejsca za Bushem i Perotem na pierwsze.
Tymczasem społeczeństwo będzie zajęte śledzeniem dramatycznych wieści z okolic Zatoki Meksykańskiej, a nie koronacji McCaina. W listopadzie ludzie będą pamiętać raczej tryumf Obamy w Denver, a nie nominację jego oponenta.
Nieobecność, z powodu huraganu, Busha i Cheneya w Minneapolis mogłaby być plusem. Prawica nie może jednoznacznie odciąć się od niepopularnego lokatora Białego Domu, którego zaprezentowanie w świetle kamer tylko umocni społeczeństwo w przeświadczeniu, że McCain to trzecia kadencja Busha bez Busha. Spowodowałoby to jednak odpływ znikomych w skali całej populacji, ale liczących się jako języczek u wagi skrajnych religijnych konserwatystów, dla których prezydent pozostaje bożyszczem, oraz zamknięcie strumyka pieniędzy od bogatych sponsorów z nim powiązanych (pod względem dotacji Obama bije McCaina na głowę). Gorzej że przy okazji zabraknie przewidywanych gwiazd wieczoru, jak gubernatorzy Haley Barbour i Bobby Jindal, po wystąpieniach których też wiele sobie obiecywano.
Przełożenie konwencji nie wchodzi w grę. Na odpowiednie przygotowanie późniejszego zjazdu może nie starczyć czasu. Wiązałaby się też z tym utrata milionów dolarów, które są konieczne do prowadzenia kampanii.
Gustav, jeszcze przed nadejściem, zdewastował przedsięwzięcie w odległej od wybrzeży Minnesocie.
Republikanie nie mają wielkiego wyboru. Nie mogą zachowywać się, jakby nic się nie działo, nie mogą też zatrzymać naoliwionej machiny. Już teraz konwencja została oficjalnie skrócona i odbędzie się w znacznie skromniejszym wymiarze. Zamiar podbudowania szans ticketu efektownością wydarzenia zawiódł jeszcze przed otwarciem.
McCain nie ma innego wyjścia, jak przyjąć grę na niesprzyjających, niezależnych od nikogo, warunkach, żywiąc nikłą nadzieję, że może uda mu się przebić na tym dychawicznym, zepchniętym w cień, koniu.
Tegoroczna konwencja demokratów była niewątpliwym propagandowym sukcesem, przekonywującą demonstracją siły i jedności partii. Republikanie mają pod tym względem znaczniej mniejsze pole do manewru. Nie tylko z powodu wycieńczenia dźwiganiem bagażu ośmiu lat prezydentury Busha, ale i problemów z udowodnieniem zwartości szeregów (zwolennicy Rona Paula postanowili zorganizować własną konwencję, co z radością zostanie odnotowane przez media, a wielu spośród popleczników Romneya i Huckabee’ego, w tym najskrajniejsi konserwatyści, są ponoć jeszcze bardziej wściekli na McCaina, niż najwierniejsi wyznawcy Hillary Clinton na Obamę).
Jakby tego wszystkiego było mało, konwencja w Minneapolis może zostać zupełnie zepchnięta z czołówek wiadomości, a więc i społecznej świadomości, z jeszcze innego powodu. Tym razem problemu nie stanowią demokraci czy trudności organizacyjne, ale zupełnie niezależne od polityki siły natury, a ściślej zbliżający się do południowych wybrzeży Stanów Zjednoczonych huragan Gustav.
Od wielu dni Gustav znajduje się w centrum zainteresowania. Jego siłę ocenia się znacznie wyżej niż tę, jaką przed ledwie trzema laty zademonstrowała Katrina, dewastując kompletnie Nowy Orlean i wielkie połacie pasa słonecznego. Zainteresowanie jest nie tylko zrozumiałe, ale i konieczne, albowiem zagrożone jest życie i dach nad głową milionów Amerykanów.
Pech polityczny polega na tym, iż żywioł uderzy akurat w momencie, gdy republikanie będą starali się odrobić publicznie starty wobec demokratów.
Ciężki zaprawdę orzech do zgryzienia. Kontynuowanie konwencji jak gdyby nigdy nic ściągnęłoby oskarżenia nie tylko o ignorowanie, ale nawet i próbę odciągnięcia przez obecnie rządzących uwagi od kataklizmu. Przypomniałoby to niewątpliwie wszystkim o fiasku administracji Busha, z którą McCain utrzymuje demonstracyjnie dobre stosunki, w sprawie Katriny.
Z drugiej strony republikanie nie mogą pozwolić sobie na zmarnowanie takiej okazji, jak konwencja. Potrzebują jakiegoś zastrzyku energii, aby odrobić straty. Choć sondaże wykazują na wyrównany wyścig w skali kraju, Obama prowadzi w kluczowych stanach, a wyborcy niezdecydowani skłaniają się wyraźniej ku demokracie. Wielki spektakl (gdzie oczywiście będzie dominowała forma na treścią, co dotyczy każdej konwencji każdej partii) mógłby pomóc choć trochę odwrócić nastroje zaledwie na dwa miesiące przed wyborami. Historia dostarcza aż nadto przykładów. Chociażby konwencja demokratów w 1992, która wywindowała Clintona z trzeciego miejsca za Bushem i Perotem na pierwsze.
Tymczasem społeczeństwo będzie zajęte śledzeniem dramatycznych wieści z okolic Zatoki Meksykańskiej, a nie koronacji McCaina. W listopadzie ludzie będą pamiętać raczej tryumf Obamy w Denver, a nie nominację jego oponenta.
Nieobecność, z powodu huraganu, Busha i Cheneya w Minneapolis mogłaby być plusem. Prawica nie może jednoznacznie odciąć się od niepopularnego lokatora Białego Domu, którego zaprezentowanie w świetle kamer tylko umocni społeczeństwo w przeświadczeniu, że McCain to trzecia kadencja Busha bez Busha. Spowodowałoby to jednak odpływ znikomych w skali całej populacji, ale liczących się jako języczek u wagi skrajnych religijnych konserwatystów, dla których prezydent pozostaje bożyszczem, oraz zamknięcie strumyka pieniędzy od bogatych sponsorów z nim powiązanych (pod względem dotacji Obama bije McCaina na głowę). Gorzej że przy okazji zabraknie przewidywanych gwiazd wieczoru, jak gubernatorzy Haley Barbour i Bobby Jindal, po wystąpieniach których też wiele sobie obiecywano.
Przełożenie konwencji nie wchodzi w grę. Na odpowiednie przygotowanie późniejszego zjazdu może nie starczyć czasu. Wiązałaby się też z tym utrata milionów dolarów, które są konieczne do prowadzenia kampanii.
Gustav, jeszcze przed nadejściem, zdewastował przedsięwzięcie w odległej od wybrzeży Minnesocie.
Republikanie nie mają wielkiego wyboru. Nie mogą zachowywać się, jakby nic się nie działo, nie mogą też zatrzymać naoliwionej machiny. Już teraz konwencja została oficjalnie skrócona i odbędzie się w znacznie skromniejszym wymiarze. Zamiar podbudowania szans ticketu efektownością wydarzenia zawiódł jeszcze przed otwarciem.
McCain nie ma innego wyjścia, jak przyjąć grę na niesprzyjających, niezależnych od nikogo, warunkach, żywiąc nikłą nadzieję, że może uda mu się przebić na tym dychawicznym, zepchniętym w cień, koniu.