2008-09-22 22:12:57
Tom Bradley nie miał wielkiego szczęścia. Zamiast jako pierwszego czarnego burmistrza wielkiego amerykańskiego miasta (Los Angeles) i zarazem osoby to stanowisko piastującej najdłużej, do historii przeszedł jako ten, którego imieniem nazwano słynny, obecnie zaś bardzo często przywoływany, „efekt Bradleya”.
Wszystko zaczęło się w 1982 roku, kiedy został kandydatem Partii Demokratycznej na gubernatora Kalifornii, regularnie prowadząc w sondażach nad swym republikańskim oponentem, George’em Deukejimanem. Ostateczna różnica głosów wyniosła niewiele ponad jeden procent, tyle że na korzyść tego ostatniego.
Kiedy następnie głowiono się nad zaskakującym rezultatem wyborów wyszło na jaw, iż wielu badanych białych, którzy nie mieli najmniejszego zamiaru oddać na Bradleya głosu, zwyczajnie wprowadzało ankieterów w błąd, aby broń Boże nie ujść w ich oczach za rasistów.
W następnych latach to zjawisko, już zanalizowane i naukowo opisane, powtarzało się kilkakrotnie. Choćby w 1989, kiedy Douglas Wilder został wybrany na gubernatora Wirginii a David Dinkins (obaj oczywiście byli czarnymi demokratami) zwyciężył w walce o burmistrzostwo Nowego Jorku. Im też sondaże wróżyły bezpieczną przewagę, która przy liczeniu głosów skurczyła się do grubości włosa. Nikogo już nie dziwiły problemy ankieterów z prawdomównością badanych. Podczas ostatnich wyborów do Kongresu to samo zjawisko spotkało, ubiegającego się o fotel senatora z Tennessee, Harolda Forda, którego porażka była jednakże o wiele bardziej bolesna w przeliczeniu na procenty.
Niespełna w dwa lata później demokraci nominowali czarnoskórego Baracka Obamę jako swego prezydenckiego kandydata przeciwko białemu jak lilia Johnowi McCainowi. Senator z Illinois cieszy się nieznacznie większym poparciem ankietowanych, zarówno w skali kraju, jak i kluczowych stanach, mając tym samym poważne szanse, aby zostać pierwszym nie-białym gospodarzem Białego Domu.
Czyż można się dziwić, że możliwość powtórki efektu Bradleya, tym razem w epokowych wyborach prezydenckich, spędza jego doradcom sen z oczu, a republikanie na tę myśl aż zacierają ręce. „Kiedy sondaże wykazują trzypunktową przewagę Obamy, tak naprawdę to McCain prowadzi o cztery” – brzmią, zależnie od punktu siedzenia, ponure lub radosne prognozy.
Na szczęście dla demokratów istnieje jeszcze jeden precedens, który pozwala wygrać kolor skóry nominata na ich korzyść.
Aczkolwiek 90 procent czarnych wyborców wiernie popiera każdego demokratycznego kandydata, to z drugiej strony ich siła jest poważnie ograniczana przez problemy z frekwencją. „Niezdyscyplinowanie”, jak pogardliwie zwykli przedstawiać to republikanie, ma wiele źródeł. Jednym z nich, bardzo istotnym, jest sytuacja gospodarcza. Wielu Afroamerykanów często zmienia miejsce zamieszkania w związku z poszukiwaniem pracy (sytuacja gospodarcza w tej grupie jest proporcjonalnie gorsza niż wśród białych), co utrudnia dopełnienia obowiązku rejestracji wyborczej.
Nie mniej dotkliwymi są manipulacje władz stanowych. Przykładowo w 2000 i 2004 na Florydzie wykreślono kilka tysięcy czarnych demokratów z rejestru, uniemożliwiając im oddanie głosów (Gore oficjalnie przegrał głosy elektorskie Florydy, a tym samym prezydenturę, o niewiele ponad 200). Oficjalnie był to błąd techniczny, a tak się przypadkowo złożyło, że w słonecznym stanie władzę wówczas sprawował gubernator Jeb Bush. W innych stanach głębokiego południa, choć czasy Ku Klux Klanu i egzaminów wyborczych ponoć minęły, wielu czarnych wciąż boi się narażać białym współobywatelom rejestrując się.
Pomimo tych wszystkich przeszkód mobilizacja czarnego elektoratu może wywrzeć decydujący wpływ na wynik bardzo wyrównanych wyborów.
Po raz pierwszy przekonano się o tym w 1948 roku. Sytuacja prezydenta Trumana była dosyć nieciekawa. Jego rankingi popularności spadały na łeb na szyję, choć nie tak nisko jak obecne notowania Busha. Powszechnie spodziewano się zwycięstwa republikanów i ich kandydata, Thomasa Deweya. Pozycję Trumana dodatkowo osłabił otwarty rozłam w łonie jego własnej partii. Najbardziej lewicowi demokraci zgrupowali się w Partii Postępowej pod wodzą byłego wiceprezydenta Henry’ego Wallace’a.
Przebieg konwencji w Filadelfii wydał się zrazu kolejnym gwoździem do trumny rządów Trumana. Ubiegający się o mandat senatora z Minnesoty Hubert Humphrey (późniejszy wiceprezydent) wygłosił przemówienie ostro atakujące utrzymywanie segregacji rasowej na południu i odmawianie tam kolorowym prawa głosu. Wystąpienie swe Humphrey zakończył zaproponowaniem uchwalenia deklaracji popierającej działalność ruchu na rzecz praw obywatelskich.
Reakcja południowych delegatów nie mogłaby być gwałtowniejsza, nawet gdyby wetknięto im przysłowiowy pogrzebacz w to miejsce, gdzie słońce miewa trudności z dotarciem. Większość zwyczajnie wymaszerowała i zwołała własną konwencję naprędce sformowanej Partii Demokratów Praw Stanowych (Dixiecratów), wysuwając gubernatora Stroma Thurmonda jako kandydata na prezydenta.
Totalna klęska! Kandydatura Thurmonda, który mógłby wygrać wybory w kilku południowych stanach (gdzie przychylni mu lokalni dygnitarze wykreślili Trumana z list), tylko pogłębi rozmiary porażki. Żaden demokrata w przeszłości nie wygrał, nie mając poparcia południa.
Tymczasem oficjalne poparcie desegregacji przez demokratów spowodowało masowe przesunięcie głosów afroamerykańskich w kluczowych stanach północnych na korzyść Trumana, co zaowocowało niewielkim, ale historycznym zwycięstwem spisywanego kilka dni wcześniej na straty prezydenta. Thurmond wprawdzie zdobył południe, ale nie to przechyliło szalę.
Z wydarzeń 1948 roku wysnuto dwa ważne wnioski: demokraci mogą wygrać bez rasistowskiego południa, jeżeli nastąpi mobilizacja czarnych wyborców na północy. Tego samego doświadczono w 1960, kiedy południe przepadło na rzecz innego „niezależnego kandydata”, senatora Harry’ego Byrda.
Obecnie sondaże mogą okazać się równie mylące, co w wypadku Bradleya, Wildera, Dinkinsa czy Forda, ale w zupełnie drugą stronę. Wiele badań zwyczajnie nie obejmuje sporej części czarnych, tak samo jak młodszych, bardziej liberalnie nastawionych, wyborców. Starania obozu Obamy, popieranego przez jeszcze większy ich odsetek niż normalne 90 procent, najwyraźniej przynoszą rezultaty, kiedy spojrzeć na wyniki rejestracji.
W listopadzie 2004 wystarczyłoby, aby dodatkowe kilkanaście tysięcy spośród tych, którzy nie poszli głosować, a ciążyło wyraźnie ku demokratom, udało się do punktów wyborczych w Ohio, a mielibyśmy ubiegającego się o reelekcję prezydenta Kerry’ego.
W cztery lata później, przy sondażowym deadlocku, zwiększona frekwencja w tej grupie, na co wiele wskazuje, może zapewnić Obamie nie tylko zwycięstwo w Ohio, Penslywanii, na Florydzie, ale nawet i Georgii, Karolinie Północnej i Wirginii, do niedawna najbardziej republikańskich stanów. Czyżbyśmy, zamiast efektu Bradleya, mieli do czynienia z sytuacją, gdy sama obecność czarnoskórego kandydata popchnęła innych do urn i spełniła rolę języczka u wagi.
Co okaże się czynnikiem rozstrzygającym: efekt Bradleya czy efekt Obamy? Oto jest pytanie.
Wszystko zaczęło się w 1982 roku, kiedy został kandydatem Partii Demokratycznej na gubernatora Kalifornii, regularnie prowadząc w sondażach nad swym republikańskim oponentem, George’em Deukejimanem. Ostateczna różnica głosów wyniosła niewiele ponad jeden procent, tyle że na korzyść tego ostatniego.
Kiedy następnie głowiono się nad zaskakującym rezultatem wyborów wyszło na jaw, iż wielu badanych białych, którzy nie mieli najmniejszego zamiaru oddać na Bradleya głosu, zwyczajnie wprowadzało ankieterów w błąd, aby broń Boże nie ujść w ich oczach za rasistów.
W następnych latach to zjawisko, już zanalizowane i naukowo opisane, powtarzało się kilkakrotnie. Choćby w 1989, kiedy Douglas Wilder został wybrany na gubernatora Wirginii a David Dinkins (obaj oczywiście byli czarnymi demokratami) zwyciężył w walce o burmistrzostwo Nowego Jorku. Im też sondaże wróżyły bezpieczną przewagę, która przy liczeniu głosów skurczyła się do grubości włosa. Nikogo już nie dziwiły problemy ankieterów z prawdomównością badanych. Podczas ostatnich wyborów do Kongresu to samo zjawisko spotkało, ubiegającego się o fotel senatora z Tennessee, Harolda Forda, którego porażka była jednakże o wiele bardziej bolesna w przeliczeniu na procenty.
Niespełna w dwa lata później demokraci nominowali czarnoskórego Baracka Obamę jako swego prezydenckiego kandydata przeciwko białemu jak lilia Johnowi McCainowi. Senator z Illinois cieszy się nieznacznie większym poparciem ankietowanych, zarówno w skali kraju, jak i kluczowych stanach, mając tym samym poważne szanse, aby zostać pierwszym nie-białym gospodarzem Białego Domu.
Czyż można się dziwić, że możliwość powtórki efektu Bradleya, tym razem w epokowych wyborach prezydenckich, spędza jego doradcom sen z oczu, a republikanie na tę myśl aż zacierają ręce. „Kiedy sondaże wykazują trzypunktową przewagę Obamy, tak naprawdę to McCain prowadzi o cztery” – brzmią, zależnie od punktu siedzenia, ponure lub radosne prognozy.
Na szczęście dla demokratów istnieje jeszcze jeden precedens, który pozwala wygrać kolor skóry nominata na ich korzyść.
Aczkolwiek 90 procent czarnych wyborców wiernie popiera każdego demokratycznego kandydata, to z drugiej strony ich siła jest poważnie ograniczana przez problemy z frekwencją. „Niezdyscyplinowanie”, jak pogardliwie zwykli przedstawiać to republikanie, ma wiele źródeł. Jednym z nich, bardzo istotnym, jest sytuacja gospodarcza. Wielu Afroamerykanów często zmienia miejsce zamieszkania w związku z poszukiwaniem pracy (sytuacja gospodarcza w tej grupie jest proporcjonalnie gorsza niż wśród białych), co utrudnia dopełnienia obowiązku rejestracji wyborczej.
Nie mniej dotkliwymi są manipulacje władz stanowych. Przykładowo w 2000 i 2004 na Florydzie wykreślono kilka tysięcy czarnych demokratów z rejestru, uniemożliwiając im oddanie głosów (Gore oficjalnie przegrał głosy elektorskie Florydy, a tym samym prezydenturę, o niewiele ponad 200). Oficjalnie był to błąd techniczny, a tak się przypadkowo złożyło, że w słonecznym stanie władzę wówczas sprawował gubernator Jeb Bush. W innych stanach głębokiego południa, choć czasy Ku Klux Klanu i egzaminów wyborczych ponoć minęły, wielu czarnych wciąż boi się narażać białym współobywatelom rejestrując się.
Pomimo tych wszystkich przeszkód mobilizacja czarnego elektoratu może wywrzeć decydujący wpływ na wynik bardzo wyrównanych wyborów.
Po raz pierwszy przekonano się o tym w 1948 roku. Sytuacja prezydenta Trumana była dosyć nieciekawa. Jego rankingi popularności spadały na łeb na szyję, choć nie tak nisko jak obecne notowania Busha. Powszechnie spodziewano się zwycięstwa republikanów i ich kandydata, Thomasa Deweya. Pozycję Trumana dodatkowo osłabił otwarty rozłam w łonie jego własnej partii. Najbardziej lewicowi demokraci zgrupowali się w Partii Postępowej pod wodzą byłego wiceprezydenta Henry’ego Wallace’a.
Przebieg konwencji w Filadelfii wydał się zrazu kolejnym gwoździem do trumny rządów Trumana. Ubiegający się o mandat senatora z Minnesoty Hubert Humphrey (późniejszy wiceprezydent) wygłosił przemówienie ostro atakujące utrzymywanie segregacji rasowej na południu i odmawianie tam kolorowym prawa głosu. Wystąpienie swe Humphrey zakończył zaproponowaniem uchwalenia deklaracji popierającej działalność ruchu na rzecz praw obywatelskich.
Reakcja południowych delegatów nie mogłaby być gwałtowniejsza, nawet gdyby wetknięto im przysłowiowy pogrzebacz w to miejsce, gdzie słońce miewa trudności z dotarciem. Większość zwyczajnie wymaszerowała i zwołała własną konwencję naprędce sformowanej Partii Demokratów Praw Stanowych (Dixiecratów), wysuwając gubernatora Stroma Thurmonda jako kandydata na prezydenta.
Totalna klęska! Kandydatura Thurmonda, który mógłby wygrać wybory w kilku południowych stanach (gdzie przychylni mu lokalni dygnitarze wykreślili Trumana z list), tylko pogłębi rozmiary porażki. Żaden demokrata w przeszłości nie wygrał, nie mając poparcia południa.
Tymczasem oficjalne poparcie desegregacji przez demokratów spowodowało masowe przesunięcie głosów afroamerykańskich w kluczowych stanach północnych na korzyść Trumana, co zaowocowało niewielkim, ale historycznym zwycięstwem spisywanego kilka dni wcześniej na straty prezydenta. Thurmond wprawdzie zdobył południe, ale nie to przechyliło szalę.
Z wydarzeń 1948 roku wysnuto dwa ważne wnioski: demokraci mogą wygrać bez rasistowskiego południa, jeżeli nastąpi mobilizacja czarnych wyborców na północy. Tego samego doświadczono w 1960, kiedy południe przepadło na rzecz innego „niezależnego kandydata”, senatora Harry’ego Byrda.
Obecnie sondaże mogą okazać się równie mylące, co w wypadku Bradleya, Wildera, Dinkinsa czy Forda, ale w zupełnie drugą stronę. Wiele badań zwyczajnie nie obejmuje sporej części czarnych, tak samo jak młodszych, bardziej liberalnie nastawionych, wyborców. Starania obozu Obamy, popieranego przez jeszcze większy ich odsetek niż normalne 90 procent, najwyraźniej przynoszą rezultaty, kiedy spojrzeć na wyniki rejestracji.
W listopadzie 2004 wystarczyłoby, aby dodatkowe kilkanaście tysięcy spośród tych, którzy nie poszli głosować, a ciążyło wyraźnie ku demokratom, udało się do punktów wyborczych w Ohio, a mielibyśmy ubiegającego się o reelekcję prezydenta Kerry’ego.
W cztery lata później, przy sondażowym deadlocku, zwiększona frekwencja w tej grupie, na co wiele wskazuje, może zapewnić Obamie nie tylko zwycięstwo w Ohio, Penslywanii, na Florydzie, ale nawet i Georgii, Karolinie Północnej i Wirginii, do niedawna najbardziej republikańskich stanów. Czyżbyśmy, zamiast efektu Bradleya, mieli do czynienia z sytuacją, gdy sama obecność czarnoskórego kandydata popchnęła innych do urn i spełniła rolę języczka u wagi.
Co okaże się czynnikiem rozstrzygającym: efekt Bradleya czy efekt Obamy? Oto jest pytanie.