2008-10-06 20:50:36
Wybór Sarah Palin przez Johna McCaina, jako kandydatki na urząd wiceprezydenta nie był przesadnie szczęśliwym posunięciem. Zwiększyło wprawdzie nieco popularność senatora w kręgach najbardziej religijnych i konserwatywnych, gdzie wciąż wielu traktuje go jako „ukrytego liberała”, nie wystarczyło jednak, aby wyrównać powiększający się dystans do demokratów.
Tymczasem seria gaf i, delikatnie rzecz ujmując, małe rozeznanie pani gubernator w istotnych problemach, przed jakimi stoją Stany Zjednoczone, wytrąciły McCanowi z rąk jeden z jego najcenniejszych argumentów przeciwko Obamie: brak doświadczenia. Pomimo dość krótkiej obecności senatora z Illinois w ogólnokrajowej polityce, jego doświadczenie i osiągnięcia znacznie przewyższają te, którymi rzekomo mogłaby się pochwalić Palin, a co się tyczy zrozumienia współczesnego świata, góruje też nad wiekowym McCainem.
Jednocześnie nominat republikanów wywołał lawinę uzasadnionych wątpliwości co do własnej odpowiedzialności. Bo jak inaczej można nazwać postawienie na pierwszej pozycji w linii sukcesji (mimo piętrzących się przeciwności senator wciąż ma szansę aby zostać prezydentem) osoby tak kompletnie niepewnej i nieprzygotowanej.
Medialne analizy wyboru gubernator nie mogły oczywiście obyć się bez trafnej historycznej analogii. W tym wypadku stanowi ją Dan Quayle, były wiceprezydent w administracji Busha seniora. Polityk, który wywoływał równie wiele uszczypliwych komentarzy, zastrzeżeń i, co ważniejsze, obaw.
Osobiście nie widzę tak wielkiej analogii pomiędzy Quayle’em a Palin. Poprzednik Ala Gore’a nie był umysłowym gigantem ani osobą, która powinna znajdować się tak blisko nuklearnego guzika. Jednakże porównując Palin z tą dość żałosną postacią nie doceniamy jednocześnie groźnego potencjału, jaki przy wszystkich swoich sporych wadach reprezentuje.
Trafniejszym, choć niestety prawie zapomnianym, przykładem w historii amerykańskiej wiceprezydentury, który pomógłby zrozumieć „fenomen Palin” jest Spiro Agnew.
Jego kariera, jak i wiele innych wspólnych elementów, jako żywo przywodzą na myśl obecny blitz gubernator Alaski. I dlatego powinny napawać niepokojem.
Oboje raczej nie nadawali się na najbardziej odpowiedzialne stanowiska, ale nie można było odmówić im jednocześnie politycznego talentu, wystarczającego aby odnieść sukcesy na niższym szczeblu, przez co dali się zauważyć na większej scenie.
Przez wiele lat wydawało się, że Agnew skazany jest na jałowy żywot drobnego, lokalnego polityka. Stan Maryland uchodził (i notabene uchodzi nadal) za jeden z bastionów Partii Demokratycznej, gdzie republikanin ma niewielkie szanse na wybicie się. Toteż zdobycie przez jednego z nich stanowiska naczelnika powiatowej administracji mogło uchodzić za nie lada wyczyn. Agnew, bo to o nim rzecz jasna mowa, prawdopodobnie musiałby się tym zadowolić, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności.
Podczas demokratycznych prawyborów na gubernatora w 1966, które uchodziły wówczas za faktyczne wybory, nominację niespodziewanie uzyskał bliski sojusznik segregacjonisty George’a Wallace’a, George Mahoney. Wyniki zdenerwowały nie tylko ludność kolorową, jak i tysiące bardziej postępowych demokratów, którzy woleli zagłosować na kandydata republikanów, który startował jako umiarkowany reformator, niż na jawnego rasistę. Owym kandydatem był Spiro Agnew.
Kilkadziesiąt lat później i tysiące kilometrów dalej, na zaśnieżonej Alasce, gdzie życie polityczne znajdowało się pod niepodzielną dominacją starych skorumpowanych republikańskich dinozaurów w rodzaju Teda Stevensa i Dona Younga, pewna burmistrz maleńkiego miasta rzuciła wyzwanie urzędującemu gubernatorowi Frankowi Murkowskiemu, który był krwią z krwi owego establishmentu, i wykorzystując jego niepopularność zdobyła nominację na podobnej umiarkowano-reformistycznej platformie, choć początkowo równie mało kto traktował ją poważnie. Nazywała się Sarah Palin.
Stare powiedzenie, że politycy mówią jedno w kampanii, aby potem robić zupełnie co innego po wyborach, jak nic znajduje odbicie w urzędowaniu Agnew i Palin. Gubernator Marylandu szybko skręcił w stronę republikańskiej konserwy, podobnie jak gubernator Alaski, za nic mając wcześniejsze slogany.
Kiedy, po niespełna dwóch latach na stanowisku, Richard Nixon zaproponował Agnew kandydowanie na wiceprezydenta w 1968, Agnew miał pełne prawo być zaskoczonym. Praktycznie nieznany na arenie ogólnokrajowej, raz tylko spotkał swego potencjalnego szefa i nie należał nawet do jego popleczników w gorącym okresie prawyborów. Nic więc dziwnego, że ludzie nie mieli pojęcia, kim jest Agnew. Coś znajomego, prawda?
Jednakże anonimowe życie kandydata Agnew i kandydat Palin szybko się skończyło. I tu właśnie dochodzimy do najbardziej niepokojącego aspektu sprawy.
O ile Quayle budził co najwyżej uśmiech, o tyle Agnew dał się poznać jako niezrównany demagog, apelujący do najciemniejszych instynktów publiczności.
Wiceprezydent był bardzo użyteczny dla Nixona, zarówno podczas kampanii jak i prezydentury. Aczkolwiek trzymano go z dala od procesu decyzyjnego (jak zapewne uczyni i, bardzo, egocentyczny, McCain) miał swoimi wystąpieniami jednoczyć konserwatywną bazę atakami na „liberałów”, „jajogłowych”, „obijających się murzynów”, którzy są naturalnymi przeciwnikami „milczącej większości” Amerykanów. Jednym słowem miał, sięgając po retorykę żywcem wziętą od senatora McCarthy’ego, wzmacniać pozycję prezydenta, który dzięki niemu mógł trzymać się na dystans, pociągając za niewidzialne sznurki. Miało to też ten plus, że w wypadku kłopotów ciosy zbierał wiceprezydent, nazywany „bombardierem prawicy”. Ciekawe, że brzmi to bardzo podobnie do „pitbulla prawicy” (choć bez szminki).
Oczywiście obecne wystąpienia Palin nie mają tak (być może na razie) drastycznego charakteru, ale też jest ona bardzo wygodnym narzędziem McCaina w celu pozyskania głosów skrajnej prawicy, wśród której obecny kandydat, jak niegdyś Nixon, nie czuje się zbyt pewnie, używając nieprzesadnie wyrafinowanej czy cywilizowanej retoryki. Obecnie gubernator idzie coraz dalej, zarzucając Obamie brak patriotyzmu, związki z „radykałami”, co było niegdyś ulubionymi zwrotami Agnew. Co będzie dalej?
Przy tym wszystkim nie można zapomnieć o jeszcze jednej analogii. Zarówno Nixon jak i McCain nie wykazali się przesadną rozwagą przy wyborze swoich running-mates nie tylko,jeśli chodzi o poziom i kwalifikacje. Skandale korupcyjne z okresu gubernatorstwa i później wiceprezydentury zmusiły w końcu „bombardiera” Agnew do ustąpienia w niesławie. McCain równie najwyraźniej nie przyjrzał się dokładnie swojej kandydatce, skoro niebawem po ogłoszeniu nominacji gruchnęła wiadomość o prowadzonych przeciwko „pitbullowi” dochodzeniach.
Na koniec najsmutniejszym aspektem kandydatury Palin, abstrahując już od wszelkich niebezpiecznych historycznych podobieństw, będzie cena, jaką w wypadku coraz bardziej prawdopodobnej porażki przyjdzie zapłacić amerykańskim kobietom i ich udziałowi w polityce. Oczywistym nonsensem jest twierdzenie, iż Palin nie nadaje się na wiceprezydenta (i potencjalnie prezydenta) właśnie z uwagi na płeć, a nie zachowanie i brak kwalifikacji. Jednakże partyjne aparaty mogą się po tym nader łatwo zniechęcić do podejmowania „ryzyka” wystawiania kobiet na najwyższe urzędy (jak to miało miejsce po porażce Waltera Mondale’a i Geraldine Ferraro w 1984), choć przecież w amerykańskim świecie politycznym, jak zresztą wszędzie, są przedstawicielki płci pięknej nadające się do najwyższych ról w państwie. Ryzyko nie zniknie też po ewentualnym sukcesie, zwłaszcza jeżeli Palin odnotuje podobnie spektakularny upadek, co Agnew.
Tymczasem seria gaf i, delikatnie rzecz ujmując, małe rozeznanie pani gubernator w istotnych problemach, przed jakimi stoją Stany Zjednoczone, wytrąciły McCanowi z rąk jeden z jego najcenniejszych argumentów przeciwko Obamie: brak doświadczenia. Pomimo dość krótkiej obecności senatora z Illinois w ogólnokrajowej polityce, jego doświadczenie i osiągnięcia znacznie przewyższają te, którymi rzekomo mogłaby się pochwalić Palin, a co się tyczy zrozumienia współczesnego świata, góruje też nad wiekowym McCainem.
Jednocześnie nominat republikanów wywołał lawinę uzasadnionych wątpliwości co do własnej odpowiedzialności. Bo jak inaczej można nazwać postawienie na pierwszej pozycji w linii sukcesji (mimo piętrzących się przeciwności senator wciąż ma szansę aby zostać prezydentem) osoby tak kompletnie niepewnej i nieprzygotowanej.
Medialne analizy wyboru gubernator nie mogły oczywiście obyć się bez trafnej historycznej analogii. W tym wypadku stanowi ją Dan Quayle, były wiceprezydent w administracji Busha seniora. Polityk, który wywoływał równie wiele uszczypliwych komentarzy, zastrzeżeń i, co ważniejsze, obaw.
Osobiście nie widzę tak wielkiej analogii pomiędzy Quayle’em a Palin. Poprzednik Ala Gore’a nie był umysłowym gigantem ani osobą, która powinna znajdować się tak blisko nuklearnego guzika. Jednakże porównując Palin z tą dość żałosną postacią nie doceniamy jednocześnie groźnego potencjału, jaki przy wszystkich swoich sporych wadach reprezentuje.
Trafniejszym, choć niestety prawie zapomnianym, przykładem w historii amerykańskiej wiceprezydentury, który pomógłby zrozumieć „fenomen Palin” jest Spiro Agnew.
Jego kariera, jak i wiele innych wspólnych elementów, jako żywo przywodzą na myśl obecny blitz gubernator Alaski. I dlatego powinny napawać niepokojem.
Oboje raczej nie nadawali się na najbardziej odpowiedzialne stanowiska, ale nie można było odmówić im jednocześnie politycznego talentu, wystarczającego aby odnieść sukcesy na niższym szczeblu, przez co dali się zauważyć na większej scenie.
Przez wiele lat wydawało się, że Agnew skazany jest na jałowy żywot drobnego, lokalnego polityka. Stan Maryland uchodził (i notabene uchodzi nadal) za jeden z bastionów Partii Demokratycznej, gdzie republikanin ma niewielkie szanse na wybicie się. Toteż zdobycie przez jednego z nich stanowiska naczelnika powiatowej administracji mogło uchodzić za nie lada wyczyn. Agnew, bo to o nim rzecz jasna mowa, prawdopodobnie musiałby się tym zadowolić, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności.
Podczas demokratycznych prawyborów na gubernatora w 1966, które uchodziły wówczas za faktyczne wybory, nominację niespodziewanie uzyskał bliski sojusznik segregacjonisty George’a Wallace’a, George Mahoney. Wyniki zdenerwowały nie tylko ludność kolorową, jak i tysiące bardziej postępowych demokratów, którzy woleli zagłosować na kandydata republikanów, który startował jako umiarkowany reformator, niż na jawnego rasistę. Owym kandydatem był Spiro Agnew.
Kilkadziesiąt lat później i tysiące kilometrów dalej, na zaśnieżonej Alasce, gdzie życie polityczne znajdowało się pod niepodzielną dominacją starych skorumpowanych republikańskich dinozaurów w rodzaju Teda Stevensa i Dona Younga, pewna burmistrz maleńkiego miasta rzuciła wyzwanie urzędującemu gubernatorowi Frankowi Murkowskiemu, który był krwią z krwi owego establishmentu, i wykorzystując jego niepopularność zdobyła nominację na podobnej umiarkowano-reformistycznej platformie, choć początkowo równie mało kto traktował ją poważnie. Nazywała się Sarah Palin.
Stare powiedzenie, że politycy mówią jedno w kampanii, aby potem robić zupełnie co innego po wyborach, jak nic znajduje odbicie w urzędowaniu Agnew i Palin. Gubernator Marylandu szybko skręcił w stronę republikańskiej konserwy, podobnie jak gubernator Alaski, za nic mając wcześniejsze slogany.
Kiedy, po niespełna dwóch latach na stanowisku, Richard Nixon zaproponował Agnew kandydowanie na wiceprezydenta w 1968, Agnew miał pełne prawo być zaskoczonym. Praktycznie nieznany na arenie ogólnokrajowej, raz tylko spotkał swego potencjalnego szefa i nie należał nawet do jego popleczników w gorącym okresie prawyborów. Nic więc dziwnego, że ludzie nie mieli pojęcia, kim jest Agnew. Coś znajomego, prawda?
Jednakże anonimowe życie kandydata Agnew i kandydat Palin szybko się skończyło. I tu właśnie dochodzimy do najbardziej niepokojącego aspektu sprawy.
O ile Quayle budził co najwyżej uśmiech, o tyle Agnew dał się poznać jako niezrównany demagog, apelujący do najciemniejszych instynktów publiczności.
Wiceprezydent był bardzo użyteczny dla Nixona, zarówno podczas kampanii jak i prezydentury. Aczkolwiek trzymano go z dala od procesu decyzyjnego (jak zapewne uczyni i, bardzo, egocentyczny, McCain) miał swoimi wystąpieniami jednoczyć konserwatywną bazę atakami na „liberałów”, „jajogłowych”, „obijających się murzynów”, którzy są naturalnymi przeciwnikami „milczącej większości” Amerykanów. Jednym słowem miał, sięgając po retorykę żywcem wziętą od senatora McCarthy’ego, wzmacniać pozycję prezydenta, który dzięki niemu mógł trzymać się na dystans, pociągając za niewidzialne sznurki. Miało to też ten plus, że w wypadku kłopotów ciosy zbierał wiceprezydent, nazywany „bombardierem prawicy”. Ciekawe, że brzmi to bardzo podobnie do „pitbulla prawicy” (choć bez szminki).
Oczywiście obecne wystąpienia Palin nie mają tak (być może na razie) drastycznego charakteru, ale też jest ona bardzo wygodnym narzędziem McCaina w celu pozyskania głosów skrajnej prawicy, wśród której obecny kandydat, jak niegdyś Nixon, nie czuje się zbyt pewnie, używając nieprzesadnie wyrafinowanej czy cywilizowanej retoryki. Obecnie gubernator idzie coraz dalej, zarzucając Obamie brak patriotyzmu, związki z „radykałami”, co było niegdyś ulubionymi zwrotami Agnew. Co będzie dalej?
Przy tym wszystkim nie można zapomnieć o jeszcze jednej analogii. Zarówno Nixon jak i McCain nie wykazali się przesadną rozwagą przy wyborze swoich running-mates nie tylko,jeśli chodzi o poziom i kwalifikacje. Skandale korupcyjne z okresu gubernatorstwa i później wiceprezydentury zmusiły w końcu „bombardiera” Agnew do ustąpienia w niesławie. McCain równie najwyraźniej nie przyjrzał się dokładnie swojej kandydatce, skoro niebawem po ogłoszeniu nominacji gruchnęła wiadomość o prowadzonych przeciwko „pitbullowi” dochodzeniach.
Na koniec najsmutniejszym aspektem kandydatury Palin, abstrahując już od wszelkich niebezpiecznych historycznych podobieństw, będzie cena, jaką w wypadku coraz bardziej prawdopodobnej porażki przyjdzie zapłacić amerykańskim kobietom i ich udziałowi w polityce. Oczywistym nonsensem jest twierdzenie, iż Palin nie nadaje się na wiceprezydenta (i potencjalnie prezydenta) właśnie z uwagi na płeć, a nie zachowanie i brak kwalifikacji. Jednakże partyjne aparaty mogą się po tym nader łatwo zniechęcić do podejmowania „ryzyka” wystawiania kobiet na najwyższe urzędy (jak to miało miejsce po porażce Waltera Mondale’a i Geraldine Ferraro w 1984), choć przecież w amerykańskim świecie politycznym, jak zresztą wszędzie, są przedstawicielki płci pięknej nadające się do najwyższych ról w państwie. Ryzyko nie zniknie też po ewentualnym sukcesie, zwłaszcza jeżeli Palin odnotuje podobnie spektakularny upadek, co Agnew.