2008-10-06 23:51:36
Po ponad pięciu latach obecność polskich wojsk w Iraku zarówno oficjalnie, jak i (ze skromnym wyjątkiem dwudziestu żołnierzy) faktycznie zakończyła się.
Pośród entuzjastycznej wrzawy (przywodzącej na myśl pamiętne mission accomplished, rzucone niegdyś z pokładu pewnego lotniskowca), jaka z tej okazji zapanowała w urzędowych mediach różnych odcieni, wyraźnie zabrakło rzeczowej refleksji na temat konsekwencji naszego udziału w tej wojnie. Wysoce znamiennym jest też to, że ów entuzjazm wywołany został nie samym faktem powrotu żołnierzy, ile rzekomymi korzyściami, jakie Rzeczpospolita odniosła poprzez ich tam wyekspediowanie.
Tymczasem ów bilans wcale a wcale nie przedstawia się tak pięknie, jak oficjalne zapewnienia kazałyby nam wierzyć.
Abstrahując już od samego moralnego aspektu agresji i okupacji, w jakiej nasze państwo tak ochoczo od samego początku brało udział, trudno doprawdy dopatrzyć się złotego interesu i zerwanych w trakcie „misji stabilizacyjnych” kokosów.
Gwoli samej uczciwości trzeba przyznać, iż nasi przywódcy, kiedy już podjęli decyzję o dołączeniu się do krucjaty pana Busha, zaprezentowali nieco mniejsze od niego zakłamanie przy publicznym uzasadnianiu swoich posunięć (wtedy też notabene nie było wyważonej debaty publicznej, której nie zabrakło w innych krajach). Poza paroma nieśmiało powtórzonymi zasłyszanymi andronami o mitycznej „broni masowego rażenia”, w czym celował poprzedni prezydent, nasi mądrzy przywódcy starali się raczej akcentować długofalowe interesy Rzeczpospolitej, czyli udział w ekonomicznej grabieży podbitego państwa… ekhm, to znaczy kontraktów przy jego wielkodusznej odbudowie, umocnienie sojuszu z jedynym i wiecznym supermocarstwem dla naszego własnego bezpieczeństwa, wzmocnienie dobrych stosunków w świecie arabskim poprzez partycypowanie w niemal charytatywnej misji etc. etc.
Jak zwykł mawiać książę Talleyrand, politykowi można wybaczyć zbrodnię (w której RP wzięła udział), ale nie głupotę. Tę zaś dalekowzroczni i cwani rządzący ujawnili w monstrualnych rozmiarach.
Paradoksalnie najmniejszym problemem wydaje się aspekt finansowy, choć z kontraktów wyszły przysłowiowe nici, a budżet państwa poniósł straty w wyniku irackiej awantury. Niestety konsekwencje polityczne przedstawiają się o wiele bardziej dotkliwie.
Po pięciu latach udziału w walkach z „terrorystami” Polska słusznie jest postrzegana na całym Bliskim Wschodzie jako okupant, który brał udział w dławieniu suwerennego kraju u boku imperialnych potęg. To nie wyparuje z pamięci Arabów w ciągu kilku dni od zejścia im z oczu. Pamięć historyczna ma to do siebie że trwa bardzo długo i wciąż powraca, wywierając wpływ na stosunki między państwami i narodami. Aż dziwne, że w ciągu tylu wieków do niewielu to dotarło. A zwłaszcza do polskich przywódców, którzy wciąż mają za złe sąsiadom historyczne zaszłości, często sprzed wieków, a sami zachowują się, jakby wierzyli, że ich grzechy szybko przykryje kurtyna zapomnienia.
A wojna w Iraku, jedno z najistotniejszych i tym samym wywierających największy wpływ, wydarzeń ostatniej dekady, nieprędko zejdzie na drugi plan. Czegóż można było się spodziewać, skoro na Bliskim Wschodzie wciąż żywe są przekazy o zbrodniach krzyżowców. Teraz następne przekazy będą dotyczyć nowoczesnych krzyżowców: amerykańskich marines, brytyjskich komandosów, a przy okazji i Wojska Polskiego. Pamięć będzie kształtować nastroje społeczne, a z nastrojów społecznych rodzi się polityka i polityczne decyzje. Łatwo tedy przewidzieć, co się stało z naszą, niezłą niegdyś, pozycją w regionie. Powiedzieć, że sami jesteśmy sobie temu winni byłoby niezbyt sprawiedliwe, jeżeli przypomnieć, że całe państwo będzie płacić za bezmyślne decyzje rządzących, mimo opozycji społecznej. Niestety tak to najprawdopodobniej będzie.
Rzekome umocnienie sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi też okazało się bańką mydlaną, dzieckiem naiwności i całkowitej ślepoty w zmieniającym się świecie. Inwazja na Irak obnażyła słabość USA, owego „jedynego supermocarstwa nad którym nigdy nie zachodzi słońce”. Owa potęga nie tylko nie wystarczyła, aby zdusić partyzantkę w „słabym kraiku”, co samo w sobie jest wielkim ciosem dla prestiżu mocarstwa. USA, owo jedyne supermocarstwo, okazało się całkowite niezdolne do panowania nad światem (o czym marzą neokonserwatyści), bezradne wobec otwartej opozycji wielu krajów jak i ogólnej opinii światowej, których cała ich potęga nie mogła przełamać. Dla zilustrowania niewydolności USA można posłużyć się przykładem szybkiej emancypacji krajów Ameryki Łacińskiej, niegdyś strefy neokolonialnej, gdzie każdy odruch samodzielności był bezwzględnie przez wielkiego brata tłumiony. Wszystkie te klęski, ponoszone poza granicami przez USA bez wątpienia miały udział w przyśpieszeniu już toczącego się procesu. I pamięć o tych klęskach i bezradności kolosa będzie długo wpływać na wydarzenia. Jednostronny imperializm nie sprawdził się, a lata wojny mocno nadwerężyły gospodarkę, podstawę potęgi. Świat coraz bardziej się zmienia.
I tego też nasza „elita” polityczna nie zauważyła. Dla Waszyngtonu nigdy nie byliśmy równorzędnym sojusznikiem, tylko użytecznym, wiernopoddańczym wasalem, którego można zbyć bez wzajemnych zobowiązań. Wiązanie się zaś coraz mocniej ze słabnącym mocarstwem, kiedy pozycja innych sił, także państw europejskich, rośnie, jest związkiem pozbawionym perspektyw. Świat się zmienia i trzeba to dostrzec.
Kto wygrał wojnę w Iraku? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Na pewno zyskały siły fundamentalistyczne, wzmocnione polityką Busha. Na pewno zyskały, także w kategoriach długofalowych, kraje, które mocno się inwazji sprzeciwiały. Kto zaś przegrał? Umiarkowane siły na Bliskim Wschodzie, którym wojna i powstały za jej sprawą ferment podcięły skrzydła, na pewno Stany Zjednoczone, których pozycja dramatycznie spadła, a wraz z nimi stracili też oddani „na śmierć i życie” sojusznicy, jak niestety nasz kraj.
Pośród entuzjastycznej wrzawy (przywodzącej na myśl pamiętne mission accomplished, rzucone niegdyś z pokładu pewnego lotniskowca), jaka z tej okazji zapanowała w urzędowych mediach różnych odcieni, wyraźnie zabrakło rzeczowej refleksji na temat konsekwencji naszego udziału w tej wojnie. Wysoce znamiennym jest też to, że ów entuzjazm wywołany został nie samym faktem powrotu żołnierzy, ile rzekomymi korzyściami, jakie Rzeczpospolita odniosła poprzez ich tam wyekspediowanie.
Tymczasem ów bilans wcale a wcale nie przedstawia się tak pięknie, jak oficjalne zapewnienia kazałyby nam wierzyć.
Abstrahując już od samego moralnego aspektu agresji i okupacji, w jakiej nasze państwo tak ochoczo od samego początku brało udział, trudno doprawdy dopatrzyć się złotego interesu i zerwanych w trakcie „misji stabilizacyjnych” kokosów.
Gwoli samej uczciwości trzeba przyznać, iż nasi przywódcy, kiedy już podjęli decyzję o dołączeniu się do krucjaty pana Busha, zaprezentowali nieco mniejsze od niego zakłamanie przy publicznym uzasadnianiu swoich posunięć (wtedy też notabene nie było wyważonej debaty publicznej, której nie zabrakło w innych krajach). Poza paroma nieśmiało powtórzonymi zasłyszanymi andronami o mitycznej „broni masowego rażenia”, w czym celował poprzedni prezydent, nasi mądrzy przywódcy starali się raczej akcentować długofalowe interesy Rzeczpospolitej, czyli udział w ekonomicznej grabieży podbitego państwa… ekhm, to znaczy kontraktów przy jego wielkodusznej odbudowie, umocnienie sojuszu z jedynym i wiecznym supermocarstwem dla naszego własnego bezpieczeństwa, wzmocnienie dobrych stosunków w świecie arabskim poprzez partycypowanie w niemal charytatywnej misji etc. etc.
Jak zwykł mawiać książę Talleyrand, politykowi można wybaczyć zbrodnię (w której RP wzięła udział), ale nie głupotę. Tę zaś dalekowzroczni i cwani rządzący ujawnili w monstrualnych rozmiarach.
Paradoksalnie najmniejszym problemem wydaje się aspekt finansowy, choć z kontraktów wyszły przysłowiowe nici, a budżet państwa poniósł straty w wyniku irackiej awantury. Niestety konsekwencje polityczne przedstawiają się o wiele bardziej dotkliwie.
Po pięciu latach udziału w walkach z „terrorystami” Polska słusznie jest postrzegana na całym Bliskim Wschodzie jako okupant, który brał udział w dławieniu suwerennego kraju u boku imperialnych potęg. To nie wyparuje z pamięci Arabów w ciągu kilku dni od zejścia im z oczu. Pamięć historyczna ma to do siebie że trwa bardzo długo i wciąż powraca, wywierając wpływ na stosunki między państwami i narodami. Aż dziwne, że w ciągu tylu wieków do niewielu to dotarło. A zwłaszcza do polskich przywódców, którzy wciąż mają za złe sąsiadom historyczne zaszłości, często sprzed wieków, a sami zachowują się, jakby wierzyli, że ich grzechy szybko przykryje kurtyna zapomnienia.
A wojna w Iraku, jedno z najistotniejszych i tym samym wywierających największy wpływ, wydarzeń ostatniej dekady, nieprędko zejdzie na drugi plan. Czegóż można było się spodziewać, skoro na Bliskim Wschodzie wciąż żywe są przekazy o zbrodniach krzyżowców. Teraz następne przekazy będą dotyczyć nowoczesnych krzyżowców: amerykańskich marines, brytyjskich komandosów, a przy okazji i Wojska Polskiego. Pamięć będzie kształtować nastroje społeczne, a z nastrojów społecznych rodzi się polityka i polityczne decyzje. Łatwo tedy przewidzieć, co się stało z naszą, niezłą niegdyś, pozycją w regionie. Powiedzieć, że sami jesteśmy sobie temu winni byłoby niezbyt sprawiedliwe, jeżeli przypomnieć, że całe państwo będzie płacić za bezmyślne decyzje rządzących, mimo opozycji społecznej. Niestety tak to najprawdopodobniej będzie.
Rzekome umocnienie sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi też okazało się bańką mydlaną, dzieckiem naiwności i całkowitej ślepoty w zmieniającym się świecie. Inwazja na Irak obnażyła słabość USA, owego „jedynego supermocarstwa nad którym nigdy nie zachodzi słońce”. Owa potęga nie tylko nie wystarczyła, aby zdusić partyzantkę w „słabym kraiku”, co samo w sobie jest wielkim ciosem dla prestiżu mocarstwa. USA, owo jedyne supermocarstwo, okazało się całkowite niezdolne do panowania nad światem (o czym marzą neokonserwatyści), bezradne wobec otwartej opozycji wielu krajów jak i ogólnej opinii światowej, których cała ich potęga nie mogła przełamać. Dla zilustrowania niewydolności USA można posłużyć się przykładem szybkiej emancypacji krajów Ameryki Łacińskiej, niegdyś strefy neokolonialnej, gdzie każdy odruch samodzielności był bezwzględnie przez wielkiego brata tłumiony. Wszystkie te klęski, ponoszone poza granicami przez USA bez wątpienia miały udział w przyśpieszeniu już toczącego się procesu. I pamięć o tych klęskach i bezradności kolosa będzie długo wpływać na wydarzenia. Jednostronny imperializm nie sprawdził się, a lata wojny mocno nadwerężyły gospodarkę, podstawę potęgi. Świat coraz bardziej się zmienia.
I tego też nasza „elita” polityczna nie zauważyła. Dla Waszyngtonu nigdy nie byliśmy równorzędnym sojusznikiem, tylko użytecznym, wiernopoddańczym wasalem, którego można zbyć bez wzajemnych zobowiązań. Wiązanie się zaś coraz mocniej ze słabnącym mocarstwem, kiedy pozycja innych sił, także państw europejskich, rośnie, jest związkiem pozbawionym perspektyw. Świat się zmienia i trzeba to dostrzec.
Kto wygrał wojnę w Iraku? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Na pewno zyskały siły fundamentalistyczne, wzmocnione polityką Busha. Na pewno zyskały, także w kategoriach długofalowych, kraje, które mocno się inwazji sprzeciwiały. Kto zaś przegrał? Umiarkowane siły na Bliskim Wschodzie, którym wojna i powstały za jej sprawą ferment podcięły skrzydła, na pewno Stany Zjednoczone, których pozycja dramatycznie spadła, a wraz z nimi stracili też oddani „na śmierć i życie” sojusznicy, jak niestety nasz kraj.