2010-03-25 00:58:10
Niedawno na łamach polskiej edycji „Le Monde diplo” zadawałem z niepokojem pytanie, czy w Bollywood zanosi się na kseofobiczny backlash antymuzułmański, którego symptomy analizowałem w filmie Kurbaan - innymi słowy, czy zanosi się na bliźniacze wobec „Hollywood po 11 września” „Bollywood po 26 listopada 2008”.
W momencie, kiedy tamten tekst wychodził z drukarni, stanęło mi przed oczami, że w Bollywood też już się tym jednak na szczęście martwią i to bardziej niż się spodziewałem. Wygląda to nawet tak, jakby cudowne dziecko Bollywoodu, hindus Karan Johar – producent Kurbaan - zorientował się gdzieś w połowie produkcji tamtego filmu o reakcyjnych treściach dziełka Renzila D’Silvy (nazwisko chrześcijańskie) i zakasał rękawy, by przeciwdziałać backlashowi uderzającemu w wyznawców islamu. I z tego powstał My Name Is Khan.
W filmie muzułmanin Shanrukh Khan gra muzułmanina Rizwana Khana, a hinduska Kajol hinduskę Mandirę.* Rizwan cierpi na zespół Aspergera, odmianę autyzmu, która wiąże się z traktowaniem każdego komunikatu wprost, niezdolnością czytania między wierszami, odczytywania kłamstw, ironii, żartów czy ukrytych za fałszywą fasadą złych intencji. Nie potrafi też kłamać, mówi wprost, odruchowo, to, co naprawdę myśli. Przyjechał do USA do brata po śmierci opiekującej się nim w Indiach matki. Mandira jest samotną matką porzuconą kiedyś przez mężczyznę. Rizwan i Mandira pobrali się i założyli dziwną, ale szczęśliwą międzywyznaniową rodzinę, choć kosztowało ich to zerwanie kontaktów z bratem Rizwana, który nie chciał się pogodzić ze złamaniem przez Rizwana społecznej zasady wyznaniowej endogamii. Po 11 września ich życie zamienia się w piekło, muzułmanie stają się obiektem ksenofobicznych szykan i przemocy. Nastoletni syn Mandiry jednej z tych rasistowskich napaści nie przeżyje. Zrozpaczona Mandira wyrzuca Rizwanowi, że to wszystko wina tego, że wyszła za muzułmanina. Wykrzykuje mu w twarz, że nie może z nim dłużej być i że chce, żeby od niej odszedł. Na pytanie, kiedy może wrócić, odpowiada: „jak powiesz prezydentowi USA, że nie jesteś terrorystą”. Rizwan wybiera się więc w podróż, by powiedzieć to Bushowi – próbuje go w tym celu złapać gdzieś, gdy ten podróżuje po wielkim kraju. Rizwan przechodzi przez upokarzające kontrole na lotniskach (bo jest muzułmaninem i dziwnie się zachowuje), a w końcu podejrzany o to, że właśnie jest terrorystą (skoro co chwilę coś móiw o terrorystach) ląduje w więzieniu, w rygorze zalegalizowanych jako metoda śledcza tortur, których nawet nie rozumie jako takich.
Film łączy polityczną naiwność z absolutną brawurą. Z jednej strony nie analizuje głębiej faktycznej politycznej funkcji współczesnej islamofobii, nie umiejscawia dyskursu kreowania strachu przed terroryzmem i samej „wojny z terroryzmem” w grze interesów globalnej burżuazji; tym bardziej nie analizuje też, w odpowiedzi na jakie strukturalne, globalne stosunki władzy militarnej i ekonomicznej narodził się i rozwinął islam polityczny i islamski terroryzm. Zatrzymuje się na poziomie emocjonalnego (ale bardzo szczerego i bezwarunkowego) sprzeciwu wobec zasady zbiorowej odpowiedzialności, wobec kulturowych szufladkowań i uproszczeń, wobec dyskryminacji a także wobec samej wizji islamu jako kultury nienawiści i agresji. Z drugiej strony jednak film przesiąknięty jest jakimś dziwnym politycznym czujem naiwniaka. Chciałoby się powiedzieć, że takiego samego naiwniaka, jakim jest bohater, który poddany w więzieniu systematycznej deprywacji sensorycznej, deregulacji snu i torturom termicznym zastanawia się, dlaczego w budynku, w którym go zamknęli, nie działają dobrze zegary, klimatyzacja i ogrzewanie – ale jednocześnie, po prostu, jakoś tak, mówi wszystkim prawdę. I tak samo film przerzuca w jednej narracji dramaturgiczne kładki między trzecioświatowymi pogromami etnicznymi i wyznaniowymi, zachodnią islamofobią i katastrofą łudząco przypominającą huragan Katrina (przy łudząco podobnej bierności neoliberalno-neokonserwatywnego aparatu władzy, czekającego aż biedni sczezną, przynajmniej nie przyjdą już po pomoc społeczną).
Zakończenie filmu razi naiwnością, ale właśnie dlatego powinno stać się wyrzutem sumienia Barracka Obamy, który w zakończeniu jawi się niemal jak figura Zbawiciela. Film powstaje długo i finałowa sekwencja pokazuje z całą otwartością, jak wielkie nadzieje i oczekiwania globalne Południe żywiło jeszcze niedawno wobec transferu władzy w największym kapitalistycznym Imperium w ręce pierwszego czarnoskórego prezydenta deklarującego zerwanie z agresywną polityką wobec peryferii systemu-świata. Bollywood jest fabryką i głosem wyobraźni i pragnień nie tylko Indii, ale w znacznym stopniu szeroko rozumianego Południa, jako że jest taką jego fabryką największą i najbardziej wpływową (bezpośrednio i pośrednio: przez obecność na rynkach, na których nierzadko – jak w wielu krajach arabskich – dominuje, jak również przez wpływ estetyczny wywierany na mniejsze czy młodsze kinematografie Trzeciego Świata).
Film kończy się, gdy Obama dopiero co wygrał wybory i tuż przed napisami jest jeszcze jedynie prezydentem-elektem, realną włądzę dopiero obejmie. Film wszedł jednak na ekrany, gdy kadencja Obamy już się kręci. Kadencja ta jest dziś już gorzkim rozczarowaniem globalnego Południa. W imieniu i z punktu widzenia tegoż Południa Tariq Ali przeanalizował na łamach „New Left Review” politykę międzynarodową administracji Obamy. Kontynuacja, a nawet eskalacja amerykańskiej przemocy w Iraku, Afganistanie, Pakistanie czy wspieranie Izraela dokonującego genocydu Palestyńczyków, prowadzą Alego do wniosku, że w agresywnej polityce międzynarodowej Obama nie tylko nie różni się, ale po prostu kontynuuje i rozwija „dzieło” Busha juniora.
Brytyjska sieć kin Cineworld wydaje swój magazyn, w którym zapowiada co miesiąc swój repertuar. Na okładce numeru lutowego, jako najmocniejsza ich zdaniem premiera miesiąca, trafił właśnie My Name Is Khan. W największym kinie tej sieci na londyńskim West Endzie film dostał największą salę i były na niej komplety. Kolejki do sal podzielono na dwie: jedna na wszystkie inne filmy razem wzięte, druga, wielokrotnie od tamtej dłuższa, na My Name Is Khan.
Mam nadzieję, że sięgający Zachodu międzynarodowy rezonans filmu zmusi administrację Obamy przynajmniej do uzmysłowienia sobie rozmiarów przepaści między tym, na co Południe miało w zwiazku z Obamą nadzieję, a tym, co jak dotąd od jego prezydentury dostało. Bohater Shahrukha Khana sądzi, co prawda, że to deszcz, kiedy mu plują w twarz, ale całe Południe w nieskończoność tak robić nie będzie.
W momencie, kiedy tamten tekst wychodził z drukarni, stanęło mi przed oczami, że w Bollywood też już się tym jednak na szczęście martwią i to bardziej niż się spodziewałem. Wygląda to nawet tak, jakby cudowne dziecko Bollywoodu, hindus Karan Johar – producent Kurbaan - zorientował się gdzieś w połowie produkcji tamtego filmu o reakcyjnych treściach dziełka Renzila D’Silvy (nazwisko chrześcijańskie) i zakasał rękawy, by przeciwdziałać backlashowi uderzającemu w wyznawców islamu. I z tego powstał My Name Is Khan.
W filmie muzułmanin Shanrukh Khan gra muzułmanina Rizwana Khana, a hinduska Kajol hinduskę Mandirę.* Rizwan cierpi na zespół Aspergera, odmianę autyzmu, która wiąże się z traktowaniem każdego komunikatu wprost, niezdolnością czytania między wierszami, odczytywania kłamstw, ironii, żartów czy ukrytych za fałszywą fasadą złych intencji. Nie potrafi też kłamać, mówi wprost, odruchowo, to, co naprawdę myśli. Przyjechał do USA do brata po śmierci opiekującej się nim w Indiach matki. Mandira jest samotną matką porzuconą kiedyś przez mężczyznę. Rizwan i Mandira pobrali się i założyli dziwną, ale szczęśliwą międzywyznaniową rodzinę, choć kosztowało ich to zerwanie kontaktów z bratem Rizwana, który nie chciał się pogodzić ze złamaniem przez Rizwana społecznej zasady wyznaniowej endogamii. Po 11 września ich życie zamienia się w piekło, muzułmanie stają się obiektem ksenofobicznych szykan i przemocy. Nastoletni syn Mandiry jednej z tych rasistowskich napaści nie przeżyje. Zrozpaczona Mandira wyrzuca Rizwanowi, że to wszystko wina tego, że wyszła za muzułmanina. Wykrzykuje mu w twarz, że nie może z nim dłużej być i że chce, żeby od niej odszedł. Na pytanie, kiedy może wrócić, odpowiada: „jak powiesz prezydentowi USA, że nie jesteś terrorystą”. Rizwan wybiera się więc w podróż, by powiedzieć to Bushowi – próbuje go w tym celu złapać gdzieś, gdy ten podróżuje po wielkim kraju. Rizwan przechodzi przez upokarzające kontrole na lotniskach (bo jest muzułmaninem i dziwnie się zachowuje), a w końcu podejrzany o to, że właśnie jest terrorystą (skoro co chwilę coś móiw o terrorystach) ląduje w więzieniu, w rygorze zalegalizowanych jako metoda śledcza tortur, których nawet nie rozumie jako takich.
Film łączy polityczną naiwność z absolutną brawurą. Z jednej strony nie analizuje głębiej faktycznej politycznej funkcji współczesnej islamofobii, nie umiejscawia dyskursu kreowania strachu przed terroryzmem i samej „wojny z terroryzmem” w grze interesów globalnej burżuazji; tym bardziej nie analizuje też, w odpowiedzi na jakie strukturalne, globalne stosunki władzy militarnej i ekonomicznej narodził się i rozwinął islam polityczny i islamski terroryzm. Zatrzymuje się na poziomie emocjonalnego (ale bardzo szczerego i bezwarunkowego) sprzeciwu wobec zasady zbiorowej odpowiedzialności, wobec kulturowych szufladkowań i uproszczeń, wobec dyskryminacji a także wobec samej wizji islamu jako kultury nienawiści i agresji. Z drugiej strony jednak film przesiąknięty jest jakimś dziwnym politycznym czujem naiwniaka. Chciałoby się powiedzieć, że takiego samego naiwniaka, jakim jest bohater, który poddany w więzieniu systematycznej deprywacji sensorycznej, deregulacji snu i torturom termicznym zastanawia się, dlaczego w budynku, w którym go zamknęli, nie działają dobrze zegary, klimatyzacja i ogrzewanie – ale jednocześnie, po prostu, jakoś tak, mówi wszystkim prawdę. I tak samo film przerzuca w jednej narracji dramaturgiczne kładki między trzecioświatowymi pogromami etnicznymi i wyznaniowymi, zachodnią islamofobią i katastrofą łudząco przypominającą huragan Katrina (przy łudząco podobnej bierności neoliberalno-neokonserwatywnego aparatu władzy, czekającego aż biedni sczezną, przynajmniej nie przyjdą już po pomoc społeczną).
Zakończenie filmu razi naiwnością, ale właśnie dlatego powinno stać się wyrzutem sumienia Barracka Obamy, który w zakończeniu jawi się niemal jak figura Zbawiciela. Film powstaje długo i finałowa sekwencja pokazuje z całą otwartością, jak wielkie nadzieje i oczekiwania globalne Południe żywiło jeszcze niedawno wobec transferu władzy w największym kapitalistycznym Imperium w ręce pierwszego czarnoskórego prezydenta deklarującego zerwanie z agresywną polityką wobec peryferii systemu-świata. Bollywood jest fabryką i głosem wyobraźni i pragnień nie tylko Indii, ale w znacznym stopniu szeroko rozumianego Południa, jako że jest taką jego fabryką największą i najbardziej wpływową (bezpośrednio i pośrednio: przez obecność na rynkach, na których nierzadko – jak w wielu krajach arabskich – dominuje, jak również przez wpływ estetyczny wywierany na mniejsze czy młodsze kinematografie Trzeciego Świata).
Film kończy się, gdy Obama dopiero co wygrał wybory i tuż przed napisami jest jeszcze jedynie prezydentem-elektem, realną włądzę dopiero obejmie. Film wszedł jednak na ekrany, gdy kadencja Obamy już się kręci. Kadencja ta jest dziś już gorzkim rozczarowaniem globalnego Południa. W imieniu i z punktu widzenia tegoż Południa Tariq Ali przeanalizował na łamach „New Left Review” politykę międzynarodową administracji Obamy. Kontynuacja, a nawet eskalacja amerykańskiej przemocy w Iraku, Afganistanie, Pakistanie czy wspieranie Izraela dokonującego genocydu Palestyńczyków, prowadzą Alego do wniosku, że w agresywnej polityce międzynarodowej Obama nie tylko nie różni się, ale po prostu kontynuuje i rozwija „dzieło” Busha juniora.
Brytyjska sieć kin Cineworld wydaje swój magazyn, w którym zapowiada co miesiąc swój repertuar. Na okładce numeru lutowego, jako najmocniejsza ich zdaniem premiera miesiąca, trafił właśnie My Name Is Khan. W największym kinie tej sieci na londyńskim West Endzie film dostał największą salę i były na niej komplety. Kolejki do sal podzielono na dwie: jedna na wszystkie inne filmy razem wzięte, druga, wielokrotnie od tamtej dłuższa, na My Name Is Khan.
Mam nadzieję, że sięgający Zachodu międzynarodowy rezonans filmu zmusi administrację Obamy przynajmniej do uzmysłowienia sobie rozmiarów przepaści między tym, na co Południe miało w zwiazku z Obamą nadzieję, a tym, co jak dotąd od jego prezydentury dostało. Bohater Shahrukha Khana sądzi, co prawda, że to deszcz, kiedy mu plują w twarz, ale całe Południe w nieskończoność tak robić nie będzie.
* Vijay Mishra analizował kiedyś (na przykładzie Amitabha Bachchana) figurę aktora w kinie bollywoodzkim jako równoległy tekst kultury, przelatujący na przestrzał przez filmy, w których występuje. Kajol i Shahrukh Khan są tymczasem oprócz własnych indywidualnych takich tekstów równoległych także duetem, aktorską parą, która ustanowiła tego samego rodzaju dwuosobowy „równoległy tekst kultury” – od ich pierwszego wspólnego filmu Żona dla zuchwałych z 1995, (film znajduje się na liście tytułów, które podobno nigdy de facto nie zeszły z ekranów indyjskich kin).
Jarosław Pietrzak