2010-05-08 19:13:56
Jak Polska długa i szeroka, tak popularny jest mityczny wręcz pogląd, że to Jarosław Kaczyński rządzi nadwiślańską polityką i to on ustanawia podziały, ustala granice oraz wyznacza poziom debaty. Jedni rapują, że były premier podąża „po trupach do celu”, wspierając jego głównego oponenta, inni utyskują na samą oś sporu między dwoma rodzajami prawicy, ale wszyscy zgadzają się w jednej podstawowej kwestii – kto stoi za tym, co się dzieje teraz w polityce.
Przeświadczenie takie nazwałem „mitycznym”, bowiem posiada w sobie elementy prawdziwe. Faktem jest, że Prawo i Sprawiedliwość ze swoim liderem nakreśliło i zapoczątkowało, ogłosiło oficjalnie wręcz, nowy podział. Wzięło ono tym samym na siebie rolę metapolityczną. „Polska liberalna” i „Polska solidarna” miały zantagonizować społeczeństwo tak, by cała reszta graczy politycznych wypadła za parlamentarną burtę. Chodziło głównie o to, żeby zapewnić to stałe miejsce nowej machinie wyborczej braci Kaczyńskich. Krótko mówiąc, wyciągnęli oni podstawowe wnioski ze spektakularnej porażki Akcji Wyborczej „Solidarność”, która grała wciąż na nie-politycznej bazie sprzeciwu wobec PRL i postkomunistów.
Elementem nieprawdziwym w tym ogólnopolskim i ogólnomedialnym przeświadczeniu jest pierwiastek o niezmienności polskiej polityki. Od co najmniej pięciu ostatnich lat. Co prawda, gracze pozostali ci sami, lecz już ktoś inny pisze scenariusze na najbliższy sezon. Świadczy o tym sam charakter sporu parlamentarnego oraz ostatnich kampanii wyborczych. Widać to po tym, że jest ona wypruta z ideowej, programowej i przede wszystkim politycznej dyskusji. Jarosław Kaczyński zapadł na chorobę zwaną postpolityczność i próbuje łagodzić ból z nią związany lekarstwem zwanym marketing polityczny.
W 2005 roku Lech Kaczyński zdobył Pałac Prezydencki, a Jarosław – parlament, głównie z tego względu, że dostrzegli drzemiącą w sporej części społeczeństwa frustrację, która wynika z nierównego dystrybuowania zdobyczy społeczno-gospodarczych. Można stwierdzić dziś, że tamto zwycięstwo głównie oparte było na poruszeniu kwestii ekonomicznych obywateli, którzy znaleźli się za marginesem wszelkiej uwagi medialno-politycznej. Choćby i reklamówka z kotem Sylwestrem, który wystąpił w roli krytyka podatku liniowego Platformy Obywatelskiej, była bardziej polityczna, i przez to także nośna, niż kampania roku 2007.
Kładąc nacisk na sprawy prospołeczne (ograniczany oczywiście przez nacjonalizm i nietolerancję), wygrywali. Później, kiedy skupiono się na budowaniu poprzez spoty wyborcze swojego wizerunku i próbę ośmieszenia PO komiksowymi wideo w Internecie, które były formą nie tylko nie śmieszną, ale też i krytykancką, a nie krytyczną. Pięć lat temu, kiedy władzę oddawali postkomuniści, fantazmat w postaci „układu” stał na przeszkodzie ku czemuś (silne i sprawiedliwe państwo). Po 2007 roku to „czemuś” zaczęło się robić coraz bardziej zamazane i niejasne.
Aktualny podział jest na korzyść jednego hegemona – Platformy Obywatelskiej, która w marketingu i pop-kulturalnym sporze zawsze była o kilka kroków przed PiS-em. W tym względzie wykorzystanie smoleńskiej tragedii byłoby pijarowym samobójstwem, stąd start przewodniczącego głównej partii opozycyjnej nie jest raczej oznaką nowej siły i mobilizacji partyjnej, a oznaką słabości politycznej i ugrzęźnięcia w świeżo ustalonych zasadach polskiej pierwszej ligi politycznej.
Jarosław Kaczyński nie jest autorem scenariusza dla tej kampanii, jak i dalszego życia parlamentarnego w ogóle. Jest jego zakładnikiem.
Przeświadczenie takie nazwałem „mitycznym”, bowiem posiada w sobie elementy prawdziwe. Faktem jest, że Prawo i Sprawiedliwość ze swoim liderem nakreśliło i zapoczątkowało, ogłosiło oficjalnie wręcz, nowy podział. Wzięło ono tym samym na siebie rolę metapolityczną. „Polska liberalna” i „Polska solidarna” miały zantagonizować społeczeństwo tak, by cała reszta graczy politycznych wypadła za parlamentarną burtę. Chodziło głównie o to, żeby zapewnić to stałe miejsce nowej machinie wyborczej braci Kaczyńskich. Krótko mówiąc, wyciągnęli oni podstawowe wnioski ze spektakularnej porażki Akcji Wyborczej „Solidarność”, która grała wciąż na nie-politycznej bazie sprzeciwu wobec PRL i postkomunistów.
Elementem nieprawdziwym w tym ogólnopolskim i ogólnomedialnym przeświadczeniu jest pierwiastek o niezmienności polskiej polityki. Od co najmniej pięciu ostatnich lat. Co prawda, gracze pozostali ci sami, lecz już ktoś inny pisze scenariusze na najbliższy sezon. Świadczy o tym sam charakter sporu parlamentarnego oraz ostatnich kampanii wyborczych. Widać to po tym, że jest ona wypruta z ideowej, programowej i przede wszystkim politycznej dyskusji. Jarosław Kaczyński zapadł na chorobę zwaną postpolityczność i próbuje łagodzić ból z nią związany lekarstwem zwanym marketing polityczny.
W 2005 roku Lech Kaczyński zdobył Pałac Prezydencki, a Jarosław – parlament, głównie z tego względu, że dostrzegli drzemiącą w sporej części społeczeństwa frustrację, która wynika z nierównego dystrybuowania zdobyczy społeczno-gospodarczych. Można stwierdzić dziś, że tamto zwycięstwo głównie oparte było na poruszeniu kwestii ekonomicznych obywateli, którzy znaleźli się za marginesem wszelkiej uwagi medialno-politycznej. Choćby i reklamówka z kotem Sylwestrem, który wystąpił w roli krytyka podatku liniowego Platformy Obywatelskiej, była bardziej polityczna, i przez to także nośna, niż kampania roku 2007.
Kładąc nacisk na sprawy prospołeczne (ograniczany oczywiście przez nacjonalizm i nietolerancję), wygrywali. Później, kiedy skupiono się na budowaniu poprzez spoty wyborcze swojego wizerunku i próbę ośmieszenia PO komiksowymi wideo w Internecie, które były formą nie tylko nie śmieszną, ale też i krytykancką, a nie krytyczną. Pięć lat temu, kiedy władzę oddawali postkomuniści, fantazmat w postaci „układu” stał na przeszkodzie ku czemuś (silne i sprawiedliwe państwo). Po 2007 roku to „czemuś” zaczęło się robić coraz bardziej zamazane i niejasne.
Aktualny podział jest na korzyść jednego hegemona – Platformy Obywatelskiej, która w marketingu i pop-kulturalnym sporze zawsze była o kilka kroków przed PiS-em. W tym względzie wykorzystanie smoleńskiej tragedii byłoby pijarowym samobójstwem, stąd start przewodniczącego głównej partii opozycyjnej nie jest raczej oznaką nowej siły i mobilizacji partyjnej, a oznaką słabości politycznej i ugrzęźnięcia w świeżo ustalonych zasadach polskiej pierwszej ligi politycznej.
Jarosław Kaczyński nie jest autorem scenariusza dla tej kampanii, jak i dalszego życia parlamentarnego w ogóle. Jest jego zakładnikiem.