2010-06-27 23:26:07
Do drugiej tury weszło dwóch starszych panów. Każdy z brzuszkiem, każdy z zaśnieżonymi i przerzedzonymi włosami. Co prawda jest różnica w postaci wąsów, które posiada jeden z nich, za to obaj w drogich garniturach. I to nie koniec podobieństw. Tym razem nie estetycznych, a merytorycznych, będących właściwie merytorycznymi nieestetycznymi wspólnymi punktami obu kandydatów, bowiem brak różnic u pretendentów do sprawowania najwyższego urzędu w państwie środkowoeuropejskim jest brzydki i niesmaczny z punktu widzenia politycznego. Ba, także i demokratycznego!
Ci dwaj panowie spotkali się, aby podebatować nad Polską, która ponoć jest najważniejsza, choć według mnie można znaleźć parę spraw ważniejszych od kraju nad Wisłą. Na przykład sprawy Polek i Polaków, którzy są równi swą ludzką ważnością Afgańczykom, Afrykanom bądź Niemcom. Rozumiem, że poprzednie zdanie jest przydługie na hasło wyborcze w kampanii kultury obrazkowej, w której zdania złożone są niewskazane, więc może slogan „równość, głupcze!” byłby zasadny. Taki slogan jednakże się nie pojawił w tej drugiej turze, ani w debacie, co jest raczej zrozumiane, gdy się słucha i patrzy na obu panów kandydatów.
Debata w swoich założeniach miała nie być debatą, bo debata to przecież wymiana poglądów. Coś - co w trakcie sztabowych pertraktacji zostało wynegocjowane - miało być podwójnym wywiadem. Każdy musiał odpowiedzieć na zadane pytanie w ciągu dwóch minut i siedzieć cicho, kiedy mówił konkurent. Sztaby liczyły pewnie, że w takiej formule da się drugiej stronie wcisnąć, jak najwięcej, bez nawiązywania interakcji. Wszyscy przecież wiedzą, że elektorat PiS żyje w świecie układów i namagnesowanych przez ruskich samolotów, a elektorat PO w oazie Tuska, której wciąż zagraża faszystowski Kaczyński i „przyszły premier” Macierewicz. Sztaby jednakowoż się przeliczyły i formuła debaty (a właściwie – tego czegoś na wzór debaty) została złamana. To już klasyk polskiej polityki i filmu Andrzej Wajda mówił, że w końcu to są takie namiętności, że to wojna domowa.
Oglądając to coś na wzór debaty, miało się wrażenie, że wojna domowa jest, lecz nie wiadomo o co ona się toczy. Dwóch starszych panów w kwestiach obyczajowych odpowiedziało praktycznie tak samo. Oboje nie uznają tematu emancypacji osób o orientacji homoseksualnej, oboje optują za rozwiązaniami bądź „kompromisami”, wykluczającymi zdanie kobiet, które nie akceptują nadanych im przez kościelno-konserwatywny dyskurs roli Matki Polki, cierpiącej za miliony głosów w wyborach, którymi dysponują duchowni. Ten sam prawicowy konsens było widać w sporze o politykę zagraniczną. Kłótnia była w studiu, ale pomiędzy orzełkiem a znakiem jednego grosza, ponieważ ich zdania na postrzeganie spraw międzynarodowych były dwiema stronami tej samej monety. Jeden (ten bez wąsa) ciągle pragnie pompować balon narodowej dumy, na którym obleci cały świat, drugi zaś uważa, że podstawowym zadaniem polskiej dyplomacji jest ochrona polskich granic. Zrozumiałe, że estetycznie i marketingowo marszałek Komorowski pasuje do epoki II RP, ale nie wiedziałem, że w kwestiach zagranicznych opiera się wciąż na opracowaniach z czasów wojny polsko-bolszewickiej.
O ile ten fantazmatyczny bolszewik czyha na nasze granice oparte na rzekach, to został on zwyciężony w sferze gospodarki. Tu, oprócz drobnych niuansów czysto politycznego mordobicia, panuje pełna zgoda. Prawo i Sprawiedliwość prawnie i sprawiedliwie obniżyło podatki najbogatszym, a Platforma zrobiła z nas zieloną wyspę na czerwonym morzu kryzysu. Jednak Bronisław (ten z wąsami) zarzucił Jarosławowi, że jego partia zgłosiła zły pomysł chwilowego zadłużenia państwa, by nie przerywać rozpoczętych inwestycji. Zarzucił, że Jarosław chciał zatopić naszą zieloną wyspę. Chciał zrobić z niej Grecję.
W tym momencie wyszło całkowite niezrozumienie sytuacji greckiej, które jest odbiciem hegemonii jednego dyskursu gospodarczego w polskiej debacie publicznej. To właśnie obniżenie podatków, prywatyzacja ważnych części gospodarki, liberalizacja handlu oraz niskie płace dla Greków spowodowały dzisiejszy kryzys w tamtym państwie, a nie ogromne świadczenia socjalne. Stąd absurdalny jest argument, że cięcie wydatków było takie ozdrowieńcze dla Polski, jak twierdził pełniący obowiązki prezydenta. Cięcia spowodowały ograniczenie inwestycji w naszym kraju, samorządy bez dofinansowania z góry musiały się zadłużyć gdzieś indziej, toteż zadłużyliśmy się i tak, tylko bez większej kontroli, jaką na pewno mielibyśmy, jeślibyśmy skorzystali z planu PiS. Gwoli ścisłości – nie byłoby problemu zadłużania się, gdyby nie te osiem miliardów złotych, które państwo straciło po wejściu w życie reformy podatkowej Kaczyńskiego, mającego wypełniać program „Polski solidarnej”. Solidarnej z kim, panie prezesie? Dziś z lewicowym elektoratem, jutro z najlepiej zarabiającymi?
Na koniec tego czegoś zwanego debatą prezydencką kandydat z wąsem stwierdził, że cieszy się z wielu wspólnych poglądów, z których może wyniknąć sloganowa zgoda, budująca nam piękny kraj.Wyborcy oglądali tę debatę i mieli prawo zapytać – zgoda buduje, ale co? Czy Kaczyński z Komorowskim bądź Komorowski z Kaczyńskim może zbudować coś oprócz Polski pięknych sloganów, będącej w swej istocie Polską brzydkich wykluczeń społecznych, kulturowych i ekonomicznych?
Ci dwaj panowie spotkali się, aby podebatować nad Polską, która ponoć jest najważniejsza, choć według mnie można znaleźć parę spraw ważniejszych od kraju nad Wisłą. Na przykład sprawy Polek i Polaków, którzy są równi swą ludzką ważnością Afgańczykom, Afrykanom bądź Niemcom. Rozumiem, że poprzednie zdanie jest przydługie na hasło wyborcze w kampanii kultury obrazkowej, w której zdania złożone są niewskazane, więc może slogan „równość, głupcze!” byłby zasadny. Taki slogan jednakże się nie pojawił w tej drugiej turze, ani w debacie, co jest raczej zrozumiane, gdy się słucha i patrzy na obu panów kandydatów.
Debata w swoich założeniach miała nie być debatą, bo debata to przecież wymiana poglądów. Coś - co w trakcie sztabowych pertraktacji zostało wynegocjowane - miało być podwójnym wywiadem. Każdy musiał odpowiedzieć na zadane pytanie w ciągu dwóch minut i siedzieć cicho, kiedy mówił konkurent. Sztaby liczyły pewnie, że w takiej formule da się drugiej stronie wcisnąć, jak najwięcej, bez nawiązywania interakcji. Wszyscy przecież wiedzą, że elektorat PiS żyje w świecie układów i namagnesowanych przez ruskich samolotów, a elektorat PO w oazie Tuska, której wciąż zagraża faszystowski Kaczyński i „przyszły premier” Macierewicz. Sztaby jednakowoż się przeliczyły i formuła debaty (a właściwie – tego czegoś na wzór debaty) została złamana. To już klasyk polskiej polityki i filmu Andrzej Wajda mówił, że w końcu to są takie namiętności, że to wojna domowa.
Oglądając to coś na wzór debaty, miało się wrażenie, że wojna domowa jest, lecz nie wiadomo o co ona się toczy. Dwóch starszych panów w kwestiach obyczajowych odpowiedziało praktycznie tak samo. Oboje nie uznają tematu emancypacji osób o orientacji homoseksualnej, oboje optują za rozwiązaniami bądź „kompromisami”, wykluczającymi zdanie kobiet, które nie akceptują nadanych im przez kościelno-konserwatywny dyskurs roli Matki Polki, cierpiącej za miliony głosów w wyborach, którymi dysponują duchowni. Ten sam prawicowy konsens było widać w sporze o politykę zagraniczną. Kłótnia była w studiu, ale pomiędzy orzełkiem a znakiem jednego grosza, ponieważ ich zdania na postrzeganie spraw międzynarodowych były dwiema stronami tej samej monety. Jeden (ten bez wąsa) ciągle pragnie pompować balon narodowej dumy, na którym obleci cały świat, drugi zaś uważa, że podstawowym zadaniem polskiej dyplomacji jest ochrona polskich granic. Zrozumiałe, że estetycznie i marketingowo marszałek Komorowski pasuje do epoki II RP, ale nie wiedziałem, że w kwestiach zagranicznych opiera się wciąż na opracowaniach z czasów wojny polsko-bolszewickiej.
O ile ten fantazmatyczny bolszewik czyha na nasze granice oparte na rzekach, to został on zwyciężony w sferze gospodarki. Tu, oprócz drobnych niuansów czysto politycznego mordobicia, panuje pełna zgoda. Prawo i Sprawiedliwość prawnie i sprawiedliwie obniżyło podatki najbogatszym, a Platforma zrobiła z nas zieloną wyspę na czerwonym morzu kryzysu. Jednak Bronisław (ten z wąsami) zarzucił Jarosławowi, że jego partia zgłosiła zły pomysł chwilowego zadłużenia państwa, by nie przerywać rozpoczętych inwestycji. Zarzucił, że Jarosław chciał zatopić naszą zieloną wyspę. Chciał zrobić z niej Grecję.
W tym momencie wyszło całkowite niezrozumienie sytuacji greckiej, które jest odbiciem hegemonii jednego dyskursu gospodarczego w polskiej debacie publicznej. To właśnie obniżenie podatków, prywatyzacja ważnych części gospodarki, liberalizacja handlu oraz niskie płace dla Greków spowodowały dzisiejszy kryzys w tamtym państwie, a nie ogromne świadczenia socjalne. Stąd absurdalny jest argument, że cięcie wydatków było takie ozdrowieńcze dla Polski, jak twierdził pełniący obowiązki prezydenta. Cięcia spowodowały ograniczenie inwestycji w naszym kraju, samorządy bez dofinansowania z góry musiały się zadłużyć gdzieś indziej, toteż zadłużyliśmy się i tak, tylko bez większej kontroli, jaką na pewno mielibyśmy, jeślibyśmy skorzystali z planu PiS. Gwoli ścisłości – nie byłoby problemu zadłużania się, gdyby nie te osiem miliardów złotych, które państwo straciło po wejściu w życie reformy podatkowej Kaczyńskiego, mającego wypełniać program „Polski solidarnej”. Solidarnej z kim, panie prezesie? Dziś z lewicowym elektoratem, jutro z najlepiej zarabiającymi?
Na koniec tego czegoś zwanego debatą prezydencką kandydat z wąsem stwierdził, że cieszy się z wielu wspólnych poglądów, z których może wyniknąć sloganowa zgoda, budująca nam piękny kraj.Wyborcy oglądali tę debatę i mieli prawo zapytać – zgoda buduje, ale co? Czy Kaczyński z Komorowskim bądź Komorowski z Kaczyńskim może zbudować coś oprócz Polski pięknych sloganów, będącej w swej istocie Polską brzydkich wykluczeń społecznych, kulturowych i ekonomicznych?