2010-07-07 19:30:31
Stało się. Jest nowy prezydent, czyli Bronisław Komorowski. Oprócz planów co i kiedy wypije elekt, rzekł on też bardzo ważną rzecz. Mianowicie, że „wygrała nasza polska demokracja”. Zapomniał bądź nie chciał dodać za poetą Adamem Ważykiem, że „mijają czasy pięknoduchów”. Mijają czasy polityki miłości, uśmiechów, Słońca Peru, chichrania z moherowych beretów i happeningów Janusza Palikota. Czas na nowy rozdział, nową kartę w historii polskiej polityki – reformowania i naprawiania. Oczywiście finansów publicznych, rynku pracy i reliktów po epoce socjalistycznych dinozaurów.
Po zwycięstwie kandydata Platformy Obywatelskiej dało się zauważyć jedną charakterystyczną zmianę w mediach. Skompromitowani kryzysem finansowym, zapaścią gospodarczą na Zachodzie i zwycięstwem socjaldemokraty Baracka Obamy w kraju, będącym naszym społeczno-gospodarczym wzorem, wracają. Mimo że u nas obrońcy neoklasycznego poglądu na gospodarkę mieli wciąż najsilniejszą pozycję, to ostatnimi miesiącami ustąpili miejsca wizjom Paula Krugmana i Josepha Stiglitza, a Polacy dowiedzieli się, że są takie osoby w świecie ekonomii, jak np. George Soros. Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego samo w sobie rewolucji politycznej nie przyniosło, aczkolwiek coś zgoła innego – medialną, dyskursywną oraz publiczną restytucję neoliberalnych ekonomistów, polityków i publicystów, którzy wyszli z zacisza swoich gabinetów, tudzież prywatnych szkół i zaczęli mówić jednym głosem – nastał czas reform!
I to bynajmniej nie rozumianych, jako naprawa sprywatyzowanych funduszy emerytalnych. W kraju nad Wisłą od dwudziestu lat słowo „reforma” ma jedno znaczenie - „prywatyzacja, deregulacja, neoliberalizacja”. Dyskurs neoliberalny sięgnął tak daleko, że nawet populiści w niego wpadli, w ich słowniku nie znajdziemy zapewne tego słowa-klucza. Jest on natomiast w słowniku Platformy Obywatelskiej, która obiecywała pracę z zakasanymi rękawami w swojej kampanii z 2007 roku i teraz - kiedy jedynym nieobsadzonym przez jej człowieka stanowiskiem jest prezesura w PZPN – zacznie używać magicznego słowa „reforma”.
Pytanie tylko, czy premierowi się chce. I ile zostało w Donaldzie Tusku z neoliberalnego fanatyka Kongresu Liberalno-Demokratycznego, a ile z postpolitycznego Donka, który kastruje pedofilów, bo za tym opowiedziała się większość pytanych w sondażach. Niektórzy uważają, że premierowi zwyczajnie się nie chce wprowadzać zmian, bo woli trzymać władzę dłużej, spokojnie kopać piłkę, a jak ktoś się przyczepi, to zawsze będzie mógł wytłumaczyć się ciemnogrodzkim PSL-em w koalicji. Jak zauważył Bartosz Machalica w swojej analizie dla Krytyki Politycznej, w pierwszej powyborczej batalii będzie szło o kształt i przede wszystkim władzę w telewizji publicznej. Nawet jeśli bitwa skończyłaby się nie po myśli Platformy, to przecież oprócz władzy ustawodawczej i wykonawczej ma także medialną – komercyjne stacje są po jej stronie. Złośliwi mogliby dodać, że rząd ma za sobą też władzę sądowniczą po ostatnich wyrokach kampanijnych w kwestiach ideologiczno-programowych, ale nikt przecież nie chce być złośliwy…
Na korzyść Platformy Obywatelskiej działa także jedno – dyskurs debaty publicznej i polskiej sceny politycznej. Dyskurs zgody, ponadpartyjnego działania dla dobra narodu, etc. Symptomatyczne dla niego jest te 500 dni spokoju, o które prosił prezydent Komorowski. W swej istocie może to być kolejne status quo kompromisu, który mieliśmy w przypadku poglądu wszystkich opcji na gospodarkę, jak i ustawy antyaborcyjnej. Społeczeństwa zawsze są w jakiś sposób zantagonizowane, a demokracja opiera się na sporze idei. Pomysł 500 dni spokoju to w tym względzie projekt 500 dni utopii. Jedyną partią w parlamencie, która ma potencjał do antagonizacji (być może nie zawsze dobrej, nie zawsze w ładnym stylu) jest Prawo i Sprawiedliwość, ale ono – metamorfozą swojego prezesa, który już zapewne zaciera ręce na funkcję Tuska – zaakceptowało naszą polską metanarrację o pojednaniu, zgodzie narodowej i wspólnym działaniu. Paradoksalnie Jarosław Kaczyński kończąc okres postkomunizmu w Polsce, rozpoczął okres postpisowski, w którym – jakby wyraziła się Ewa Milewicz – tej partii wolno mniej, bowiem wszyscy pamiętają jej politykę zamordyzmu i haków, jaką prowadził Ziobro z Kurskim. Stąd dziś oni są marginesem w swoim stronnictwie, a zyskuje Poncyljusz i Kluzik-Rostkowska. Łatwo tym można działaczom PiS-u zamknąć usta w debacie. Nieraz pewnie padnie zarzut, że łamią oni polski konsensu współdziałania.
Jedynym problemem w tej całej układance jest stanowisko PSL-u do propozycji Platformy, jakie mogą paść już niedługo. Jak zachowa się w tym wszystkim wicepremier Pawlak? Złamie dyskursywny dyktat o nazwie „zgoda buduje”, narażając się na zarzuty o populizm i partyjniactwo, czy wejdzie w sojusz z Tuskiem, jeszcze bardziej się od niego uzależniając, i przełknie pigułkę neoliberalnych reform? Ciężka decyzja, bo z jednej strony coraz słabsza pozycja ludowców w sondażach, a z drugiej coraz bliżej do wyborów parlamentarnych. Czas pokaże, czy i tę sytuację będzie można rozwiązać na „chłopski rozum”.
A lewica? Ta parlamentarna już chyba jest myślami w następnej kadencji sejmu, wtedy będzie mogła dyskutować o koalicji PO-SLD i tece wicepremiera dla Grzegorza Napieralskiego. Miejmy nadzieję, że działacze Sojuszu spojrzą na swych towarzyszy zza Odry i Nysy, którzy, wchodząc we współpracę z partią prawicową, stracili dużo na znaczeniu w niemieckiej polityce. O ile ten wariant jest do uniknięcia, to ta część lewicy, która poparła Bronisława Komorowskiego, już teraz oddała sobie strzał w kolano. Chciano głosować przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, by uniknąć sporu o pryncypia i stawania w obronie liberalnej demokracji. Zagłosowano na jego konkurenta, bo ponoć jest bardziej wolnościowy i za jego czasów scena polityczna może przesunąć się na lewo. Na dodatek wyśmiali oni „lewackich radykałów”, którzy byli gotowi zagłosować na kandydata PiS, ponieważ głosił hasła socjalne. Sami zaś swojej decyzji nie przemyśleli – zapomnieli o bardzo ważnym, acz banalnym spostrzeżeniu Karla Polanyiego. Wolność ma dwa wymiary – dobry, pozwalający jednostce i grupom jednostek stanowić same o sobie, i zły, będący wyrazem neoliberalnej utopii. Bronisław Komorowski pokazał w kampanii, że może być kandydatem dobrego wymiaru wolności, ale całą swoją wcześniejszą drogą polityczną pokazał, że neoliberalizm sprzężony z konserwatyzmem, to jego ideologia.
Zła neoliberalna wolność zatomizuje społeczeństwo, stworzy rzeszę jednostek, rozłoży i tak przypominającą już strukturę roju społeczność, a w konsekwencji przyniesie nam wzrost nacjonalizmów, które w XXI wieku są odpowiedzią na taki rozpad związków społecznych. Błąd polega na tym, że socjaldemokracja, głosując za spokojem teraz, głosuje na neoliberalizm jutro, którego rewersem pojutrze będzie wzrost populizmu i kolejna dewastacja życia politycznego. Czy znowu ruch progresywny musi wytracić swój kapitał intelektualny na walkę z nowym zagrożeniem, zamiast walczyć o lepszy i sprawiedliwszy kraj?
Bezapelacyjnie skończył się czas pięknoduchów. Miejmy nadzieję, że także na lewicy.
Po zwycięstwie kandydata Platformy Obywatelskiej dało się zauważyć jedną charakterystyczną zmianę w mediach. Skompromitowani kryzysem finansowym, zapaścią gospodarczą na Zachodzie i zwycięstwem socjaldemokraty Baracka Obamy w kraju, będącym naszym społeczno-gospodarczym wzorem, wracają. Mimo że u nas obrońcy neoklasycznego poglądu na gospodarkę mieli wciąż najsilniejszą pozycję, to ostatnimi miesiącami ustąpili miejsca wizjom Paula Krugmana i Josepha Stiglitza, a Polacy dowiedzieli się, że są takie osoby w świecie ekonomii, jak np. George Soros. Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego samo w sobie rewolucji politycznej nie przyniosło, aczkolwiek coś zgoła innego – medialną, dyskursywną oraz publiczną restytucję neoliberalnych ekonomistów, polityków i publicystów, którzy wyszli z zacisza swoich gabinetów, tudzież prywatnych szkół i zaczęli mówić jednym głosem – nastał czas reform!
I to bynajmniej nie rozumianych, jako naprawa sprywatyzowanych funduszy emerytalnych. W kraju nad Wisłą od dwudziestu lat słowo „reforma” ma jedno znaczenie - „prywatyzacja, deregulacja, neoliberalizacja”. Dyskurs neoliberalny sięgnął tak daleko, że nawet populiści w niego wpadli, w ich słowniku nie znajdziemy zapewne tego słowa-klucza. Jest on natomiast w słowniku Platformy Obywatelskiej, która obiecywała pracę z zakasanymi rękawami w swojej kampanii z 2007 roku i teraz - kiedy jedynym nieobsadzonym przez jej człowieka stanowiskiem jest prezesura w PZPN – zacznie używać magicznego słowa „reforma”.
Pytanie tylko, czy premierowi się chce. I ile zostało w Donaldzie Tusku z neoliberalnego fanatyka Kongresu Liberalno-Demokratycznego, a ile z postpolitycznego Donka, który kastruje pedofilów, bo za tym opowiedziała się większość pytanych w sondażach. Niektórzy uważają, że premierowi zwyczajnie się nie chce wprowadzać zmian, bo woli trzymać władzę dłużej, spokojnie kopać piłkę, a jak ktoś się przyczepi, to zawsze będzie mógł wytłumaczyć się ciemnogrodzkim PSL-em w koalicji. Jak zauważył Bartosz Machalica w swojej analizie dla Krytyki Politycznej, w pierwszej powyborczej batalii będzie szło o kształt i przede wszystkim władzę w telewizji publicznej. Nawet jeśli bitwa skończyłaby się nie po myśli Platformy, to przecież oprócz władzy ustawodawczej i wykonawczej ma także medialną – komercyjne stacje są po jej stronie. Złośliwi mogliby dodać, że rząd ma za sobą też władzę sądowniczą po ostatnich wyrokach kampanijnych w kwestiach ideologiczno-programowych, ale nikt przecież nie chce być złośliwy…
Na korzyść Platformy Obywatelskiej działa także jedno – dyskurs debaty publicznej i polskiej sceny politycznej. Dyskurs zgody, ponadpartyjnego działania dla dobra narodu, etc. Symptomatyczne dla niego jest te 500 dni spokoju, o które prosił prezydent Komorowski. W swej istocie może to być kolejne status quo kompromisu, który mieliśmy w przypadku poglądu wszystkich opcji na gospodarkę, jak i ustawy antyaborcyjnej. Społeczeństwa zawsze są w jakiś sposób zantagonizowane, a demokracja opiera się na sporze idei. Pomysł 500 dni spokoju to w tym względzie projekt 500 dni utopii. Jedyną partią w parlamencie, która ma potencjał do antagonizacji (być może nie zawsze dobrej, nie zawsze w ładnym stylu) jest Prawo i Sprawiedliwość, ale ono – metamorfozą swojego prezesa, który już zapewne zaciera ręce na funkcję Tuska – zaakceptowało naszą polską metanarrację o pojednaniu, zgodzie narodowej i wspólnym działaniu. Paradoksalnie Jarosław Kaczyński kończąc okres postkomunizmu w Polsce, rozpoczął okres postpisowski, w którym – jakby wyraziła się Ewa Milewicz – tej partii wolno mniej, bowiem wszyscy pamiętają jej politykę zamordyzmu i haków, jaką prowadził Ziobro z Kurskim. Stąd dziś oni są marginesem w swoim stronnictwie, a zyskuje Poncyljusz i Kluzik-Rostkowska. Łatwo tym można działaczom PiS-u zamknąć usta w debacie. Nieraz pewnie padnie zarzut, że łamią oni polski konsensu współdziałania.
Jedynym problemem w tej całej układance jest stanowisko PSL-u do propozycji Platformy, jakie mogą paść już niedługo. Jak zachowa się w tym wszystkim wicepremier Pawlak? Złamie dyskursywny dyktat o nazwie „zgoda buduje”, narażając się na zarzuty o populizm i partyjniactwo, czy wejdzie w sojusz z Tuskiem, jeszcze bardziej się od niego uzależniając, i przełknie pigułkę neoliberalnych reform? Ciężka decyzja, bo z jednej strony coraz słabsza pozycja ludowców w sondażach, a z drugiej coraz bliżej do wyborów parlamentarnych. Czas pokaże, czy i tę sytuację będzie można rozwiązać na „chłopski rozum”.
A lewica? Ta parlamentarna już chyba jest myślami w następnej kadencji sejmu, wtedy będzie mogła dyskutować o koalicji PO-SLD i tece wicepremiera dla Grzegorza Napieralskiego. Miejmy nadzieję, że działacze Sojuszu spojrzą na swych towarzyszy zza Odry i Nysy, którzy, wchodząc we współpracę z partią prawicową, stracili dużo na znaczeniu w niemieckiej polityce. O ile ten wariant jest do uniknięcia, to ta część lewicy, która poparła Bronisława Komorowskiego, już teraz oddała sobie strzał w kolano. Chciano głosować przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, by uniknąć sporu o pryncypia i stawania w obronie liberalnej demokracji. Zagłosowano na jego konkurenta, bo ponoć jest bardziej wolnościowy i za jego czasów scena polityczna może przesunąć się na lewo. Na dodatek wyśmiali oni „lewackich radykałów”, którzy byli gotowi zagłosować na kandydata PiS, ponieważ głosił hasła socjalne. Sami zaś swojej decyzji nie przemyśleli – zapomnieli o bardzo ważnym, acz banalnym spostrzeżeniu Karla Polanyiego. Wolność ma dwa wymiary – dobry, pozwalający jednostce i grupom jednostek stanowić same o sobie, i zły, będący wyrazem neoliberalnej utopii. Bronisław Komorowski pokazał w kampanii, że może być kandydatem dobrego wymiaru wolności, ale całą swoją wcześniejszą drogą polityczną pokazał, że neoliberalizm sprzężony z konserwatyzmem, to jego ideologia.
Zła neoliberalna wolność zatomizuje społeczeństwo, stworzy rzeszę jednostek, rozłoży i tak przypominającą już strukturę roju społeczność, a w konsekwencji przyniesie nam wzrost nacjonalizmów, które w XXI wieku są odpowiedzią na taki rozpad związków społecznych. Błąd polega na tym, że socjaldemokracja, głosując za spokojem teraz, głosuje na neoliberalizm jutro, którego rewersem pojutrze będzie wzrost populizmu i kolejna dewastacja życia politycznego. Czy znowu ruch progresywny musi wytracić swój kapitał intelektualny na walkę z nowym zagrożeniem, zamiast walczyć o lepszy i sprawiedliwszy kraj?
Bezapelacyjnie skończył się czas pięknoduchów. Miejmy nadzieję, że także na lewicy.