O szkodliwości ofiar
2010-01-10 22:57:03

"utworzyliście sobie nową szkołę
i wojujecie w niej brudem i błotem.
Piękno przede wszystkim panie! piękno!
ideał, a nie rzeczywistość, bo dość już jej dookoła mamy."
Gabriela Zapolska, "Kaśka Kariatyda"




Tekst „Dobra kobieta to martwa kobieta” doczekał się wielu komentarzy na forach Lewica.pl i Feminoteka.pl. Głosy polemiczne, które uważam za istotne, wymagające namysłu i odpowiedzi, krążą wokół zagadnienia tzw. wiktymizacji.

Wiktymizacja oznacza przedstawianie kobiet jako ofiar, nagłaśnianie ich krzywdy i uwypuklanie bezsilności. Pojęcie to używane jest pejoratywnie jako wskazanie, że krytykowane ujęcie kwestii kobiecej ma charakter jednostronny i ideologiczny. Szkodliwość wiktymizacji użytkownicy tego pojęcia argumentują na dwa sposoby: feministyczny i uniwersalizujący.

W obrębie feminizmu „wiktymizacja” uważana jest za niewłaściwą, bo:

- Przedstawianie ze szczegółami rozmaitych form przemocy oraz losów i przeżyć ofiary umacnia opisywaną sytuację, rysując ją jako jedyną możliwą lub jako trudną do zmiany.

- Sugestywność takiego opisu czyni kobiety jeszcze bardziej bezradnymi i sprawia, że wyjście z sytuacji przemocowej wydaje im się coraz mniej możliwe. Tymczasem rolą feminizmu jest wzmacniać subiektywne poczucie siły kobiet na tyle, by podejmowały próby jednostkowego i zbiorowego wyzwalania się z sytuacji opresji.

- Przedstawianie kobiet jako ofiar wzmacnia esencjalne postrzeganie płci nawet, jeśli nie jest to zamierzeniem przedstawiającej/go. Podtrzymuje przekonania o naturalnej słabości kobiety, czyniącej z niej potencjalną ofiarę i naturalnej sile mężczyzny czyniącej z niego potencjalnego agresora. Przekonania te konstruują genderową rolę mężczyzny jako opiekuna. Rola ta ma dwa oblicza: obrońcy, ale i kata.

- Przedstawianie kobiet jako ofiar sprawia, że znika z pola widzenia sieć innych współzależności i relacji władzy, także tych, w których kobiety – z racji przywilejów innych niż płeć lub z powodu innych gier genderowych - panują nad innymi. W efekcie wiktymizacja jest narzędziem uniewinniania kobiet, ideologicznym wymazywaniem kobiecej odpowiedzialności i przerzucaniem jej na barki mężczyzn.

- Skupiając się na jawnym i brutalnym przejawie hierarchicznych relacji międzyludzkich i relacji płci, jaką jest przemoc, wiktymizacja lekceważy inne, bardziej subtelne, formy dominacji. Rysując sytuację w kategoriach strukturalnych zależności kobiet od mężczyzn, bagatelizuje ten wymiar koegzystencji, który podlega negocjacjom, jest tworzony na równi przez obie strony relacji.

- Wreszcie wiktymizacja skupia się na skutkach przegranej gry o władzę lub niezależność, zamiast przedstawiać i analizować sam proces gry.

Rozumiem niechęć do oglądania kolejnych kobiecych ofiar. Zgadzam się, że obrazy te najczęściej odbierają dobre samopoczucie. By przeciwdziałać opresji trzeba jednak najpierw porządnie ją zdiagnozować. Potem wyciągnąć wnioski z diagnozy. Z których najważniejszymi będą przyczyny analizowanych zjawisk.

Lubię zafundować sobie od czasu do czasu emocjonalne katharsis w towarzystwie szelmowskiej Thelmy i charyzmatycznej Louise. Obcowanie z niezniszczalną Beatrix, która wykonuje genialny plan zemsty, by na końcu rozerwać serce Billa na strzępy, zadośćuczynia i moim przeżyciom. Nie ma we mnie za grosz współczucia, gdy Lisabeth Salander torturuje swojego opiekuna socjalnego odpłacając mu za poniżenie, gwałt i sadyzm. Kiedy królowa Elżbieta wykrzykuje gniewne: 'There will be no master!" i odmawia zamążpójścia, by samodzielnie rządzić Anglią, przechodzą mnie ciarki podziwu. Uległa i bezbronna kobieta, która nocą zamienia się w dzikiego i drapieżnego kota, by czynić sprawiedliwość, ale i spełniać swoje zachcianki, jest także moją fantazją. Mocna w gębie, pięknej postury, imponującej siły i wytrzymałości Ripley, która potrafi stawić czoło Obcemu, zajmuje poczytne miejsce w panteonie moich ulubionych bohaterek.

A jednak nie widzimy końca Thelmy i Louise, choć przecież możemy go sobie dopowiedzieć, skoro skaczą w przepaść. One wiedzą, że amerykańskie prawo nie ochroni kobiety, która w obronie innej kobiety zabiła gwałciciela. A tym bardziej takiej, która ukradła pieniądze, by uciec od męża, bo traktował ją jak posługaczkę. Gdyby "Kill Bill" miał coś wspólnego z rzeczywistością, nawet tak biegła w sztukach walki Betarix Szkrab, mając przeciwko sobie armię sprzymierzonych i równie wyszkolonych zabójców, zginęłaby najpóźniej w drugiej scenie. Splot okoliczności, który pozwolił Salander odzyskać wolność od prześladowcy, zdarza się jedynie w scenariuszach zwłaszcza, że mówimy o osobie prawnie ubezwłasnowolnionej. Królowa Elżbieta, która zdobywa serca dumą i niezależnością, swojej władzy używała także do bezwzględnego rozprawiania się z każdym, kto zagrażał jej panowaniu. Królową zaś została nie mocą własnych wysiłków i woli, lecz z racji urodzenia. Choć rozglądam się za nią, nie widziałam Catwoman na warszawskich ulicach, podobnie zresztą jak Spidermana, Zorro czy Batmana. Porucznik Ripley mierzy się z obcym, ale dla większości kobiet większym zagrożeniem są "swoi" - domownicy lub sąsiedzi. A ich polem walki bywa częściej autobus lub własne mieszkanie, niż statek kosmiczny.

"Kill Bill", "Elizabeth", kolejne odsłony "Obcego" czy "Catwoman", a także bohaterki takie jak wojownicza księżniczka Xena to albo bajki, albo historie postaci, które dzierżyły władzę jako dziedziczki i których władza nie przekładała się na polepszenie losu kobiet im poddanych, albo w najlepszym razie niemożliwe losy możliwych postaci.

W istocie zarzut wiktymizacji nader często skrywa potrzebę zbawczej narracji, z których większość ma charakter usypiający. W najlepszym razie przynoszą one chwilową ulgę i przywołują falę marzeń o lepszym świecie. Dlatego staram się nie polemizować z feministycznymi Sienkiewiczami, dopóki ich zwolenniczki nie mylą postulatów z rzeczywistością.

Choć widzę potrzebę opowieści ku pokrzepieniu serc, obserwuję także ich skutki uboczne. Bajki o silnych bohaterkach, które walczą ze złem, mszczą krzywdy własne i naprawiają świat dla innych, by na końcu zostać sławne, piękne i bogate, potrafią przesłonić rzeczywistość także dorosłym. Wiele z nich to nowe wersje "Kopciuszka", przygotowane specjalnie na potrzeby kobiet, które chcą "mieć ciastko i zjeść ciastko": żyć jak wyemancypowane, niezależne kobiety, a jednocześnie cieszyć się przywilejami, które daje im patriarchat. Być tą, która co prawda nie spłoszy się wzrokiem księcia, będzie ją stać na taksówkę do domu, a w windzie zgubi nie pantofelek, lecz nowy model najka, ale rano będzie czekać na telefon od księcia i klakson jego beemy pod domem. Fantazja, by być piękną, bogatą i wygadaną kobietą, która głosi feministyczne poglądy, a mimo to kochają ją media oraz mężczyźni, ona zaś, oprócz pełnego sukcesów życia zawodowego, ma także szczęśliwe życie osobiste i wyposażona w wspierającego męża oraz cudowne, zdrowe dziecko ogłasza w wiadomościach kobiecą niepodległość, spełnia się jedynie w filmach.

Jeśli naszym celem jest poszerzanie wolności kobiet i projektowanie społeczeństwa opartego na równości, potrzebny jest przede wszystkim adekwatny, wyczerpujący opis rzeczywistości, którą chcemy zmieniać. Póki co niewiele w niej królowych i zwycięskich wojowniczek, stanowczo więcej postaci takich jak Aileen Wuornos z filmu "Monster", Vera Drake, bohaterki "Gwałtu", "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni", "Wyśnionego życia aniołów", filmów "Nie czas na łzy", "Import/Export" czy "Plac Zbawiciela". Realizm tych opowieści przytłacza i przeraża. Bolą od niego oczy i bolą od niego brzuchy. A jednak nie nazwałabym ich wiktymizującymi, lecz trafną diagnozą przyczyn opresji. Wszystkie te filmy w przekonujący sposób pokazują, że o losach kobiet, zwłaszcza tych z niższych warstw społecznych lub z krajów leżących poza europejskim i amerykańskim dobrobytem, decydują czynniki, na które nie mają one żadnego wpływu lub wpływ zgoła niewielki. Wspomniane produkty kultury dobrze te czynniki unaoczniają, wyliczają i analizują. Wszystkie ukazują kontekst i społeczne tło narodzin ofiar. Poprzez nakreślenie sytuacji tłumaczą, dlaczego zmagania wielu kobiet o poprawę własnego bytu są skazane na porażkę lub wymagają słonej zapłaty.

Za faktycznie szkodliwe uważam natomiast te teksty kultury, w których obrazowi ofiary nie towarzyszy choćby szkic rzeczywistości społecznej, ekonomicznej, rodzinnej, która czyni kobietę bezradną. Przykładem takiej produkcji jest film "Nieodwracalne", gdzie krzywda zostaje naestetyzowana po to, by była podniecająca.

Bezsilność to jedno z najbardziej upokarzających i traumatycznych przeżyć. Pozbawia podmiotowości, wyrządza trwałą krzywdę, bo odziera z godności. Można przeżywać ją wobec konkretnego człowieka – kogoś, kto ma nad nami władzę i kogo się boimy, ale także wobec bezimiennego mechanizmu, wyalienowanej, bezosobowej struktury takiej jak niesprawiedliwe prawo, system pracy, przepisy.

Nie chcemy bezsilności nawet świadkować, a co dopiero poczuć. Nie chcemy oglądać tych, którzy jej doświadczają. Jeśli, to takich, dla których jest ona już tylko przeszłością, wspomnieniem, przepracowaną traumą, tym, co "nie zabiło, więc wzmocniło". Takich, którzy są już "pozbierani", na nowo scaleni, wyposażeni w siłę "człowieka po przejściach".

Dyskurs ofiary jest pozaparlamentarny. Odgrodzony murem szpitala psychiatrycznego, gabinetu terapeutycznego, domu starców, schroniska samotnej matki albo ofiar handlu ludźmi, ośrodka dla uchodźców, zostaje dyskretnie usunięty z publicznej przestrzeni w sferę prywatną, gdzie mówi się szeptem i tonem troski. Te azyle chronią przebywających w nich ludzi, ale także resztę społeczeństwa przed kontaktem z tym, co nie ma prawa pojawić się w świecie, gdzie o byciu człowiekiem świadczy panowanie nad sobą. Widok ofiary konfrontuje ze stanem, którego boimy się doświadczyć, więc nie dopuszczamy wobec niego empatii. Wyrzucamy poza nawias widzialności i słyszalności tych, którzy nie panują nad sobą, bo ktoś zapanował nad nimi: nad ich mową, czynami, funkcjami życiowymi.

Ofiara, która się rozpadła zamiast pozbierać, która sobie "nie poradziła" zamiast dzielnie zawalczyć o własne życie, podlega kolejnej przemocy. Tym razem będzie nią izolacja. Niedobrze, gdy izolację tę wspierają argumenty o szkodliwości wizerunku ofiary dla kobiecego empowerment.

Drugi typ krytyki, który nazywam uniwersalizującym, zaprezentował niedawno Jacek Żakowski i opatrzył mianem "ryzyka emancypacji":

„Prawidłowość historyczna jest taka, że wielkie emancypacje (religijne, stanowe, narodowe, klasowe, rasowe) wyrastały z buntu przeciw niesprawiedliwościom i okrucieństwom losu, a potem same tworzyły nowe niesprawiedliwości i nowe okrucieństwa. Okrucieństwa nowoczesnych społeczeństw - od gilotyny po gułag, islamski terroryzm i pisowską lustrację - były ubocznym produktem wielkich emancypacji. Przyjęcie tożsamości ofiary nieodmiennie niesie bowiem pokusę ryczałtowego usprawiedliwienia wszystkiego, co - choć iluzorycznie - służy emancypacji. Nowe okrucieństwa uzyskują status obrony koniecznej, a to sprawia, że już nie podlegają normalnej moralnej ocenie. Każdy emancypacyjny pretekst jest dobry, żeby je popełniać. ("Gazeta Wyborcza", 4/1/2010)

To prawda, że status ofiary bywa nadużywany lub zajmowany fałszywie. Rozpoczynając agresję na Afganistan, a potem Irak, politycy amerykańscy przedstawiali USA jako kraj, który padł ofiarą rozpoczętej już wojny, a oni zamierzają się jedynie bronić. Agresywna wobec Palestyńczyków i krajów sąsiadujących polityka Izraela do dziś opiera się na dyskursie ofiar, które, pomne doświadczeń, nie dopuszczą do kolejnej zagłady Żydów.

Cyniczne przybranie roli ofiary nie ma jednak nic wspólnego z dopuszczeniem rzeczywistych ofiar do głosu ani oddaniem im sterów władzy. Jak niemal każda zagrywka, która ma usprawiedliwić dominację, uderza ona w słabszych. Żydzi, którzy przeżyli holocaust, byli w budującym się Izraelu widziani niechętnie. Jeśli, to raczej jako Abba Kovner, niż Primo Levi. Amerykańscy żołnierze, którzy po powrocie z Wietnamu, Afganistanu i Iraku przyłączali się do ruchów pokojowych i dawali świadectwo zbrodniom wojennym, w których brali udział, ale także których padli ofiarą jako mięso armatnie, przestawali być bohaterami narodowymi. Matki zabitych Amerykanów i Izraelczyków, które tworzą pacyfistyczne ruchy oporu, nie są już szlachetnymi niewiastami, które poświęcają synów dla dobra ogółu. Jedni i drudzy znikają z ekranów telewizorów, dobroczynnych balów, wizyt u zasmuconych ich losem prezydentów. Nie są już powodem do dumy i kwiatkiem do kożucha, lecz elementem podejrzanym i uciszanym.

Brak umiejętności rozróżnienia między ofiarą a jej fałszywym trybunem skutkuje tak, że nim ofiara zdąży wypowiedzieć swoją krzywdę, już zamyka się jej usta ostrzegając przed dokonaniem nadużycia. Jej głos jeszcze nie zabrzmiał, a już został uciszony. W ten sposób ofiary przechodzą przez kolejne kręgi milczenia. Pierwszy to sytuacja opresji. Drugi - wychodzenie z traumy za zamkniętymi drzwiami. Trzeci - próba opowiedzenia o swoim doświadczeniu, blokowana wstydem i podejrzeniami o chęć nadużycia.

Postulat dopuszczenia do głosu ofiar oraz obdarzenia ich zaufaniem szczególnym zapoczątkował nowe podejście do źródeł w historiografii. W Polsce przedstawicielem historiograficznego przełomu stał się Jan Tomasz Gross, ściągając na siebie gromy nie tylko antysemitów, ale także historyków okopanych w dotychczasowej metodologii. Jednym z głównych argumentów za jej rewizją jest właśnie kwestia dotąd bagatelizowanego przez historyków kontekstu. Nim zarzucimy ofierze manipulację, spróbujmy najpierw skłonić ją do mówienia. Skoro dotąd mówienie o krzywdzie narażało ją na ponowne jej doznanie, musimy najpierw zapewnić jej bezpieczeństwo, wysłuchanie i domniemanie niewinności. Niewiele więcej niż, o ironio, oskarżonej/mu. Chyba, że chcemy, by wiedzy, którą mamy, nie przyrosło.

poprzedninastępny komentarze