Dwa schrony
2011-09-29 13:02:44
Choć inne opowiadania bardziej przykuły moją uwagę, to właśnie o "Schronie"* dyskutowałam z przyjaciółką kilka godzin. Narratorka poznaje w pociągu parę: Olka i kobietę której imię w tekście nie pada. Oboje są roztrzęsieni. Ona płacze, on pali nerwowo papierosa. Nawiązują z przypadkowo poznaną pasażerką rozmowę. Najpierw jednak wymienią zdawkowe uwagi niepisanym kodem, by rozpoznać, czy mogą jej zaufać: "okupacja", "co pani czyta?", "w obozie", "w schronie". Gdy poczują się bezpiecznie, opowiedzą jej, co się stało.

Od 1943 roku ukrywali się u gospodarzy, których z czasem zaczęli nazywać "wujostwem". Wujostwo najpierw nie chciało. Zgodziło się przechować ich tylko przez jedną noc. Potem wuj odbył długą rozmowę z Olkiem. Ten oddał wszystkie pieniądze, jakie miał i zobowiązał się, że jeśli przeżyją, po wojnie sfinansują gospodarzom budowę nowego domu. Wuj zrobił dla nich schron. Murowany schowek w piwnicy.

Po wojnie, po powrocie do miasta i po długich pobytach w szpitalach ocalona z zagłady para co miesiąc wysyłała wujostwu zarobione pieniądze. Przez trzy lata. Gdy dom stanął, wujostwo zaprosiło ich w odwiedziny. Podróż do wsi była dla ukrywającej się tu niegdyś pary ambiwalentnym przeżyciem. Pełnym koszmarnych wspomnień, ale i wciąż od nowa przeżywanej ulgi, że już nic im nie grozi. Gospodarze przywieźli ich ze stacji kolejowej pod swój nowy dom drabiniastym wozem.

"Gospodarz nalewa wódkę, chce częstować, ale gospodyni: - Nie, najpierw obejrzyjcie mieszkanie.
Zaczęliśmy od kuchni, potem mieszkalny, sypialnia i jeszcze jeden, syna, który wrócił z wojska. Chcemy już zawrócić, kiedy mówią: - A i o was my pamiętali - ot, proszę!
Gospodarz odsuwa szafę, patrzę - biała, pusta ściana. Lecz kiedy schylił się i sięgnął do podłogi - chwyciłam Olka za rękę. Niczego jeszcze nie widziałam, ale ten ruch był mi znany.
Podniósł czerwono pastowaną deskę i kazał nam zajrzeć:
- Ot, teraz, gdyby co, nie będziecie się gnieździć jak kury, schron jak malowanie, z komfortem!
Nachyliłam się i zobaczyłam schody prowadzące wgłąb ciemnej, bez okien, bez drzwi, małej izby. Stały tam dwa łóżka, dwa krzesła i stół".

Ktoś mi kiedyś pokazał taki schron. Na polskiej wsi. W latach 90. Zrobiony na wszelki wypadek. Nie dla innych jednak, ale dla siebie i swojej rodziny. Ten ktoś był Olkiem, nie wujem. "Jakbym się nad własnym grobem pochylał..." - mówi pasażerce Olek. Mówi też: "Przez dobrych, życzliwych ludzi... To właśnie tak mnie przeraża... Z dobroci serca schrony szykować!".

Te dwa schrony dzieli wszystko. Jeden powstał z dobroci serca, drugi - by dobroci serca nie trzeba było opłacać. Jeden jest obrazem "miejsca dla Żydów" w polskim świecie - także tym, który żyje w przekonaniu o swojej wspaniałomyślności. Drugi jest żydowską raną po wojnie spędzonej wśród Polaków. Jeden jest z dobrego samopoczucia, drugi z lęku.

Choć służą ukryciu, oba schrony wiele też ujawniają. Między innymi to, co kolejne polityki historyczne usuwały z hagiograficznych narracji o sprawiedliwych.

Zmodernizowany dom, w którym pod czerwoną podłogą jest dla Żydów tym razem wygodny i schludny, ale ciągle bunkier bez okien i drzwi, to także komentarz do polskiej rzeczywistości powojennej. Z opowiadania wiemy, że para przyjeżdża do wujostwa pięć lat po wyzwoleniu.

Opowiadania Idy Fink wywołują we mnie stupor. Podobny temu, w który niecałe 20 lat temu wprawił mnie widok wyłożonego folią izolacyjną, zaopatrzonego w dopływ wody i suchy prowiant piwnicznego schowka "na wszelki wypadek". Nie umiem ich podsumować, bo każda konkluzja wydaje mi się uproszczeniem. Także w tym upatruję świetności tych opowiadań.

Opowiadanie kończą słowa narratorki: "Straszne, powtórzyłam, powiedziałam jeszcze coś o zarażeniu wojną i zrobiło mi się wstyd, takie to było zdawkowe, takie grzeczne. Ale oni nie słuchali, spieszyli ku wyjściu, a ich szybki, nerwowy krok sprawiał wrażenie ucieczki".

Ida Fink zmarła we wtorek w Tel Awiwie.

*Ida Fink, "Odpływający ogród", WAB, Warszawa: 2002



**************************************************************************

Ponieważ kilka lat temu współpracowałam z ludźmi z Polskiej Partii Pracy - w szerokim gronie rozmaitych lewicowych organizacji robiliśmy wspólnie demonstrację, organizacja pro-choice, do której należałam, korzystała z lokalu tej partii, głosowałam na PPP w poprzednich wyborach, a także namówiłam do głosowania na tę partię osoby z rodziny, argumentowałam na rzecz zapraszania "Sierpnia80" do rozmaitych inicjatyw feministycznych i antyfaszystowskich - odczuwam palącą potrzebę stanowczego odcięcia się od Polskiej Partii Pracy w jej obecnym kształcie.

Robię to także dlatego, że nieraz ubolewałam, dlaczego WZZ "Sierpień80", ściśle z PPP związany, nigdy publicznie nie odciął się od epizodu sprzed lat współpracy ze skrajną prawicą, wielu moim koleżankom i kolegom dając tym samym racjonalne powody do braku zaufania.

Teraz rozumiem. W tym roku na listach wyborczych PPP znalazły miejsce osoby o poglądach antysemickich, nacjonalistycznych, narodowo-katolickich, ksenofobicznych. Jakkolwiek postępowy i światły byłby program PPP, nie znalazłby się ani jeden powód, bym mogła zagłosować na partię, na listach której są osoby pokroju Jana Strzeżka czy Henryka Krakowiaka. Nie chodzi o nich. Chodzi o organizację, która takie osoby zaprasza, przyjmuje, promuje, umożliwia im polityczny awans i sięganie po władzę.

Umieszczenie ludzi ze skrajnej prawicy na własnych listach wyborczych sprawiło, że wszelkie postulaty PPP traktuję odtąd jako cyniczną grę o poklask kolejnych środowisk. Jest mi wstyd, że sama wcześniej dałam się na ten lep nabrać.

poprzedninastępny komentarze