http://wyborcza.pl/1,75248,7194198,Sensacyjne_zeznania__nigdy_nie_dalem_poslance_lapowki.html?utm_source=Nlt&utm_medium=Nlt&utm_campaign=4254142
http://www.wspolczesna.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20091028/REG00/151592141
oczywiście NIEsprawiedliwy model społeczny realizowany od ponad 20 lat w Polsce jest ważniejszą sprawą niż ogłoszenie co Rysiek i Zdzisiek mieli załatwić Iksińskiemu, ale korupcja na szczytach władzy ma swe podłoże systemowe (a nie wynika li tylko z czyjejś indywidualnej nieuczciwości czy niemoralności); jest to prawidłowość w "państwach rozwijających się zależnie" czy po prostu republikach bananowych, do których pod wieloma względami Polsce bliżej niż do "starej Unii".
PS. PiS walczył z korupcją i przestępczością od swego zarania (wcześniej na tym samym + lustracji i dekomunizacji bazowały poprzednie projekty polityczne Kaczyńskich, np. PC) i nigdy nie dawało mu to pozycji w wyścigu z partiami głównego nurtu polskiej polityki, która uzyskał w 2005 r. "Polską solidarną" i klipami ze świecącą coraz większymi pustkami lodówką.
zgoda, że korupcja jest charakterystyczna dla "republik bananowych"- tym bardziej nie ma sensu tak ostro z nią walczyć, bo nie jesteś w stanie jej wyeliminować dopóki nie zmieni się kultura i inne czynniki "cywilizacyjne" społeczeństwa. Np. walka z "kopertówkami" dla lekarzy jest dla mnie kompletnie niezrozumiała- dopóki lekarze nie będą zarabiać tyle, co na Zachodzie, trudno żeby pracowali tu za 2000 zl i nie dostawali nic więcej w "kopertówkach"- zwłaszcza że mogą wyjechać do pracy na Zachód i do tego niestety doprowadzi PiS...
Co do PiS i "Polski soliarnej"- to zauważ że bardzo szybko wycofali się z tego hasła, tylko Samobrona i LPR trochę ich z tym pilnowali, szybko przeszli na hasło "IV RP", "odnowy moralnej" itp czyli na "antykorupcyjny pseudopopulizm".
jasne, że nie da się zwalczyć korupcji (czy nawet poważniej ograniczyć jej skalę) nie przeprowadzając zmian systemowych, ale politycznie umiejętne i inteligentne wskazywanie na nią, a przede wszystkim na jej strukturalne przyczyny mogłoby przyczynić się do pełniejszego opisania sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Przy czym pierwszeństwo dawałbym tu nie kulturze (stanowiącej ważne, ale raczej wolno i pod wpływem zróżnicowanych kombinacji czynników zmieniające się tło), tylko strukturze własności, dochodów i majątków (polityków i urzędników korumpują ci, których na to stać i którzy liczą na zwielokrotnienie swych korzyści, klimat kulturowy stwarza tu jedynie sprzyjające warunki, ale nie generuje pierwotnych przyczyn). Republika bananowa to przede wszystkim kraj ze skrajnym rozwarstwieniem, neokolonialnymi zależnościami od silniejszych gospodarczo krajów (także jako rezerwuar zasobów, np. siły roboczej - c.j.d.o. na przykładzie polskiej emigracji zarobkowej w "starej Unii") i kompradorskim establishmentem polityki i krajowej burżuazji; kulturowa demoralizacja i cywilizacyjne zapóźnienie jest tu raczej skutkiem niż przyczyną.
Z lekarzami jest nieco inna sytuacja: na ogół (może poza absolwentami, specjalizującymi się itp. świeższym "narybkiem") pracują oni i zarabiają w kilku miejscach na raz (publicznym ZOZ-ie, prywatnej klinice lub przychodni, własnym gabinecie itp.). Nawet pomijając kopertówki i inne przypadki z zakresu szarej strefy to sporo, znacznie więcej niż wynikałoby ze statystyk wynagrodzeń w ZOZ-ach. Nie widziałem żadnych całościowych statystyk lekarskich pensji ze wszystkich źródeł, ale pewien pogląd dają wyliczenia legalnych, oficjalnie księgowanych wydatków publicznych i prywatnych na ochronę zdrowia: razem stanowią one 6,4& PKB (w 2007 r.), z czego (wg różnych szacunków za różne lata) od 1/3 do połowy wydaje się prywatnie, poza składką. Rokroczne dane podaje branżowe pismo "Służba Zdrowia" http://www.sluzbazdrowia.com.pl, domagające się zresztą podnoszenia poziomu publicznych wydatków na NFZ (ale przyznające prawdę co do niskiego poziomu najdroższego systemu ochrony zdrowia w USA).
Powstaje pytanie: co zrobić, żeby ograniczyć możliwość zatrudniania się na więcej niż powiedzmy 2 etatach, pieniądze na wizyty w prywatnych gabinetach czy "spółdzielniach" kierować w stronę NFZ-u a sam fundusz udrożnić i uszczelnić? Podwyżki pensji w ZOZ-ach i to bez ekonomicznego uzasadnienia to akurat żadna metoda reformy, jeśli chcemy publiczne lecznictwo naprawić a nie do reszty zohydzić i dobić przed całkowitą komercjalizacją, "grodzeniem" w przychodniach pomiędzy prywatnymi gabinetami i uwłaszczaniem się już czysto prywatnych lekarzy na kupionym za pieniądze NFZ sprzęcie medycznym albo wyprzedażą wszystkiego pod grunt na bank lub centrum handlowe.
Z "Polską solidarną" sprawa jest złożona - częściowo masz rację (np. beznadziejna polityka fiskalna), częściowo nie (zwyżka płacy minimalnej, wyhamowanie prywatyzacji). W tym momencie chodzi mi jednak o coś innego: mianowicie do dychotomii "Polska Liberalna vs. Solidarna" PiS wrócił w kampanii 2007 r. (zdobywając zresztą nominalnie więcej głosów niż 2 lata wcześniej!). Rzecz jasna nie przemogło to odgórnej mobilizacji lemingów z hodowli TVN-u i Tok FM pt. "albo PO albo faszyzm", ale jedno jest pewne: Kaczor zrozumiał, że na samym małpowaniu "szeryfów" zza Wielkiej Wody i "surowym karaniu za wszystko" daleko w Polsce nie zajedzie. Inna sprawa, że nie umiał i chyba nadal nie umie wyciągnąć z tego wniosków "pozytywnych" (w logicznym, nie potocznym sensie tego słowa).
ale doskonale wiesz, że polskie elity polityczne nigdy nie wskazują na strkturalne/systemowe przyczyny korupcji, a jedynie na "niewłaściwy dobór kadr"...
http://janiszewska.org.pl/2201.html - Iluzja American Dream
czyli o wyższości państwa socjalnego nad wolnorynkowym w kontekście konfliktu rynku i rodziny
Dorota Janiszewska
(publikacja w tygodniku "Przegląd" nr 10 z 15 marca 2009)
Druga Wielka Depresja
Rozgrywający się na naszych oczach światowy kryzys gospodarczy, rozpoczęty w Stanach Zjednoczonych, obnaża słabości amerykańskiej gospodarki wolnorynkowej, powszechnie dotąd uznawanej za niedościgniony wzór dla innych państw. W rzeczywistości jej wyniki ekonomiczne nie są wcale tak imponujące, jak nam się wydaje. Stawiam hipotezę, że główną przyczyną klęski modelu „made in USA” będzie jego negatywne oddziaływanie na społeczeństwo, a szczególnie rodzinę.
Mówiąc o upadku American Dream, mam na myśli nie upadek państwa północnoamerykańskiego jako takiego, ale klęskę amerykańskiego wolnorynkowego modelu polityki społeczno-gospodarczej. Obecny światowy kryzys gospodarczy, który media prawdopodobnie ochrzczą II Wielką Depresją, gdyż w przebiegu będzie podobny do Wielkiej Depresji lat 1929-1932, w moim przekonaniu zakończy się bankructwem ideologii wolnego rynku i powstaniem nowego światowego ładu ekonomicznego opartego o interwencjonizm państwowy. Kształtując nowy porządek i myśląc o polskiej drodze do dobrobytu powinniśmy szukać inspiracji w idei społecznej gospodarki rynkowej, która w praktyce została zrealizowana w Niemczech, a którą to ideę wpisano do polskiej konstytucji z roku 1997.
Wolnorynkowy zwrot
W roku 1944 mocarstwa światowe ustaliły na konferencji w Bretton Woods, na jakich zasadach będzie funkcjonował przyszły międzynarodowy system gospodarczy. Powojenny porządek oparty został na interwencjonizmie państwowym inspirowanym ideami ekonomicznymi Keynesa z lat 30. XX w. Oparty na parytecie złota i stałych kursach walut tzw. system z Bretton Woods tworzył stabilne podstawy światowej gospodarki aż do roku 1973. Wtedy uderzył pierwszy kryzys naftowy i rządy państw zachodnich zaczęły odchodzić od systemu keynesowskiego na rzecz ideologii wolnego rynku. Zwycięski pochód free market economy, realizowany w praktyce przez Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii czy Ronalda Reagana w USA, osiągnął swe apogeum w latach 1989-1991, kiedy to upadek ZSRR i jego satelitów zaświadczył o wyższości idei wolnorynkowych.
Praktyka socjalistycznego państwa opiekuńczego przegrała gospodarczy wyścig z wolnorynkowymi gospodarkami kapitalistycznymi. Czy oznacza to, że sama idea państwa opiekuńczego również przegrała? W żadnym wypadku. Wbrew pozorom jest ona w bloku kapitalistycznym bardzo silna. W Europie kontynentalnej reprezentują ją Niemcy i ich koncepcja społecznej gospodarki rynkowej, którą w praktyce wdrażał Ludwig Erhard po 1948 roku.
Interesującą kwestią jest porównanie wyników niemieckiej Soziale Marktwirtschaft z modelem wolnorynkowym reprezentowanym przez Stany Zjednoczone – najpotężniejsze mocarstwo światowe. Wnioski okazują się bardzo zaskakujące, zarówno na płaszczyźnie gospodarczej, jak i społecznej.
Gdy zestawimy długookresowe dane ekonomiczne tych dwóch krajów kapitalistycznych, to okaże się, że socjalny system niemiecki w ostatecznym rozrachunku okazuje się zdecydowanie wydajniejszy. Nie tylko nie ustępuje wolnorynkowemu modelowi amerykańskiemu pod względem wyników gospodarczych, a w niektórych dziedzinach nawet go przegania, ale ponadto okazuje się lepiej dostosowany do potrzeb społecznych, przynosząc większe korzyści pracownikom i rodzinom.
Bezcelowy wyścig
Dla celów niniejszej analizy zestawiam dane porównawcze dla obu gospodarek ograniczone okresem od lat 50. do końca lat 90. XX wieku., kiedy niemieckie państwo socjalne było jeszcze silne. Od czasu zjednoczenia Niemiec następuje proces demontażu państwa socjalnego przez wolnorynkowych ekonomistów i polityków, którzy usilnie próbują wzorować się na ponoć bardziej konkurencyjnym modelu amerykańskim. Zabiegi te zgodne są z unijną Strategią Lizbońską z roku 2000, dzięki której Unia Europejska miała stać się do roku 2010 bardziej konkurencyjna gospodarczo od USA.
Fiasko Strategii Lizbońskiej w roku 2006 nie zahamowało wysiłków dalszej walki UE o wyższą konkurencyjność gospodarczą od USA. Stawiam hipotezę, iż droga unijnej pogoni za amerykańskim wzorcem to droga chybiona. Fakty udowadniają, że wystarczy jeden kraj w Europie – Niemcy – by bez problemu uzyskiwać wyniki gospodarcze równe lub przewyższające te w USA. Tak więc warunek konkurencyjności zostaje tu całkowicie wypełniony, dla jednego kraju i bez Strategii Lizbońskiej. Natomiast demontowanie państwa socjalnego, co według zwolenników wolnorynkowej Strategii Lizbońskiej jest niezbędnym warunkiem zwiększenia konkurencyjności, to źródło problemów, które przeżywa gospodarka Niemiec na początku XXI wieku.
Państwo socjalne jest efektywne…
W latach 1950-1971, a więc w dobie panowania keynesizmu, zachodnia Europa (tj. Wielka Brytania, Francja, RFN i Włochy) nie znała faz recesji, a gospodarki tychże krajów cechowało prawie zerowe bezrobocie (w Niemczech w l.60 XX w. wyniosło ono 0,5%, a w roku 1973 – 0,9%). Pierwsza powojenna recesja związana z kryzysem naftowym (w roku 1973 ceny ropy wzrosły trzykrotnie) i odejście od keynesizmu zapoczątkowały w zachodnim kapitalizmie erę cyklicznych kryzysów i masowego, trwałego bezrobocia.
Zwrot w stronę ideologii wolnego rynku po 1973 roku spowodował trwające do dziś pogrążenie się zachodnich gospodarek w stagflacji, czyli połączeniu stagnacji gospodarczej i rosnącej inflacji przy wysokim bezrobociu. Wolnorynkowcy swą politykę gospodarczą opierają walce z inflacją i priorytecie równoważenia budżetu, nawet za cenę wysokiego, kilkumilionowego bezrobocia, nieznanego na Zachodzie w dobie keynesizmu.
W latach 1950-1987 Niemcy przegoniły USA w takich wskaźnikach, jak wzrost płac realnych na stanowiskach niekierowniczych oraz wzrost kapitału produkcyjnego w przeliczeniu na jednego zatrudnionego (w Niemczech 5,5-krotny, w USA tylko 1,8-krotny). W latach 1950-1990 Niemcy zanotowały także wyższy przyrost zasobów kapitału w przyroście PKB (1,22 razy większy niż w USA) oraz przyrost postępu technicznego (2,75 razy większy niż w USA).
Także długookresowe roczne średnie tempo wzrostu gospodarczego w przeliczeniu na jednego mieszkańca było w Niemczech w latach 1950-1989 wyższe niż w USA w tym samym okresie. W podokresie 1950-1973 wyniosło dla USA 2,2%, a dla Niemiec 4,9% rocznie, natomiast w podokresie 1973-1989 odpowiednio 1,6% i 2,1%.
Gospodarka Niemiec, mimo spowolnienia od lat 90. XX w, utrzymała taki wzrost, który plasował ją w światowym rankingu tuż za Stanami Zjednoczonymi. Jeśli przyjmiemy za 100% wartość realnego PKB per capita dla USA w roku 1989 i 1996, to dla Niemiec wyniósł on odpowiednio 78% i 80,2%. Mimo że w roku 1995 produkt krajowy brutto liczony według parytetu siły nabywczej na jednego mieszkańca był wyższy w USA (26,7 tys. USD dla USA i 20,8 tys. USD dla Niemiec), to w przeliczeniu na jedną roboczogodzinę otrzymujemy już wynik prawie równorzędny (27,5 USD dla USA i 28,3 USD dla Niemiec).
…i efektywniejsze
Niemcy wcale nie ustępują Ameryce również w kwestii produktywności. Przyjmując za 100% wartość PKB na jednego zatrudnionego dla USA w roku 1989 i 1996, dla Niemiec wzrósł on adekwatnie z 85% do 91,4%. Gdy jednak weźmiemy PKB przypadający na jedną roboczogodzinę, to w roku 1996 w Niemczech osiągnął on 106,8% tego, co w USA!
Trzeba w tym miejscu uwzględnić fakt, iż pracownik amerykański w roku 1995 przepracował 1950 godzin w skali roku, a niemiecki aż o 350 godzin mniej. Jest to dowód potwierdzający wyższą wydajność pracowników niemieckich. Gdyby bowiem statystyczny Niemiec pracował tyle samo godzin w roku co Amerykanin, to poziom PKB na jednego zatrudnionego byłby wyższy dla Niemiec.
Zatem różnica w poziomie produktywności między wolnorynkowymi USA, a socjalnymi Niemcami zmalała tak wielce, że jak to przyznaje Paul Krugman, mieści się w granicach błędu statystycznego. Przy porównywalnych wpływach podatkowych w obu krajach w połowie lat 90. XX w. (w Niemczech – 23% PKB, w USA – 22% PKB), Niemcy cechuje wyższa niż w USA stopa inwestycji brutto oraz większe wydatki na cele publiczne (w Niemczech – 49% PKB, w USA – 33% PKB).
Ponadto Republika Federalna Niemiec od lat zajmuje pierwsze miejsce wśród światowych eksporterów, już od roku 1994 wyprzedzając w tej dziedzinie USA. Dodatnia nadwyżka handlowa uzyskiwana z ekspansji eksportu pozwalała Niemcom na utrzymywanie znacznie mniejszego od USA ujemnego salda na rachunku obrotów bieżących, które w roku 1999 dla RFN wyniosło -3,4 miliarda USD, a dla Stanów aż -338,9 miliarda USD.
I wynik ten osiągnięto, mimo że Niemcy w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych nie posiadają ogromnych zasobów surowców naturalnych, doświadczyły zniszczeń dwóch wojen światowych, przeprowadziły proces zjednoczenia z Niemcami Wschodnimi, a gospodarka niemiecka obciążona jest wyższą średnią płacą, krótszym tygodniem pracy, dłuższymi urlopami i wyższymi świadczeniami socjalnymi (pięciokrotnie wyższymi w roku 1950 i dwukrotnie wyższymi w roku 1980 niż w USA). Nieprawdziwe jest więc twierdzenie wolnorynkowców, że państwo socjalne nie może prowadzić efektywnej gospodarki.
Cywilizacja nierówności
Realia pracy w Stanach Zjednoczonych i Republice Federalnej Niemiec są diametralnie różne. Podczas gdy w Niemczech poziom średniej płacy realnej od roku 1949 do 2002 stale rósł, w USA w latach 1973-1994 mieliśmy do czynienia z ciągłym spadkiem realnych płac tygodniowych. Regres amerykańskich dochodów obrazuje fakt, iż w roku 1994 średnia płaca realna w USA osiągnęła poziom z końca lat 50.XX wieku! Nawet po uwzględnieniu minimalnego wzrostu średniej płacy w kolejnych latach do roku 2000, jej poziom nigdy nie przekroczył poziomu z 1973 roku.
Według Economic Policy Institute regres płac w USA najbardziej dotyka osoby najmniej zarabiające. Godzinowe zarobki 10% najuboższych pracowników wzrosły w latach 1996-1999 tylko o 56 centów (z 5,49 do 6,05 USD), co spowodowało, że w roku 2000 zarabiali oni tylko 91% tego, co w roku 1973. Dla porównania, podczas gdy w okresie 1970-1999 średnia roczna płaca w USA wzrosła tylko o 10% (z 32,5 tys. do 35,9 tys. USD), to w tym samym czasie roczne wynagrodzenia prezesów stu czołowych korporacji wzrosły prawie 30 razy (z 1,3 mln do 37,5 mln USD)!
Rosnące nierówności dochodowe przyspieszają także tempo narastania nierówności bogactwa. Tylko w przeciągu lat 1983-1989 majątek jednego procenta najbogatszych Amerykanów wzrósł z 31 do 37%, a górne 10% najmajętniejszych dzierży w swym ręku 80% nieruchomości niemieszkalnych, 90% majątku przedsiębiorstw, 85% akcji i 94% obligacji. Koncentracja kapitału zaświadcza o realnie istniejącej redystrybucji dochodu narodowego na rzecz najbogatszych. Pokazuje to bez żadnych wątpliwości, z jak gigantycznym i ciągle postępującym rozwarstwieniem społeczeństwa mamy do czynienia w Ameryce i potwierdza słuszność twierdzenia Schumpetera o powrocie do „cywilizacji nierówności”.
Pracujący ubodzy
Średnia godzinowa stawka płac w Niemczech w roku 1997 wyniosła 31,78 USD, a w USA była aż 1,8 razy mniejsza i wyniosła tylko 17,74 USD. Wedle rachunków Economic Policy Institute z roku 1998 średnia godzinowa płaca wystarczająca do przeżycia dla rodziny z samotnym rodzicem i dwójką dzieci to 14 USD (czyli 30 tys. USD rocznie).
Jednak w USA aż 60% robotników zarabiało wtedy poniżej 14 dolarów na godzinę, a aż 30% pracowników dostawało osiem i mniej dolarów na godzinę (szczególnie w sektorze usług). Ponadto aż 20% ogółu zatrudnionych w USA pracuje za płace poniżej oficjalnej granicy ubóstwa. W roku 1997 aż jedną piątą ludzi bezdomnych stanowili pracownicy pracujący w pełnym i niepełnym wymiarze godzin! Dowodzi to, iż na rynku pracy panuje kultura niskich płac, a znaczną ilość zatrudnionych w Stanach Zjednoczonych możemy określić kategorią „working poor” – pracujący ubodzy.
Niskim płacom w Ameryce sprzyja bezrobocie, które jak utrzymuje amerykański ekonomista Lester Thurow jest co najmniej pięć razy wyższe niż oficjalne urzędowe statystyki, mówiące o 5%. Według niego, w roku 1995 do 7 milionów osób oficjalnie zarejestrowanych (na bazie ankiet) w Ministerstwie Pracy jako poszukujące pracy należy doliczyć kolejne 6 milionów, które potrzebowały zatrudnienia, ale zaprzestały jego poszukiwania. Do tego dodaje on jeszcze prawie 5 milionów osób, które z konieczności pracowały w niepełnym wymiarze godzin oraz te, które pracę miały tylko okresowo: 10 milionów zatrudnionych na czas określony i 8 milionów tzw. „wolnych strzelców” (tj. osób z wykształceniem akademickim, które rzadko otrzymywały liczbę zleceń wystarczających do utrzymania się). W sumie dało to realną stopę bezrobocia na poziomie 28% i liczbę około 35 milionów bezrobotnych.
Strajkowy paraliż
Do tychże wskaźników określających realia życia pracowników dodać trzeba kolejne dwa – średni tygodniowy czas pracy oraz wymiar urlopów. W roku 1997 wyniosły one dla Niemiec 29 godzin pracy w tygodniu i 42 dni płatnego urlopu w roku, a dla USA odpowiednio aż 37,9 godzin i tylko 23 dni. Ważną kwestią jest także skonfrontowanie faktu, że w Niemczech 90% obywateli posiada ubezpieczenie zdrowotne w ramach państwowego systemu ubezpieczeń (pozostałe 10% ubezpiecza się prywatnie), natomiast USA nie posiadają powszechnego, państwowego systemu ubezpieczeń społecznych. Ponieważ wielu Amerykanów nie stać na wykupienie prywatnych polis ubezpieczeniowych, aż 50 milionów obywateli nie posiada żadnego ubezpieczenia zdrowotnego! Ocenia się, że brak ubezpieczenia zajmuje siódme miejsce wśród przyczyn zgonów w Stanach Zjednoczonych.
Przejawem poziomu akceptacji ustroju gospodarczego przez pracowników jest liczba dni pracy straconych w wyniku strajków pracowniczych w przeliczeniu na tysiąc zatrudnionych. W latach 1950-1969 liczba dni strajkowych w RFN wyniosła 31, a w USA 505 (dla porównania – we Włoszech 712, we Francji 243, w Wielkiej Brytanii 147). W roku 1988 wskaźnik ten wyniósł dla RFN 28 dni, a dla USA aż 12 215 dni (we Francji wzrósł do 568 dni, a w Wielkiej Brytanii do 1 920 dni). Ukazuje to skalę niskiej akceptacji pracowników amerykańskich dla wolnorynkowej gospodarki i wysokiej akceptacji pracowników niemieckich dla systemu społecznej gospodarki rynkowej.
Rynek kontra rodzina
W badaniu efektywności systemów gospodarczych nie można zawężać się tylko do oceny wskaźników ekonomicznych. Ekonomia i polityka gospodarcza bardzo silnie oddziaływają na społeczeństwo, a szczególnie podstawową jego komórkę – rodzinę. Ważne jest więc, byśmy prześledzili to oddziaływanie w przypadku gospodarek USA i Niemiec.
Stany Zjednoczone to kraj kultury konsumpcyjnej i związanego z nią obyczajowego liberalizmu, których wzorce eksportowane są do innych części świata wraz z ekspansją gospodarczą (proces zwany amerykanizacją lub macdonaldyzacją świata). Według Thurowa, który przytacza wyniki sondaży, normą obyczajową w USA stało się stawianie samorealizacji jednostki i jej konsumpcyjnych potrzeb spod znaku „ja” ponad dobro rodziny i jej inwestycyjnych potrzeb spod znaku „my”. W Niemczech natomiast jest nadal bardzo silny tradycyjny, konserwatywny model rodziny z zarabiającym mężczyzną i wychowującą dzieci Hausfrau (realizowany w połowie niemieckich rodzin).
Thurow wskazuje, że liberalizacja obyczajowa szkodzi przede wszystkim rodzinom, gdyż bodźce ekonomiczne skłaniają mężczyzn do zrywania rodzinnych więzów i ucieczki od odpowiedzialności za dobro rodziny. W Niemczech pod koniec lat 90. XX w. wskaźnik rozwodów wyniósł 1,9%, a w Ameryce 4,6% (osiągając poziom Rosji). Wedle badań D. Popenoe z roku 1994, po opuszczeniu rodziny przez mężczyznę poziom życia mężczyzny wzrasta o 73%, a poziom życia porzuconej rodziny spada o 42%. O tym, jak powszechne jest zjawisko ucieczki mężczyzn świadczy fakt, że w USA aż 25% rodzin z dziećmi funkcjonuje bez mężczyzny.
W Ameryce mamy do czynienia ze zjawiskiem, które można określić maskulinizacją biedy. W roku 1994 prawie sześć milionów mężczyzn w wieku produkcyjnym przebywało na bezrobociu i ani nie uczęszczali do szkół, ani nie dysponowali środkami samodzielnego utrzymania. W tym czasie aż jedna trzecia mężczyzn w wieku, w którym mogliby założyć rodzinę (25-34 rok życia), zarabiało mniej niż kwota, która jest potrzebna do utrzymania czteroosobowej rodziny powyżej progu ubóstwa. Zatem niskie dochody mężczyzn, lub ich brak, stały się bodźcem do podjęcia zatrudnienia przez kobiety, co Thurow nazywa „ekonomicznym przymusem pracy żon”. Zjawiska te powodują, iż ogromna grupa mężczyzn wyrzucona została poza nawias społeczeństwa, gdyż czynniki ekonomiczne pozbawiły ich tradycyjnej roli żywiciela rodziny, degradując tym samym ich pozycję społeczną.
Thurow trafnie podsumowuje, że powyższe zmiany zachodzące w amerykańskim kapitalizmie sprawiają, że „rodzina i rynek stają się coraz mniej możliwe do pogodzenia”. Jednak twierdzi on dalej, że „rozwiązania społeczne nie są zdeterminowane przez ekonomię (…), muszą być zgodne z realiami ekonomicznymi, a tradycyjne rozwiązania rodzinne takie nie są”. Przedstawione w tym opracowaniu fakty potwierdzają coś przeciwnego i skłaniają mnie do postawienia hipotezy, że ekonomia silnie wpływa na procesy zachodzące w społeczeństwie i dlatego powinna respektować tradycyjne rozwiązania społeczne, zwłaszcza w obszarze rodziny. Jeśli nie zachodzi proces zgodności między polityką gospodarczą a tradycją społeczną, to mamy do czynienia z konfliktem rynku i rodziny, ze wszystkimi tego negatywnymi skutkami. Gdy sytuacja na rynku pracy nie sprzyja założeniu rodziny oraz pogodzeniu obowiązków zawodowych z rodzinnymi, to ludzie albo wybierają bezdzietność, albo decydują się na potomstwo mimo niedostatecznej ilości wolnego czasu i dochodów potrzebnych do jego prawidłowego wychowania, co rodzić może liczne patologie rodziny.
Prorodzinny rynek
Do ciekawych wniosków można dojść, gdy zgodnie z badaniami K.E. Case porównamy dla obu krajów ustandaryzowaną rodzinę (składającą się z dwójki dorosłych i dwójki dzieci). Mimo że w USA przypada na nią większy roczny dochód, to jednak zostaje on wypracowany przez dwoje pracujących dorosłych, podczas gdy w Niemczech na ogół pracuje jedna osoba (mężczyzna). Jest to skutkiem niskich płac na amerykańskim rynku pracy, które uniemożliwiają utrzymanie rodziny z dochodów tylko jednej osoby pracującej.
Błędem byłoby jednak postrzeganie dobrobytu rodziny i społeczeństwa w kategoriach li tylko pieniężnych. Poza wskaźnikami ekonomicznymi istnieją także korzyści niezmierzalne finansowo, niezbędne do prawidłowego rozwoju człowieka, rodziny i społeczeństwa. Należy do nich przede wszystkim czas wolny. Można wykorzystać go zarówno do indywidualnego, jak i wspólnego wypoczynku, rozwijania zainteresowań, udziału w kulturze czy regeneracji sił po pracy.
Wolny czas sprzyja aktywnościom w gronie rodzinnym, które mają pozytywny wpływ na scalanie więzów rodzinnych, m.in. poprzez poprawę komunikacji między członkami rodziny, co sprzyja rozwiązywaniu problemów. Warunkiem zwiększenia czasu wolnego pracowników jest zmniejszenie dziennego wymiaru czasu pracy – w Niemczech wynosi on 7 godzin.
Co powoduje, że pracownicy niemieccy świadomie dokonują rezygnacji z części dochodów na rzecz większej ilości czasu wolnego? Odpowiedzi trzeba szukać w różnicach kultury i tradycji obu krajów. Oprócz większego konserwatyzmu obyczajowego i silnego modelu tradycyjnej rodziny, Niemcy w przeciwieństwie do Amerykanów posiadają na rynku pracy sprawną reprezentację związków zawodowych oraz wypróbowany przez wiele dekad system negocjacji warunków pracy i płacy w postaci branżowych układów zbiorowych.
Z punktu widzenia rodziny najbardziej korzystnym modelem polityki gospodarczej byłaby taka koncepcja, w której rynek gwarantuje dochody wystarczające do godnego życia nie tylko jednostek, ale całych rodzin. Przykład Niemiec pokazuje, iż zrealizowanie idei prorodzinnego rynku w kapitalizmie zapewnia koncepcja społecznej gospodarki rynkowej, w przeciwieństwie do wolnorynkowej. Niezbędny dla urzeczywistnienia tej koncepcji jest aktywny udział państwa zorientowanego na zwiększanie dobrobytu ogółu społeczeństwa i prowadzącego politykę gospodarczą, której celem powinno być umożliwienie obojgu rodzicom pogodzenia obowiązków zawodowych i domowych.
Niezbędna jest także silna reprezentacja związków zawodowych, która zapewnia rodzicom zabezpieczenie ich dochodów i walczy o skrócenie tygodniowego czasu pracy (do siedmiu godzin), co umożliwi zwiększenie ilości czasu wolnego z korzyścią dla rodziny. Zgodność na linii rynek-rodzina, czyli zarazem na linii ekonomia-tradycja, wydaje się podstawową przesłanką do kształtowania skutecznej i najbardziej odpowiadającej potrzebom społecznym polityki gospodarczej. Warto, byśmy i w Polsce uświadomili sobie, że system społecznej gospodarki rynkowej jest kulturowo zdecydowanie bliższy tradycji europejskiej niż model wolnorynkowy.
Bibliografia:
Dryszel A., 2009, Finansiści gubią świat – wywiad z prof. T. Kowalikiem, Tygodnik Przegląd 2/2009, http://www.przeglad-tygodnik.pl/index.php?site=wywiad&name=337.
Ehrenreich B., 2006, Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć w Ameryce, Warszawa: WAB.
Gedymin O., 2002, Kapitalizm niemiecki. Szkice o genezie, rozwoju i teraźniejszości, Białystok: Wyższa Szkoła Finansów i Zarządzania.
Kozłowski S.G., 2008, Ameryka współczesna. Pejzaż polityczny i społeczno-gospodarczy, Lublin: Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.
Poznański K., 2000, Paradygmat ewolucyjny ekonomii porównawczej: nowa interpretacja komunizmu i postkomunizmu (w:) Kowalik T., Hauser J. (red.), Polscy ekonomiści w świecie, Warszawa: Polskie Wydawnictwo Naukowe.
Robinson A., 2007, Pusta amerykańska iluzja, La Vanguardia z dnia 21.02.2007, Polski przedruk:http://www.mowiepopolsku.com/content/view/10247/201/1/0/
Schlecht M.(red.), 2003, Mythos Demografie, Berlin: Vereinte Dienstleistungsgewerkschaft.
Thurow L., 2004, Die Zukunft der Weltwirtschaft, Bonn: Bundeszentrale fuer politische Bildung.
Tyszecka A., 2008, Matka Niemka, Tygodnik Polityka z dnia 22.01.2008, http://www.polityka.pl//Text03,934,242872,18
niewątpliwie przedstawiciele elit politycznych nie są zainteresowani podważaniem fundamentów systemu, w którym są... częścią elity; nie widzę jednak dlaczego jednak mieliby to robić i wyręczać np. alternatywną lewicę? Z ICH punktu widzenia to jak najbardziej sensowne zachowanie. Z punktu widzenia socjalistycznej lewicy natomiast sens ma przedstawienie, spopularyzowanie i polityczne wykorzystanie takiej interpretacji skandali z korupcją w tle, które przyczyni się do obnażenia prawdy o kapitalizmie w ogóle, a jego neoliberalno-kompradorskim wcieleniu w Polsce szczególnie. Zwłaszcza, że rzecz nie dotyczy np. moralności prywatnej, tylko publicznego prawa działającego na rzecz prywatnych wielkich pieniędzy, jak również dlatego, że nie idzie o jakichś 2 czy 3 radnych w Zbukach Dolnych, tylko ministrów i posłów rządzącej koalicji i "ustawiania" przez nich prawa stanowionego przez najważniejszy organ władzy ustawodawczej w państwie.
ale po co lewica ma tłumaczyć systemowe przyczyny korupcji, skoro system generuje o wiele większe problemy- biedę, masowe bezrobocie, emigrację, dług publiczny, itp? Chyba że ma podkręcać dalej antykorupcyjne nastroje, które potem i tak ostatecznie wykorzysta prawicowy (pseudo)populizm...
Poza tym w socjaliźmie też będzie zdarzać się korupcja, więc nie jest to akurat zjawisko zarezerwowane dla kapitalizmu... Stąd właśnie lewica powinna sięgać do innych "tematów-problemów"...
Panie Łukaszu,
jest Pan Wielki. Celne i cenne spostrzeżenie.
http://passent.blog.polityka.pl/?p=621#comment-129261 :
Magda W. pisze:
2009-11-01 o godz. 00:57
Sebastian, 18:09
Różnice w zachowaniu ludzi wielkich i małych (moralnie, psychicznie) opisał już dawno temu filozof niemiecki Schopenhauer, przeczytałam jego “Myśli” b. dawno temu i wciąż się przekonuję o trafności jego obserwacji.
Otóż ludzie “mali” bardzo chętnie łączą się w grupy wspólnych interesów - w zależności od kontekstu będą to kliki, kolektywy, partie itp. - służące do skutecznej realizacji wspólnych, często niecnych celów. Ludzie “wielcy” są często indywidualistami, jest ich zresztą statystycznie mniej i są mniej skłonni do tworzenia ww. grup, a napewno nie będą tworzyć klik.
Jeśli w grupie ludzi “wielkich” znajdzie się jednostka “mała”, otoczenie będzie się starało ją podciągnąć do swego poziomu, natomiast jeśli w grupie “małych” znajdzie się jakiś “wielki” albo tylko “większy”, “mali zjednoczą się, aby go zniszczyć, bo psuje im komfort istnienia (będą oczywiście tłumaczyć, że im zagraża).
Prawdziwym nieszczęściem dla kraju bądź innej organizacji społecznej jest przywódca z gatunku “małych”, wyposażony w dużą władzę. Dobierze sobie współpracowników nieprzewyższających go pod żadnym względem (nawet wzrostem), a jeśli w otoczeniu trafi się jakiś “wielki”, będzie go niszczył przy użyciu wszelkich środków. Historia i współczesność (polska niestety też) dostarcza tylu przykładów, że każdy, co ma oczy do patrzenia, łacno to dostrzeże. I ustrój nie ma tu nic do rzeczy!
Pozdrawiam
http://www.przedszkolak.edu.pl/podstrony/List_prof_dr_Marii_Doroty_Majewskiej.pdf
sęk w tym, że generowane przez kapitalizm problemy to jedna całość wzajemnie się warunkujących elementów. Pod wpływem korupcji np. podejmowano wiele decyzji prywatyzacyjnych, na skutek których likwidowano zakłady, tysiące ludzi traciło pracę a polska gospodarka potencjał (casus Wąsacza).
Poza tym - korupcji ludzie słyszą i tak, lepiej by spotkali się z alternatywnym od głównonurtowego, czyli liberalnego i burżuazyjnego sposobem interpretacji tej kwestii - w przeciwnym wypadku jeszcze gotowi pomyśleć, że z korupcją walczy tylko prawica, a lewicy ona nie przeszkadza.
http://radiownet.pl/radio/wpis/435/
Dwa wywiady, na audio:
Wywiad z europosłem Ryszardem Czarneckim - http://radiownet.pl/radio/wpis/1465/
Wywiad z prezesem NBP - http://radiownet.pl/radio/wpis/1509/
vdm
7 listopad 2009 @ 11:47
00Rate This
Chamskie proby polskich ciemnych rzadow zablokowania rurociagu polnocnego sa sczegolnym przykladem oblakania.
Zastanawiam sie jak to mozliwe by w srodku Europy i w 21 wieku tak durne ekipy dochodzily do wladzy. Nazwijmy to cudem nad Wisla gdzie te dwa kurduple z Zoliborza sa jego szczegolnym symbolem.
Koszt budowy rurociagu Polnocnego to okolo $8 mld a jego przypustowosc bedzie 55 mld metrow szesciennych gazu rocznie. 26 milionow gospodarstw domowych dostanie gas glownie w Niemczech, Francji, Holandii i Brytanii. Roczny koszt gazu przesylanego przez ten rurociag wyniesie $11 mld. Ceny ktore konsumenci beda placic to prawie $22 mld rocznie. To stanowi $890 mld (na podstawie obecnych cen) w ciagu 40 lat. Takie inwestycje planuje sie na co najmniej 40 lat.
A tu dwa benkarty z Zoliborza i ich dupowlazy chca zatrzymac tak wielka inwestycja z powodu chamskiej nienawisci do Rosji.
Jest to prowokacja najwyzszego rzedu i nie tylko wobec Rosji. Wobec Europy !!!
To ci zwyrodnialcy zmusili budowe przez Baltyk. Gdyby ta inwestycja przechodzila przez Polske, byl by to dochod dla kraju rzedu $160 mld i tylko za tranzyt. (przez 40 lat obecne ceny
Ale niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Wymaga to przede wszystkim impregnacji na mainstreamowe "mendia" - ale wielu nie ma na to ani sił, ani pomyślunku...