Faux pas popełnione przez redaktorów „Krytyki Politycznej”, polegające na zapoczątkowaniu serii wydawniczej od „Rewolucji u bram” Slavoja Żizka (patrz nasz artykuł „Trudna miłość. O T-shirtach ‘Rewolucji u bram’” w załączeniu), zostałoby zapewne chętnie wybaczone niczym puszczenie mimo woli bąka, gdyby nie fakt, że nazwanie niewypowiedzianego wywołało na salonach prawdziwą burzę – wiatr historii. Okazało się bowiem, że w środkowo-wschodnim, prowincjonalnym kraju, gdzie resentymentu wobec marksizmu nie należy mylić z sentymentem za PRL, samo imię Lenina wywoła żywy odzew. Owa upiorna, zmumifikowana postać, wg wyrażenia Agaty Bielik-Robson, żyje, zaś widmo komunizmu znów krąży za oknem.
Odkrycie tej straszliwej prawdy zamieniającej promocję książki w antypromocję tzw. nowej radykalnej lewicy wywołało już pierwsze próby „odporu” zagrożeniu, jakim jest „truchło” Lenina.
Trudno powiedzieć, żeby prof. Marek J. Siemek, niegdysiejszy wybitny znawca klasyków marksizmu, miał dużo do powiedzenia w nowej sytuacji. Wyraz dysgustu prowincjonalizmem wyrażającym się w podpartym stereotypem odrzuceniu marksizmu dawał już wcześniej, jednak nie jest to dla niego kwestia mająca jakieś zasadnicze znaczenie dla lewicy. Co prawda, już dwa lata wcześniej miał okazję przyjść na I Konferencję Marksistowską na UW, ale nie odczytał w tej jaskółce zapowiedzi wiosny, uśpiony błyskotliwym atakiem na marksizm swego znakomitego kolegi po fachu – prof. Aleksandra Ochockiego.
Dziś prof. Siemek zdobywa się na obiektywizm zauważając, że krytycy Lenina rodzą się współcześnie na gruncie lokajskich plotek. Co ważne w recenzji prof. Siemka, to uczynienie z Lenina bohatera swego tekstu, nawet w większym stopniu niż Żiżka. Albowiem słusznie daje prof. Siemek wyraz przekonaniu, że to Lenin, a nie Żiżek jest problemem (Marek J. Siemek „Lenin i kamerdynerzy”, „Dziennik” z 6 stycznia 2007 r., dodatek Tygodnik Idei „Europa”, s.10).
Podobnie polemiczny zamysł prof. Agaty Bielik-Robson został zdominowany przez kwestię recepcji Lenina przez Żiżka, a przecież tyle interesujących wątków dałoby się bez odwoływania się do tej postaci omówić. Dla Żiżka jako dla trickstera, Lenin jest tylko chwytem marketingowym, wyróżniającym go z całego tłumu nijakich filozofów uprawiających egzegezę cudzych tekstów. Gdyby nie wicher w salonie, A. Bielik-Robson mogłaby abstrahować od tej postaci bez szkody dla treści recenzji (Agata Bielik-Robson „Jak filozofuje się młotem (i sierpem)”, „Dziennik” z 6 stycznia 2007 r., dodatek „Europa”, ss. 7-9).
O ile jednak prof. Siemek słabym głosem i nieco bez nadziei na przekonanie kogokolwiek (a już na pewno nie prof. Agaty Bielik-Robson) przestrzega przed kamerdynerską perspektywą przykładaną do postaci historycznych, takich jak Lenin, o tyle pani profesor przyjmuje za Żiżkiem ową kamerdynerską perspektywę w sposób bezkrytyczny.
Dla Ziżka, co zresztą odnotowuje A. Bielik-Robson, Lenin jest tylko ilustracją koncepcji psychologii Lacanowskiej. Paradoksalnie, psychologia czy psychoanaliza uogólniały swoje koncepcje w oparciu o interpretacje sytuacji i charakterów historycznych na modłę psychologii jednostkowej, to późniejsze zastosowanie owych „karlich” perspektyw do tychże postaci okazuje się ich nobilitacją. Lenina nie należy poddawać psychoanalizie, a wyłącznie potępić, tak nakazuje polityczna poprawność.
Wbrew oczekiwaniom, w tej kwestii, w połowie zgadzamy się z Agatą Bielik-Robson. Psychoanaliza Lenina jest od rzeczy i nie wyjaśnia niczego z problematyki rewolucji społecznej. Wręcz przeciwnie, zastosowanie psychologii do Lenina daje nam niezwykle pouczający obraz mentalności nowolewicowej.
Jest to analiza fałszywej świadomości inteligenta. Wbrew temu, co pisze A. Bielik-Robson, problem przemocy nie jest problemem egzystencjalnym marksistów z Leninem na czele. Odżywa tu wciąż podział na marksizm humanistyczny, propagowany przez A. Schaffa jako odreagowanie na propagowany przezeń marksizm stalinowski, czyli marksizm z pozycji jednostki ludzkiej, i na marksizm przyjmujący perspektywę klasy robotniczej.
Centralna kategoria, którą posługuje się Agata Bielik-Robson jest kategoria szczęścia. Inaczej wygląda ona z obu wyżej wymienionych perspektyw. Samodestrukcja czy popęd śmierci nie jest stanowiskiem klasy robotniczej, w przeciwieństwie do dążenia do szczęścia jednostek z warstw drobnomieszczańskich. Jednak życiowa praxis robotników nie stawia ich przed dylematem czy chcą więcej szczęścia indywidualnego, czy też, zblazowani monotonią i rutyną, zaczynają spekulować na temat ascezy i dążenia do śmierci.
Fascynacja przemocą jest problemem warstw pośrednich, które muszą sobie świadomie wyrobić jakieś stanowisko w konflikcie klasowym. Zresztą ta fascynacja ma miejsce po obu stronach konfliktu, gdyż warstwy owe tworzą grupy literackich ideologów obu stron barykady. Ciekawa jest zresztą w tym kontekście uwaga A. Bielik-Robson mówiąca o tym, że „Ta namiętność do Realnego jest bardzo osobliwym wtrętem - a być może wręcz obcym ciałem - dodanym do tradycji lewicowej. Historycznie rzecz biorąc, pasja ta lokuje się bowiem raczej po stronie prawicy: wiara w samoistną wartość transgresji przemocą znoszącej zastany porządek ‘pozorów’ właściwa jest pierwotnie anarchokonserwatystom”. Nietrudno bowiem zauważyć, że w tej pierwotnej adekwatności instynktu i ładu konserwatywnego tkwi siła ideologiczna prawicy. Podobnie jak siła kapitalizmu w jego pozornie zgodnym z naturą człowieka egoizmie, który za sprawą Opatrzności Bożej okazuje się błogosławionym dla społeczności.
Takiej zgodności skłonności indywidualnej z porządkiem moralnym nie ma w marksizmie. Intelektualista lewicowy musi wciąż dokonywać wysiłku potwierdzania swego wyboru po proletariackiej stronie konfliktu. Tęskni za leniwym zdaniem się na oczywistość. Stąd pęd do stadności instynktu (Brecht) w przeciwieństwie do świadomej woli kolektywnej skierowanej na realny proces produkcji czy podejmowania zbiorowej decyzji u klasy robotniczej.
Kult przemocy jest tylko dorobioną ideologią pozwalającą lewicowym intelektualistom godzić swe indywidualistyczne wybory z pozorem, który biorą za istotną treść ruchu robotniczego, tak jak Hitler brał za treść ruchu socjalistów ich imponujące masowością wiece z czerwonymi sztandarami łopocącymi na wietrze.
Cała tyrada A. Bielik-Robson uderza z mocą w pustkę, albowiem desygnat jej sprzeciwu i pogardy jest pusty, a raczej mieści się gdzie indziej, niż ona sądzi.
Mimo pasji, z jaką Żiżek traktuje temat, nam, jako zwolennikom lewicy rewolucyjnej, trudno nie dostrzec fanfaronady i gry pozorów, jakimi autor mami czytelników. W gruncie rzeczy recepta Żiżka jest tylko próbą recepty na impotencję lewicy, impotencję intelektualną. Oczywista jałowość lewicy w porównaniu z ofensywnością prawicy może znaleźć rozwiązanie wyłącznie na gruncie teorii, najlepiej psychoanalitycznej. W realnym świecie bowiem droga od Lenina do Stalina wydaje się Żiżkowi – zgodnie z lewicową wulgatą – aż nadto oczywista. Żiżek jest odwrotną stroną medalu nowej lewicy. Impotencja intelektualna nowej lewicy znajduje usprawiedliwienie w ideologii szczęścia indywidualnego, czyli ideologii klasycznego liberalizmu. Jednak nie chce ona dostrzegać rosnącego rozziewu pomiędzy sobą a masami wykluczonymi z owego indywidualistycznie pojętego szczęścia.
Być może, kusi Żiżek, należy dać się pociągnąć spontanicznej destruktywności mas, aby poczuć się „razem”, poczuć siłę pierwotnego instynktu. Szczęście mas nie jest szczęściem zimnym, pozbawionym swej istoty – drugiego człowieka – podobnie jak kawa bez kofeiny, woła Żiżek. W przeciwieństwie do prawicy, która nie ma ideologicznych ani moralnych rozterek, rozgraniczając szczęście elity od stadnego i prymitywnego szczęścia mas, lewica musi dopiero zagłuszyć swoje sumienie egalitarystyczne, które pozostawało jej wyróżnikiem. Sięganie do filozofii indywidualizmu jest jednym z kroków na tej drodze. Reszta pójdzie gładko. Sposobem na zagłuszenie rozterek sumienia jest przyjęcie zdroworozsądkowej filozofii mas za teorię ludzkiego życia. Smutek i niemożliwość osiągnięcia satysfakcji, przekonanie, że żyje się dla obowiązku, a nie dla abstrakcyjnego szczęścia (co to w ogóle jest?) stanowi kwintesencję tradycyjnej edukacji mas.
Utożsamienie się z tą filozofią życiową pozwoli wrażliwym społecznie jednostkom na uznanie, że masy żyją właściwie w takim stanie szczęścia, jakie jest im dostępne. Na końcu drogi czeka na lewicowców nagroda za ich wytrwałość i samozaparcie. Otóż prawicowy konserwatyzm wcale nie odrzuca szczęścia jednostki pojmowanego tak, jak sobie to ona wyobraża. Najprostszy przykład dotyczy choćby tak ważnych dla nowej lewicy kwestii obyczajowych. Nie jest prawdą, jakoby republikańscy konserwatyści byli przeciwko, np. homoseksualizmowi. Cała różnica z nową lewicą polega na tym, że nie może to być postawa powszechna, gdyż jako powszechna godzi w ład społeczny i jego spokojną reprodukcję. Natomiast jako postawa elity jest całkowicie zrozumiała i nie uniemożliwia szacunku, gdyż szacunek rodzi nie preferencja seksualna, ale przymioty społeczne. W gruncie rzeczy, nowa lewica jest od dawna gotowa na przyjęcie tej elitarystycznej koncepcji. Żiżek słusznie obnaża zakłamanie tej formacji politycznej, która nie przyjmuje do wiadomości wniosków z własnej historii i tradycji i buduje nowe posługując się najbardziej elitarystycznymi koncepcjami z arsenału prawicy. Do tego arsenału należą bowiem gesty rozdzierania szat nad „antyhumanizmem” przemocy rewolucyjnej, niszczącej korzenie „humanizmu dla wybrańców”. To klasowe rozróżnienie w ogóle nie jest brane poważnie pod uwagę w poważnym dyskursie filozoficznym jako relikt stalinizmu z jego rozróżnieniem na, np. naukę burżuazyjną i marksistowską.
Żiżek nie namawia do rewolucji, a jego niechęć do Lenina jest równie mocna jak ta Agaty Bielik-Robson. Pokazuje jednak lewicy drogę niczym prorok i niczym prorok nie znajduje zrozumienia we własnym kraju, tj. na środkowo-wschodnim, europejskim zaścianku. Jeżeli nie od dziś popularność zdobywa teza, że zanika różnica między lewicą a prawicą, to nie jest to proces proporcjonalnego zanikania różnic z obu stron, proces obumierania lewicy jest procesem wzmacniania prawicy, która jako jedyny ideologiczny model w okresie ponowoczesnym wchłania pewne elementy legitymizacji systemu klasowego z frazeologii lewicowej. Żiżek pokazuje tylko drogę, na której znajduje się lewica nie chcąc przyjąć do wiadomości pewnej koniecznej ceny do zapłacenia w celu zachowania indywidualnego poczucia spójności. Trzeba znaleźć przyjemność w autodestrukcji. Następne pokolenia już będzie wolne od wyrzutów sumienia.
Trzeba mieć więc odwagę Lenina, ale jednocześnie zniszczyć samego siebie, aby zniszczyć w sobie Brechta i uniemożliwić recydywę Stalina. Zachowując świadomość tragiczną mamy przed oczyma farsę świata, jesteśmy moralnie lepsi od pozbawionych sumienia konserwatystów, którzy realizują nasze aspołeczne fantazje bez naszych oporów, w bezpiecznym świecie stabilnego ładu naturalnego.
A. Robson-Bielik cytuje z aprobatą Marshalla Bermana, który wskazuje na różnicę między: „marksizmem indywidualistycznym, który nie rezygnuje z pojęcia jednostki i na jej dobru opiera swą refleksję utopijną, oraz marksizmem strukturalistycznym, który postrzega indywidualizm jako szkodliwą, ‘niespójną i pogmatwaną’ ideologię mieszczańską. Opowiadając się po stronie prawdy i przeciw szczęściu, Żizek wpisuje się w tę drugą, nielubianą przez Bermana tendencję, która znosi interes indywidualny na rzecz jednej prawdy i reprezentującego ją ‘spójnego i uporządkowanego’ kolektywu. Pogarda dla szczęścia jako mrzonki ‘ostatniego człowieka’ może z jednej strony brzmieć niezwykle wzniośle i heroicznie, z drugiej strony jednak otwiera drogę postępującej dehumanizacji, w której znikają wszystkie bezpieczniki z mozołem wypracowane przez cywilizację zachodnią.”
Należy zacząć od tego, że postawienie opozycji między marksizmem indywidualistycznym a kolektywistycznym jest nieuprawnionym zabiegiem. Konflikt, o którym traktuje marksizm nie zawiera się w tej opozycji pojęciowej. Prawda marksizmu jest prawdą walki klasowej, a nie kategorią ontologiczną. Jeśli zaś chodzi o „znoszenie interesu indywidualnego na rzecz jednej prawdy i reprezentującego ją ‘spójnego i uporządkowanego’ kolektywu”, to mamy tu coś na kształt schizofrenii. Marksizmowi indywidualistycznemu przyporządkowuje się słusznie w powyższym cytacie z Bielik-Robson „refleksję utopijną”, co oznacza, że realizacja powszechnego interesu indywidualistycznego należy do przedsięwzięć utopijnych, choć kierunkowo ważnych. Rzecz w tym, że jak zauważyliśmy wyżej, nieutopijna realizacja interesu indywidualnego (nie powszechna, ale selektywna) jest akurat możliwa jedynie w warunkach „spójnego i uporządkowanego kolektywu”. Świadomość nieuchronnej kapitulacji przed ideologią konserwatywną jest aż nadto widoczna w tym toku rozumowania. Sprzeciw wobec książki Żiżka można więc odczytać jedynie jako sprzeciw wobec obnażenia prawdziwej, opisanej w niej, choć nie zawsze uświadomionej, strategii nowej lewicy. Żiżek postawił nową lewicę w sytuacji bezalternatywnej.
Z nową lewicą łączy go nienawiść do Lenina, ale odrzucając lewicę rewolucyjną, ma do zaproponowania nowej lewicy konsekwentnie tylko świadomość tragiczną. Wie, że nowa lewica nie jest do tego przygotowana, ponieważ ma postawę infantylną. Stawia ją więc wobec problemu bez litości.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
7 stycznia 2007 r.
Trochę trudno zgodzić się z prof. Agatą Bielik-Robson, że Slavoj Żiżek całkowicie minął się z prawdą włączając ją do tej kategorii polemistów, którzy ustawiają go do łatwiejszego bicia. Istotnie, pierwszy tekst pani profesor sprowadzał się w gruncie rzeczy do humanistycznego oburzenia zamierzonym bądź niezamierzonym epatowaniem burżuja truchłem potwora, który swój pseudonim zapożyczył od rosyjskiej rzeki. Ale w przeciwieństwie do pierwszego tekstu, w drugim prof. Agata Bielik-Robson, widząc, że sprawa trickstera nie da się tak łatwo spławić, usiłuje podejść do fenomenu Żiżka poważnie.
Trudno również zgodzić się z opinią pani profesor, że Żiek powinien doszukiwać się sprzymierzeńca w profesorze Marku J. Siemku, nawet jeśli tylko w jednej kwestii – kamerdynerstwa w oglądzie Lenina. Mamy takie niejasne wrażenie, że prof. Siemek, choć może bywa czasami oportunistą, to jednak profesjonalnie stoi na wysokości zadania i jego zdanie o kamerdynerstwie jako żywo pasuje do samego… Żiżka. Czymże innym jest bowiem stosowanie psychologistycznych analiz wrażliwości Lenina na muzykę Schuberta i wyciąganie z tego wniosków natury politycznej? Zamiast grzebać w łóżku wodza rewolucji, Żiżek grzebie w jego duszy, a przecież perspektywa lokaja pozostaje niezmieniona. Wydaje się dość oczywiste, że do polityka należy stosować przede wszystkim perspektywę polityczną, a nie psychoanalityczną.
Jednak zastosowanie tej perspektywy jest dla nowej lewicy niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że rozpatrywanie Lenina jako polityka wymagałoby uznania, że nie jest on wyłącznie Babą Jagą z bajki braci Grimm, ale przedstawicielem pewnego – użyjmy tu modnego współcześnie określenia – projektu lewicowości i socjalizmu. Po drugie dlatego, że nowa lewica w ogóle jest niezdolna do poważnego traktowania polityki. Określenia „poważny” używamy w znaczeniu, jakie nadawał temu słowu prof. Wojciech Kunicki w dyskusji – także wokół książki Żiżka – upublicznionej na łamach dodatku „Europa”.
Nota bene, Slavoj Żiżek również zarzuca współczesnej nowej lewicy brak poważnego podejścia do kwestii politycznych i to jest głównym tematem jego książki oraz tym faktem, który skłonił go do sięgnięcia do tak „drastycznej” formy prowokacji, czyli do Lenina.
Co to jest rzeczywista antysystemowość? Lewica mogłaby się tego uczyć od antysystemowej prawicy, gdyż ta traktuje samą siebie poważnie, w przeciwieństwie do nowej lewicy – sugeruje prof. Kunicki, który zauważa jednak elementy zmiany właśnie we wkraczaniu nowej lewicy na teren, na którym dotychczas nie chciała się ona znaleźć – na teren społeczny i gospodarczy. Kulturowa krytyka (neo)liberalizmu – jak przekonująco pokazuje – jest nie tylko niekonsekwentna, ale i niepoważna.
Powaga polega również na tym, że traktuje się poważnie własną historię, z jej dobrymi i złymi stronami. Niepoważne traktowanie samego siebie polega na udawaniu, że ma się same pozytywy, że w NASZEJ historii nie było stalinizmu, a więc skoro prawica dyktuje, że Lenin równa się Stalin, to lewica czym prędzej się z tym zgadza i pośpiesznie odcina od Lenina, bo jej prawda musi być jednoznacznie pozytywna – co się w życiu nie zdarza. Ale przecież nowej lewicy nie interesuje rzeczywistość, tylko narcystyczny własny obraz; jest notorycznie uzależniona od cudzego (prawicy) zdania na swój temat, ponieważ ma kłopoty z samoidentyfikacją na wszelkich polach, ba, robi z musu cnotę i uważa się za stworzoną do wskazywania drogi innym, którzy nie mają problemów z własną, utrwaloną i będącą źródłem nieznośnej jouissance, tożsamością.
W pierwszych słowach wprowadzających do lektury książki Żiżek pisze coś, co brzmi jak motto jego pracy: „pierwszą reakcją na pomysł, że Lenin mógłby dziś być znowu aktualny jest, rzecz jasna, wybuch sarkastycznego śmiechu. Marks jest OK. – dzisiaj, nawet na Wall Street, znajdą się ludzie, którzy wciąż go uwielbiają: Marksa – poetę towaru, który dostarcza doskonałych opisów kapitalistycznej dynamiki; Marksa od cultural studies (…) Ale Lenin – nie to jakiś żart! Czyż Lenin nie symbolizuje właśnie porażki praktycznej realizacji marksizmu, tej wielkiej katastrofy, która odcisnęła swe piętno na światowej polityce XX wieku, realnego socjalizmu, eksperymentu, który zakończył się ekonomicznie niewydolną dyktaturą?” Po takim wstępie czytelnik miał prawo spodziewać się, że reszta dzieła będzie równie niestereotypowa, co początek. Niestety, Żiżek traktuje Lenina dokładnie w taki sam sposób, jaki wyśmiał w owym cytacie. Z dużej chmury mały deszcz.
Trafnie tym razem prof. A. Bielik-Robson interpretuje Żiżkowy zamysł, a mianowicie, że chce on „ocalić ‘iskierkę utopii’ zawartą w lewicowej tradycji rewolucyjnej”. Trafnie również jej skojarzenia idą w kierunku prawicowej myśli radykalnej, przywoływanej zresztą przez prof. Kunickiego we wspomnianej wyżej dyskusji. Może zrozumiała poniewczasie, że prawdziwa dyskusja, tzn. dotycząca rzeczywistych problemów społecznych, nie da się zamieść pod dywan, pod pretekstem, że „nie ma litości dla (teoretycznych) antyhumanistów”. Starcie między lewicą a prawicą nie może zostać rozstrzygnięte na korzyść lewicy w sytuacji, kiedy ta – odchodząc od marksizmu, a więc i od Lenina – rozmywa granice między lewicą a prawicą prowadząc do popularnego skądinąd i nie tak dawno modnego w kręgach „postępowców” przekonania o tym, że podział na lewicę i prawicę się przeżył. Jest out of fashion, démodé.
„Problem Lenina” będzie zawsze koronnym zarzutem prawicy w zideologizowanym dyskursie politycznym i żadne odcinanie się od „dziedzictwa leninizmu” tu nie pomoże. W obliczu antysytemowego ataku konserwatystów na liberalizm, postawa nowej lewicy po aptekarsku odmierzającej różnice (nieistotne) między liberalizmem a neoliberalizmem, będzie pozostawała postawą niepoważną, a więc pozbawioną skuteczności. Jakiejkolwiek, nie tylko pragmatycznej, jaką chce się wmówić Leninowi, ale i skuteczności (podmiotowości) w dyskursie. Widać to szczególnie wtedy, kiedy nie tylko Kinga Dunin, ale i Sławomir Sierakowski stają się radykalniejsi w polemikach, niż są na co dzień. Ten radykalizm jest innego typu niż ten, wychwalany przez nich zwyczajowo – zostają zmuszeni siłą rzeczy do sformułowań odnoszących się do sfery gospodarczej czy społecznej. Wykraczają poza krytykę neoliberalizmu zbliżając się do krytyki liberalizmu, co jeszcze niedawno nie mieściło się im samym w głowach.
Prof. Agata Bielik-Robson nie polemizując z prawicą w swoim tekście, nie musi jednak obawiać się dylematów związanych z dwuznacznością pojęcia liberalizmu. Dla jej potrzeb wystarczy, że w liberalizmie dostrzeże zaledwie „liberalny ideał wiecznej rozmowy”.
Lenina natomiast interpretuje zgodnie z wykładnią Schmitta „rodem z ‘Teologii politycznej’”: jako dyktatora nie związanego żadnym prawem, arbitralnie je ustanawiającym, a co najważniejsze – legitymizującego przemoc jako „właściwe rozwiązanie polityczne”. Można by sobie tylko prawomocnie zadać pytanie: dlaczego owa (skrajnie) prawicowa wykładnia i sposób interpretowania historii oraz jej twórców okazuje się tak wiążący dla przedstawicieli rzekomej lewicy? Dlaczego sposób interpretowania historii jest narzucony lewicy przez prawicę i to tak skutecznie, że ta nie widzi nic niestosownego w swym braku samodzielności wobec jej rzekomego przeciwnika, a może nawet wroga politycznego?
Co ciekawe, do postaci Hitlera stosuje się przyjęty powszechnie kanon interpretacyjny polegający na robieniu z niego psychopaty, woluntarystycznego dyktatora, który wyskoczył niczym Filip z konopi z czarnej dziury historii. W swojej odpowiedzi na polskie polemiki, Żiżek histerycznie uderza w lament, że wbrew temu, klasycznemu już kanonowi, obecnie usiłuje się robić z nazizmu „historyczną odpowiedź na komunizm”. Ten zabieg jest możliwy w sytuacji osłabienia pozycji lewicy. Robienie z Hitlera jednostkowego psychopaty było grą na odebranie wagi problemowi nazizmu, grą skuteczną, bo grali w nią również i lewicowcy, którym nie odpowiadało poważne potraktowanie Hitlera, a co za tym idzie i rewolucjonistów w sposób poważny. Czyli w sposób odpowiadający prawdzie historycznej i społecznej. Dziś lewica płaci za to cenę. Prawica wyciąga na wierzch prawdziwe korzenie nazizmu, gdyż nie boi się już odporu lewicy na tym polu. Śmieszne są również próby lewicy ocalenia chociażby obrazu Lenina jako psychopaty i sprowadzić krytykę lewicy do bezpiecznego, niepoważnego wymiaru. Wbrew oburzeniu Żiżka, tak, faktycznie, nazizm i Hitler byli odpowiedzią burżuazji na groźbę komunizmu, bardzo wyraźną w trakcie i po I wojnie światowej.
Prawica, przy akompaniamencie cierpiącej na glątwę lewicy, przeprowadziła swój dowód, że odpowiedzialność za nazizm ponosi… lewica. Prawica nigdy nie dokonałaby tego karkołomnego cudu ekwilibrystyki, gdyby nie wspólnictwo lewicy. Gratulacje!
Nawet przez moment nie ma u prof. Agaty Bielik-Robson odwołania do tego, co stanowi o fundamencie lewicowej myśli wyzwolonej spod hegemonii ideowej prawicy, a mianowicie do ruchów społecznych, w tym do ruchu robotniczego, do jego walki i jego klęski. I to nie klęski spowodowanej przez Lenina, który rzekomo sprzeniewierzył się Marksowi, ale klęski tego ruchu w jego walce z burżuazją, z kapitałem, z ich przewagą nie tylko militarną, ale i propagandową. Jeżeli nie bierzemy rzeczywistości ruchu robotniczego pod uwagę, to na nic nie zdadzą się żadne wydumane różnice między liberalizmem a neoliberalizmem, żadna walka z opresją mniejszości dowolnego typu. Sedno walki z prawicą tkwi w kwestii interesu klasy robotniczej i jej świadomości. Dopiero wychodząc od tego, można zastanawiać się, czy byłoby się mądrzejszym od Lenina.
Nota bene, w rozmowie w dodatku „Europa”, redaktor Cezary Michalski raczył odnieść się do poglądów filozoficznych Lenina jako do poglądów „idioty”. W tym kontekście można by przywołać pewien fragment z Żiżka, który cytuje uznanie Karla Poppera dla pracy Lenina „Materializm a empiriokrytycyzm”. Abstrahując od rozsądnych analiz Żiżka – bynajmniej nie bałwochwalczych – podejścia Lenina do metody naukowej czy do pojęcia materializmu, a także od naszego stosunku do Poppera, można by stwierdzić, że lepiej znaleźć się wraz z Leninem w towarzystwie „idioty” Poppera niż wraz z Cezarym Michalskim w towarzystwie jakiegoś bezpodstawnie samozadowolonego buca.
Niezależnie od oceny wartości „teorii odbicia”, ważne są uwagi Żiżka na temat rozbieżności Lenina z Kautskym w rozumieniu kwestii wnoszenia świadomości do klasy robotniczej i na tym polu należy oceniać Lenina, tj. jako polityka, a nie jako filozofa, do czego nie rościł sobie pretensji.
Tego typu zagadnienia pozostają jednak z dala od pola uwagi recenzentów książki Żiżka.
W naszej pierwszej polemice z prof. Agatą Bielik-Robson zwracaliśmy uwagę na to, że Żiżek użył Lenina do pobudzenia nowej lewicy, do sprowokowania jej do odwagi, której od dawna nie posiada, gdyż oddała całkowicie ideową hegemonię prawicy. Uważamy, że prostytuowanie dziedzictwa Lenina do tak marnego i nie wartego zachodu celu jest profanacją zwłok, nie mówiąc już o profanacji pamięci o ruchu robotniczym. Ponadto, rzecz jest niewarta zachodu, albowiem ustami prof. Bielik-Robson nowa lewica odpowiada, że ta iskierka utopii w lewicowej tradycji rewolucyjnej jest balastem u nogi lewicy, pozbawionej tradycji rewolucyjnej i odcinającej się od niej. Po co uszczęśliwiać trupa lewicy wbrew jego woli? Po co Żiżek podjął się tej niewdzięcznej i syzyfowej pracy? Z miłości do paradoksu i bon motu? Całkiem prawdopodobne.
Ale kryje się za tym jeszcze coś innego. Według prof. Kunickiego, „…należy wyjść od pewnej antropologii, od tego, że człowiek jest ze swej natury istotą złą i dlatego musi istnieć państwo, policja, elementarny system porządku i ładu, a także my, czyli nauczyciele akademiccy – po to , by tą ludzką agresją jakoś sterować”. Ta antropologia materializuje się także w przekonaniu, że wszelkie szlachetne porywy (rewolucyjne) muszą ustabilizować się jako jakaś forma ładu społecznego. Takie są ontologiczne podstawy przerastania rewolucji w odrażający system, np. stalinowski. Ciągłość między Leninem a Stalinem jest zawarta w tej ontologii/antropologii zastępującej analizę historyczną, na którą nowej lewicy nie stać. Nowolewicowiec Żiżek tylko obnaża konserwatywne korzenie nowolewicowego defetyzmu.
Istnieje jednak spora asymetria między pozycją konserwatyzmu a pozycją lewicową. O ile konserwatyzmowi taki pogląd służy jako uzasadnienie dla konserwatywnego ładu społecznego, o tyle dla lewicy ten pogląd jest jałowy, prowadzący do wewnętrznie sprzecznych wizji. O ile więc konserwatyści mogą swemu ładowi nadać jakiś wyraz konieczności dziejowej, o tyle lewicowcy muszą odcinać się od wszelkich form rewolucji, gdyż ich nieuchronnym skutkiem jest „samouzasadniająca się przemoc”. Dlatego też z lewicowości wyrasta się na porządnych konserwatystów. Dlatego też Żiżek jest jednocześnie i lewicowcem i konserwatystą, i nie ma w tym nic dziwnego; to tylko Piotruś Pan, który wyrósł z krótkich spodenek złudzeń, ale wciąż nie chce dorosnąć.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
23 stycznia 2007 r.
Zizek tu każe (sic!) o Leninie na puszczy
Pamiłujcie BB! Rozumiem Wasze zaaangażowanie, ale czytanie Waszych opinii staje się coraz bardziej czasochłonne. Przydałoby się więcej FORMY - powinniście nieco powściągnąc tę Waszą proletariacką hybris...
I to nawet z przyczyn czysto taktycznych.
Jest jeszcze recenzja Wiśniewskiego w nowym "diplo". Ciekawy numer. Niestety jeszcze nie widać jej w sieci, o ile będzie online. Krótka, ale wyważona i chyba pierwsza naprawdę sensowna recenzja, wyłączając rzecz jasna Wasze wywody, które jednak trudno ująć w kategoriach burżuazyjnych...
Jak się zdaje, Wiśniewski dostrzegł jako pierwszy jedną rzecz - że NIE jest to książka "o Leninie". Co więcej, nawet odniósł się do konkretnych fragmentów książki oraz poinformował czego dotyczy. Polecam.
zawsze niezawodny. Żeczywiście (!), salu, towarzysze z dyrekcji dali wyważoną ocenę i krótko się odnieśli? Bez Ciebie nigdy byśmy na to nie wpadli.
BB na ogół smaczni.
A jakbyście obalili, BB, uwagę Zizka, że nie ma "autentycznej klasy robotniczej"?
no można się delikatnie poirytować czytając recenzję "rewolucji..."-ta wiśniewskiego też taka jakaś za bardzo "frankfurcka". ogólnie, nie najgorsza. no i chyba nie on pierwszy dostrzegł, że nie jest to książka o leninie- jak ktoś uważnie czytał to wie, że jest to książka o "leninie". a co to takiego? polecam dokładnie ostatnie zdanie książki!
i póki co, brak komentarza do żiżka, który traktowałby o alternatywach przezeń formułowanych,itp- nie ma jeszcze recenzji, która wyciągałaby wnioski z "rewolucji..."- jeszcze nie ma... :)
nikt też nawet nie próbował pozytywnie sformułować, czym jest ta wspominana w książce "iv opcja", jak to się ma, np. do "społeczeństwa obywatelskiego", czy "ruchów antyglobalistycznych",itd.
i rzecz być może w kontekście debaty na żiżkiem nie najważniejsza, ale baaaardzo SYMTOMATYCZNA: KSIĄŻKA "KUKŁA I KARZEł" przeszła zupełnie bez echa....
BB Hoelderlinami rewolucji
kto jest Mimem rewolucji.
Pierwsza litera na "s", trzecia na "l", w sumie trzy litery.
Marksowska kategoria klasy robotniczej ma charakter krytyczno-filozoficzny. Nie jest to zatem konkretna klasa robotnicza, lecz uogólnione, wyabstrahowane pojęcie klasy robotniczej. Konkretną (by tak rzec "autentyczną") klasę robotniczą opisywał P. J. Proudhon. Wydaje się, że Żiżek nie wychodzi tu poza obowiązujące stereotypy i akceptuje mit "schodzącej klasy" czy też przychyla się do socjologicznych koncepcji zmierzchu klasy robotniczej, np. koncepcji A. Touraine o schyłku ruchu robotniczego lub do pochodnej tezy G. Gęsickiej o "wypieraniu sfery klasowego, rewolucyjnego ruchu robotniczego". Zresztą niektórzy za klasę robotniczą uznają tylko uświadomionych klasowo robotników, a takich rzeczywiście wielu nie uświadczysz. To rezultat cofnięcia się świadomości klasowej w skali makro po upadku ZSRR. Jeśli przyjąć, że "autentyczna" klasa robotnicza, to nie tyle "klasa w sobie", co "klasa dla siebie", to oczywiście tu i teraz takiej klasy nie ma ("jedynymi enklawami ruchu robotniczego" pozostają partie robotnicze).
Czy rewolucyjność klasy robotniczej wyczerpała się dopiero po upadku ZSRR?
Nie wczesniej - już przed II wojną najpoźniej? Zauważmy, ze II wojna, bardziej destrukcyjna niż I, nie pociągnęła za sobą masowych rewolt.
Jakie są szanse, żeby klasa robotnicza na powrót stala się rewolucyjna? Czego to wymaga - poza stworzeniem partii typu leninowskiego, jak się domyślam?
Zauważmy, że dla zaistnienia rewolucji nie wystarczają nawet najbardziej dramatyczne okoliczności zewnętrzne, nie powiązane ze świadomym ruchem, który odpowiednio interpretowałby zewnętrzne zjawiska. Dramatyzm zewnętrznych okoliczności może się przekładać na rozpacz, bunt, zwątpienie, nawrócenie, autodestrukcję lub sublimację – wszystko to są reakcje indywidualne, które mogą się upowszechnić na społeczne zjawiska masowe, nie zmieniając gruntownie rzeczywistości.
Rzecz nie w tym, aby klasa robotnicza stała się "na powrót" rewolucyjna, albowiem potencjalnie jest ona cały czas rewolucyjna, tak jak wczoraj, jak przed I wojną światową. Rewolucją jest bowiem zniesienie warunków jej wyzysku; nie poszczególnych form tego wyzysku, ale podstaw tego wyzysku.
Walka ze szczególnymi formami wyzysku może stać się grą typu: "cel niczym, ruch wszystkim". Tę regułę wyznają dzisiejsi działacze ogarnięci gorączką "działactwa". Efektywność działania została skutecznie wyklęta przez krytyków Lenina. Skuteczność równa się ludobójstwo. Nikt, nawet reformiści, nie uciekną przed tym przekleństwem, przed tą najskuteczniejszą metodą torpedowania wszelkich zmian rewolucyjnych. Jeżeli więc istnieje jakaś droga powrotu do rewolucyjności klasy robotniczej w praktyce, to prowadzi ona przez polemikę z takimi wrogami Lenina, jak np. Jacek Zychowicz. Bez lewicy, która będzie wiedziała, że nie zanikają podziały między lewicą a prawicą i gdzie one przebiegają, trudno sobie wyobrazić odrodzenie ruchu robotniczego. I nie przebiegają one na linii stosunku do kwestii obyczajowych.
"Krytyka Żiżka jest meta-krytyką. Ma on świadomość konieczności krytyki, ba, uprawia tę krytykę, ale nie uprawia jej z żadnego trwałego i sensownego punktu widzenia, który poddawałby się falsyfikacji i tym samym dawał szansę wyjścia z impasu"
1. Po pierwsze nie jest metakrytyką. Metakrytyka zakłąda iluzję bezpiecznego, neutralnego punktu widzenia, co w przypadku Z. jest absurdem. Co najwyżej jest mocno refleksyjna, ale to właśnie znaczy - krytyczna wobec samej siebie nie mniej niż wielu klasyków.
2. Nie uprawia z trwałego punktu, bo przecież twierdzi, że go niema. Przecież coś takiego w gruncie rzeczy jest fikcją (albo ideologią). To jedna z głównych tez. Przecież temu służy przykład Lenina i większość wywodów na jego temat. Ci którzy obruaszają się, że Zizek bierze z Lenina "pusty gest", "faszystowski decyzjonizm" i "afirmnację przemocy", usiłują właśnie w ten sposób zaklinać jeden z głównych tematów tej książki. Chodzi po prostu o to, że trzeba się nauczyć myśleć sytuacyjnie - w zawieszeniu między zmieniającymi się warunkami i celem, doraźnie oceniać możliwośći kształtowania sytuacji.
3. O co Wam chodzi z tą flasyfikacją? Chcielibyście, żeby można było zdemaskować gościa, oświadczając "komu to tak naprawdę służy", i w ten sposób utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko jest jak dawniej, co? (Bo chyba nie jesteście zwolennikami Carlo Poppera?) Ciekawe dlaczego nie polemizujecie z zarzutem o fetyszyzm wystosowanym wobec "Hoelderlinów marksizmu" w ostatnim rozdziale?
Dlaczego twierdzicie, że jestem wrogiem Lenina? Jego akurat szanowałem zawsze. Gardzę New Left, a to przecież inna para kaloszy.
Rzecz w tym, że dalej nie wskazujecie przejśćia między:
1. klasa robotnicza jest obiektem wyzysku,
2. klasa ta może stać się podmiotem zniesienia tego wyzysku
W czasach Lenina, to przejście tworzył - jak wiemy, bardzo problematycznie - zorganizowany ruch robotniczy.
A co teraz?
"Krytyka Żiżka jest meta-krytyką. Ma on świadomość konieczności krytyki, ba, uprawia tę krytykę, ale nie uprawia jej z żadnego trwałego i sensownego punktu widzenia, który poddawałby się falsyfikacji i tym samym dawał szansę wyjścia z impasu"- wow! nie wiem jak mogło mi to umknąć! w której recenzji znajdujemy takie mądrości? falsyfikacja? ciekawi mnie tylko z jakiego "sensownego i trwałego punktu widzenia" uprawiają krytykę autorzy tego cytatu? chyba z pozycji pisma świętego...bo raczej nie z dialektycznego marksa.
Z naszego punktu widzenia krytyka uprawiana przez Żiżka jest uprawiana z bezpiecznego miejsca. Wystarczy powiedzieć, że Żiżek wcale nie rewolucjonizuje podejścia nowej lewicy do Lenina, ale oswaja go kastrując, choć we Wstępie krytykował takie samozabezpieczające się podejście. Znajdując punkt oparcia swej krytyki w Leninie, punkt oparcia, który czyni go skutecznym krytykiem nowej lewicy, Żiżek zajmuje pozycję ponad krytykowanym przezeń zjawiskiem. Pozwala mu to na odsunięcie niedbałym ruchem ręki tych kwestii, które tak bardzo zajmują nową lewicę – w tym sensie jest to meta-krytyka.
Żiżek stawia się także ponad problem zasadniczy, ponad problem antagonizmu między tradycją ruchu robotniczego a społeczeństwem burżuazyjnym. Nie jest to jakoś specjalnie odkrywcze, należy wszak do tradycji socjaldemokratycznej. Zamiast jednak uważać bolszewizm za ślepy zaułek historii, Według Żiżka bolszewizm – na wzór ślepego wyrostka – spełnia jakąś rolę historyczną, choć trudną do ustalenia. Rewolucja Październikowa nie była wybrykiem natury, posunięciem woluntarystycznym, ale koniecznością wewnętrzną procesu historycznego, który został doprowadzony do paroksyzmu. Na drogę "normalności" sprowadził owo zjawisko stalinizm – kosztowny sposób zaradzenia niemniej dramatycznemu zapętleniu się historii kapitalizmu. Ogląd Żiżka jest beznamiętny, wolny od zacietrzewienia lewicowego i prawicowego.
Nie jesteśmy, rzecz jasna wielbicielami Poppera, niemniej ciekawy jest problem – postawiony przez Żiżka – stosunku Lenina do materializmu. Biorąc pod uwagę poglądy nowej lewicy na społeczeństwo, można by zaryzykować tezę, że odzywa stary spór między idealizmem a materializmem. Według nas (i do pewnego stopnia wydaje się, że i według Żizka), problem klasowy, którego ucieleśnieniem tutaj jest właśnie Lenin, należy do materialnej podstawy rzeczywistości. Tymczasem w dalszych wywodach Żiżek odnosi się, podobnie jak nowa lewica, do owych problemów klasowego antagonizmu jako do czegoś niedostępnego bezpośredniemu oglądowi. Jest to pewien konstrukt rzeczywistości ułatwiający jej interpretację, ale niezobowiązujący. W swoim czasie ów konstrukt chwilowo okazał się skutecznym narzędziem przeniknięcia do rzeczywistości i jej zmiany. Nie sposób jednak dłuższy czas pozostawać w stanie wzbudzonej intuicji. Na co dzień można co najwyżej zachować stoicką postawę dystansu do rzeczywistości, lekką pogardę dla hoelderlinów połączoną z litością. Ów nadmiar energii utopijnej służy wlaniu soków życiowych w żyły stoików, niezdolnych do samodzielnego odżywiania się.
W gruncie rzeczy takie stawianie sprawy sprowadza się do intelektualnego postulowania pewnych celów humanistycznych, równościowych i sprawiedliwych, których wprowadzenie pozostawia się tym, którzy mają niekwestionowaną władzę dokonywania zmian społecznych. Jest to wizja zasadniczo niesprzeczna z programem konserwatystów. Zmiany są powolne i trwałe, a nie rewolucyjne i ulotne. Radykalizm postulatów nie doczeka się epitetu utopijności, albowiem jedynym kryterium jest dobro i sprawiedliwość, a nie partykularyzm interesu klasowego. Trudno powiedzieć czym różni się Zychowicz od Wiśniewskiego. To asymptotyczne bliźniaki.
Całą różnicę stanowi młodzieńcza niecierpliwość lewicowca, który chce zmusić władzę do natychmiastowego wprowadzenia w życie swoich postulatów. Wtedy sięga się po metody "rewolucyjne", których boją się humaniści, dla których taka "rewolucyjność" jest jedynym znanym, bo własnym, punktem odniesienia. Wystarczy jednak dojrzeć, aby niecierpliwość zamieniła się w dystans do świata i własnych oczekiwań. Można rzec, że nowolewicowiec jest larwalną postacią konserwatysty.
Według Grażyny Gęsickiej (dziś ministra w rządzie Jarosława Kaczyńskiego) ewolucja związków zawodowych w Europie Zachodniej doprowadziła do eliminowania sfery klasowej, rewolucyjnej ideologii z ich działania. W tej sytuacji partie polityczne pozostały jedynymi enklawami ruchu robotniczego, którym towarzyszyć będą niezorganizowane centra ujawniającej się spontanicznie świadomości klasowej (spontaniczne, tzn. nietrwałe i łatwo podlegające manipulacji, pozbawione najczęściej tzw. "pozytywnego" programu społecznego). Gęsicka zakłada, że związki zawodowe w społeczeństwie poprzemysłowym, w postindustrializmie, nie będą już odgrywały roli medium dla partii i ruchów spontanicznych. A tylko one były zdolne do podjęcia dostatecznie szerokich działań społecznych, aby można je było określić mianem ruchu społecznego (konkretnie: ruchu robotniczego).
Według niej nie ma powrotu do klasowych związków zawodowych, ściśle związanych z partią robotniczą. Życie jednak płata figle - ROZWÓJ MA CHARAKTER NIELINIOWY. W sytuacji kryzysowej może się przecież wyłonić nowy związek, zwłaszcza na styku działań partii robotniczej i ruchów spontanicznych (np. takich jak Ogólpolski Komitet Protestacyjny). I wówczas historia nabiera przyśpieszenia. W każdym razie Gęsicka nie wyklucza przełamania przez partie impasu i odnalezienia "znowu kontaktu z klasą robotniczą". Wydaje jej się jedynie małoprawdopodobne, by rolę tę pełniły związki zawodowe.
No nie!!!
Porównujecie człowieka do klekoczącego cyborga z KiP? I jeszcze nawijacie o jakichś "bliźniakach"?
To prawda, że "bliźniacy" tu i teraz na lewicy kojarzą się już tylko z epitetem. W startrekowskiej nieskończoności "asymptotyczne bliźniaki" PRAWEM BORGÓW tworzą z ludzi cyborgów.
A wiecie, BB, jak odróżnić cyborga od człowieka?
Najlepiej zacząć tak:
- Wczoraj byliśmy na imprze u Towarzysze Dyrektora. Służące (sorewicz, przedstawicielki klasy pracowniczej, których Towarzysz Dyrektor raczy bronić osobiście) wniosły ciekawe danie: pieczeń z psa.
W tym punkcie, człowiek się skrzywi.
A cyborg zawoła:
- Qrde, ale to musiała być pychota!
Oj BB, BB. odniose się tylko do fragmentu, bo gdybym zaczął polemizować ze wsyztkim co piszecie, to bym zbankrutował w tydzień, moim kapitałem jest czas, "królestwo konieczności" wzywa...
Cytat:
"Tymczasem w dalszych wywodach Żiżek odnosi się, podobnie jak nowa lewica, do owych problemów klasowego antagonizmu jako do czegoś niedostępnego bezpośredniemu oglądowi. Jest to pewien konstrukt rzeczywistości ułatwiający jej interpretację, ale niezobowiązujący."
Następne zdania są już zupełnie śmiechu warte. Stoicyzm? Litość i pogarda? Sory, ale popadacie w jakiś słowotok. To jest mimo wszystko człowiek w miarę uczciwy i niezbyt stoicki, który chciałby akurat POMOC takim jak Wy. Zarzuca Wam, że "im bliżej Wam do współczesnej polityki, tym bardziej zbliżacie się do czysto żargonowej pozy, która nikomu nie zagraża(s. 617)". I tyle.
Ale dlaczego? - Do cytatu:
1. Otóż jest na odwrót: to właśnie Wy robicie z antagonizmu klasowego "byt nadzmysłowy" - coś, co niby ma być "dostępne empirycznie", ale zarazem jest czymś nieuchwytnym i wszechobecnym zarazem. Pomijam, że czasy tłuściochów w cylindrach i wychudzonych obdartusów w dziurawych butach już minęły. Przede wszystkim musicie wziąc do siebie jedną rzecz: jeżeli zejść na poziom empiryczny, to widać jedynie ludzi "ze skórą i kośćmi", którzy zwykle wzruszają ramionami słysząc słowo "klasa". Teza o walce klas ma status abstrakcji któregoś stopnia i od początku była narzędziem INTERPRETOWANIA rzeczywistości ( w służbie jej zmiany), a nie prostym jej OPISEM. To tylko wulgarny marksizm tak ją odczytał. Weźmy dzisiejszą Polskę. Co, myślicie może, że jakieś same w sobie istniejące "klasy" "oddelegowują" swoich agentów w epifenomenalną sferę polityczną jako "rzeczników swojego interesu"? PiS i PO jako wtórny odblask walki toczącej się "gdzie indziej"(gdzie?)? Za łatwo by było.
2. Twierdzene, że z ze względu na brak bezpośredniego odniesienia na poziomie faktów teza ta staje się jedynie "kostruktem teoretycznym", jest bzdurą. Znów na odwrót: teza ta ma w ogóle jakiś sens i może rościć sobie prawo do bycia powszechnie obowiązującą, ontologicznie mocną, bo pozwala INTERPRETOWAĆ fakty w sposób PRAWDZIWY. To tylko Wasz fetyszyzm sprawia, ze chcielibyście, aby realizowała się w sposób namacalny, żeby byo widać jak "klasy ze sobą walczą". Pewnie dlatego czekacie aż ktoś Was usunie z dyskusji w KP i na tym podobne paranormalne zjawiska jak np. nagłe upodomiotowienie "klasy robotniczej", które nastąpi za nastepnym zakrętem historii. Przeprowadziliście chociaż jakąś w miarę empiryczną analizę sytuacji na Śląsku?
Zizek zauważyl dośc prosto, o co chodzi - z czym oczywiście też nie polemizujecie: "w perspektywie marksistowskiej "walka klasowa" nie jest ostatecznym horyzontem znaczenia, ostatecznym znaczonym [signifie] wszelkich zjawsk społecznych, ale formalną matrycą generującą rozmaite ideologiczne horyzonty rozumienia. [...] Każde zjawisko społeczne jest przez nią naddeterminowane, tak więc nie ma możliwości zachowania wobec niej neutralności"(s. 357n)
W tych zdaniach dośc dobrze ujął tę różnicę: tacy jak Wy traktują właśnie walkę klas jako ostateczne "Znaczenie" przez duże "z", natomiast choodzi o coś zupełnie innego - żeby spojrzeć na całość zjawisk w ich swoistości PRZEZ PRYZMAT walki klas. To nie jest żadna "intuicja" tylko wyraz pewnej utrwalonej strategii, która pozwala zrobić z marksizmu coś sensownego i której jak dotąd chyba sobie nie przyswoiliście. Bo wciąz tylko analizujcie siebie na tle innych grupek albo innych zjawisk "związnych z tematem", jak jacyś "filateliści" za przeproszeniem - zamiast przeanalizować coś konkretnego (rzeczywistego) po marksistowsku.
P.Ss. Mam nadzieję, że moje wypowiedzi nie popchną Was do przemocy i zbrodni pozainternetowej ;). (Zerknijcie na ostatnią "Europę". Papież znów przemówił do Zuzanny, he, he.)
Jednz znowych form pacyfikacji/urzeczowienia: nadaktywność w internecie. Co Wy na to?
Ziżek ma punkt, ale czy to ostatnie nie stosuje sie do ciebie? Bardzo czekam na konkretna marksistowska analize sytuacji, poniewaz moje feministyczne chociaz jednak co tu kryc tez lewicowe, tyle że nie w stylu BB, interpretacje podobno sa niewystarczające. Zaczynaj więc. Najlepiej po drugiej stronie, w omawianych tekstach, zamiast w polemice z niezbyt tajnymi wysłannikami Axela Springera. Zarzut bycia spacyfikowaną jest obosieczny.
konkretna analiza sytuacji możliwa jest tylko wtedy, kiedy sama sytuacja jest już konkretna. czy anastazja prosi o napisanie V tomu "Kapitału"...?
Wiadomo, że z różnych względów korzystasz z licencji na plecenie, co ślina na język przyniesie, ale pomyśl o ewentualnych konsekwencjach swoich insynuacji. Ktoś poczuje się znieważony twoimi gadkami o "braniu kobiet na członka" przez lidera pewnej partii lewicowej, ktoś inny - równie absurdalnymi sugestiami o wysłannikach. I po co to komu?
Można wreszcie zrozumieć, że chodzisz za salem, jedynym chyba już chętnym do dyskutowania z tobą, ale zauważ, iż nawet ten koteryjny najwierniejszy z wiernych bez żenady wyśmiewał cię w polemice o uniwersalności feminizmu. Sic transit...
P.S. Szanowny Moderatorze! Pomyśl chwilę w imię zaczniesz działać. Na podstawie jakiegóż to punktu regulainu konfiskujesz ten post?
Prosiłeś mnie, żeby pokazać gotowy, świadomy podmiot emancypacyjny feminizmu oraz żeby zastosować metodę dobrą na wszystko, czego sam nie chcesz robić i odwodzisz od tego Sala Paradise. A ja mam wątpliwości co do uniwersalizmu, nawet tak frykaśnego jak Żiżka, który uważa, że polityki tożsamościowe oparte na seksualności są jakoś tam zastępcze (sorry za spłycanie) i należy zająć się bardziej ogólnym dzialaniem, ale przy milczącym przyjęciu seksualności nastawionej na pewnego typu gratyfikacje podmiotów ukształtowanych w określony sposób.
Stoję na stanowisku, że Marks nie jest już w pełni aktualny, ponieważ definiował robotnika, człowieka wyzyskiwanego jako mężczyznę plus rodzinę, co zawsze rozmijało się z faktami, a nie zaczęło wówczas, gdy nastąpił rozkwit kapitalizmu. Nie chce przedstawiać stanowiska ahistorycznego. Wyzysk kobiet - a nie jak to widzą liberałowie odsunięcie kobiet w dziedzine nieuistotności - przybierał rozmaite formy w rozmaitych kontekstach, do których zgłębienia należy stosować różnorodne narzedzia metodologiczne. Ze skrzynki z narzędziami Marksa warto wykorzystać jednak pewne podejścia, daleko ciekawsze, niż klasyczny liberalizm czy teoria umowy społecznej a la Rousseau, Locke i in. Oni opierali aktywność publiczną na milczącym wykluczeniu kobiet, takim zdefiniowaniu indywiduum, że nie mialo ono nic wspólnego z gospodarstwem domowym (co teraz widać w reklamach gender index, gdzie kobieta jest przebrana za taki męski podmiot z niewidzialnym zapleczem), Marks natomiast zauważał kolektywną forme pracy, kolektywną formę wyzysku. Ujmowal go materialistycznie, nie jako łamanie abstrakcyjnych praw abstrakcyjnej jednostki. Dlatego Marks i engels bardziej od liberałów nawet nowszych typu John Rowles mogą wzbogacić myślenie feministyczne, odnoząc sie do realnej pracy, zawłaszczenia jej owoców, organizacji władzy i zależności, wreszcie ludzi jako własności.
Powtarzamy komentarz.
Chylimy czoła przed Twoją erudycją i nie śmiemy zajmować Twojego cennego czasu. Niemniej, raczej nie do nas odnosi się przytoczony przez Ciebie cytat. Akurat my nie unikamy pytania "dlaczego ma to [odtworzenie leninizmu] dzisiaj znaczenie". Cała nasza publicystyka, mniej lub bardziej udatnie, obraca się wokół tego zagadnienia.
Zgadzamy się, że "twierdzenie, że ze względu na brak bezpośredniego odniesienia na poziomie faktów teza ta staje się jedynie ‘konstruktem teoretycznym’, jest bzdurą." Nigdy tego nie twierdziliśmy. Wydawało nam się raczej, że tak myślą ci, którzy uważają, że "autentyczna [empiryczna, namacalna] klasa robotnicza nie istnieje". To jest ci, którzy odsyłają klasę robotniczą (i nas razem z nią) do lamusa, bo "nie ma dziś takiej klasycznej, dziewiętnastowiecznej klasy robotniczej". Pisaliśmy wszak, że klasa robotnicza jest kategorią krytyczno-filozoficzną.
Zgadzamy się też na: "teza ta ma w ogóle jakiś sens i może rościć sobie prawo do bycia powszechnie obowiązującą, ontologicznie mocną, bo pozwala INTERPRETOWAĆ fakty w sposób PRAWDZIWY".
Prawdziwość interpretacji ma swoje konsekwencje. Pociąga za sobą konieczność podejmowania takich, a nie innych działań politycznych. Poważnych. Trudno do poważnych zaliczać eklektyczne przejmowanie "iskierki" "utopii leninowskiej" po to, aby wlać odrobinę ducha w trupa nowej lewicy. To znaczy – spowodować, aby powaga walki klasowej stuszowała nieco błazeństwo takich posunięć, jak: przesunięcie terenu polityki emancypacyjnej na obszar "wojen kulturowych", zastąpienie dyktatury proletariatu "defensywnym stanowiskiem broniącym Państwa Dobrobytu", naiwna wiara w to, że nowe środki komunikacji stworzą autentyczną wspólnotę, i wreszcie "trzecia droga", czyli kapitulacja.
Takie wszak jest przesłanie ruchu antyglobalistycznego, w który wierzy Żiżek.
Nasze przeciwstawienie materializmu i idealizmu miało na celu ukazanie, że nie wszystkie interpretacje rzeczywistości są prawdziwe. Prawdziwość polega również na pewnej praktyce, a nie tylko na logicznym, czyli niesprzecznym rozumowaniu. Sprzeciwiamy się uznawaniu, że wszystkie "konstrukty" są równoprawne, bo równie subiektywne.
Jeśli chodzi o nadawanie pewnym zjawiskom sensu głębszego niż posiadają w istocie, do czego zdaje się pijesz w swoim przykładzie dotyczącym "walki PiS i PO", która toczy się gdzie indziej – czytaj: na jakimś głębszym, istotnościowym poziomie, to chcielibyśmy tylko zauważyć, że zarzut jest zasadniejszy w odniesieniu do tzw. nowej radykalnej lewicy niż do nas. To nie my nadajemy walkom emancypacyjnym gejów i lesbijek wymiar głębszy i istotnościowy z punktu widzenia obalenia kapitalizmu.
Krytyka Żiżka stosuje się raczej do posttrockistów, którzy poza retorycznym odniesieniem do Lenina (czy bolszewizmu w wydania Trockiego) całym swoim uganianiem się za nowolewicowymi trendami pokazują zasadnie, że jest to tylko pusta poza. Na kolejnej stronie Żiżek pisze o tym explicite "owa tajemnicza klasa robotnicza... jest fetyszem tych kilku pozostałych trockistów, faktycznych Hoelderlinów dzisiejszego marksizmu". Ewolucja posttrockizmu pozwala Żiżkowi uznać, że "Lenin" stał się dziedzictwem porzuconym, niczyim, a więc można go przyswoić odciąwszy go od konotacji z klasą robotniczą, która (tym bardziej "autentyczna") wszak nie istnieje. Lenin odcięty od tego podłoża oznacza jedynie pewną powagę uprawiania polityki, gdzie "kończy się gra".
or RAWLS. That is the question.
Muszę Cię rozczarować, ale nie przedsatwię tu konkurencyjnej wobec BB "analizy sytuacji", jeśli dobrze zrozumiałem, częściowo z przyczyn na które wskazuje rote fahne, choć tu akurat nie chodzi o "konkret".
Natomiast jeśli chodzi o Papieża i Zuzannę - cóż, niewątpliwie masz rację w wielu sprawach, choć na krótką metę nie ma się czym przejmować. Póki co nie stworzono odpowiednich programów komputerowych, więc zjawisko ma tylko wąski i czysto psychologiczny zasięg. Weźmy takiego "Michała" - stworzenie takiej barwnej postaci wymaga dużo wysiłku i utrzymywanie jej w odpowiedniej kondycji z biegiem czasu staje się żmudną stratą czasu...
Pomyłka przy wklejaniu. Będzie ciąg dalszy...
C.D. Ja po prostu nie jestem od prowadzenia takich analiz. Przypuszczam, że dziś jest to wyjątkowo trudne i należałoby uwzględnić szereg aspektów, co do których nawet nie wiem, jakie majż znaczenie.
Pewnie na zasadzie spekulacji można powiedzieć, że obsaerwujemy proces uwłaszczenia "młodszej" burżuazji,która wypłynęła na głęboką wodę głównie dopiero w latach dziewięćdziesiątych: dojście do włądzy jest zwykle opóźniione względem "kapitalizacji". Robi to w sojuszu z drobnomieszczaństwem i tymczasowo z klasą "nowobogackich", występując przeciwko "wielkiej" burżuazji w jej sojuszu z wcześniej uwałaszczoną nomenklaturą (GW, SLD,PO). Czy coś takiego.
Tamci eksloatowali i uspokajali społeczeństwo hasłami prounijno-ultraliberalnymi, ci próbują je skonsolidować i wystraszyć ksenofobiczno-ultrakonserwtywnymi, kierując uwagę na swoich wrogów. Tamci probują jeszcze udawać, że są reprezentantami uniewrsalności ("prezydent Tusk"), ci słusznie twierdzą, że to nie prawda. Niekiedy pewnie robią to nawet w dobrej wierze (stąd ich "siła").
Ale w tym wsyztkim trzeba uwzględnić choćby 1) wpływ kryzysu suwerenności państowej i przesuwania prerogatyw państwa (trochę w duchu hardta i Negriego), 2) destrukcyjny wpływ kapitalizmu PRowsko-medialnego, monopolizację i zastrzającą się konkurencję na rynku medialnym 3)czy choćby szybkie kurczenie się zasobów tego, co można "sprywatyzować". Kto wie, być może wszyscy wzięli się za łby głównie dlatego, że nie ma już czego prywatyzować?
Cieszę się, ze się zgadzamy, aczkolwiek mam jezcze kilka uwag/pytań - bo komunikacja siada nam nagminnie:
1. Przede wsyztkim: co to znaczy, że klasa robotnicza "jest kat. krytyczno- filozoficzną"? Samą formułką tego nie usprawieliwicie. Chodzi o Lukacsa? Ale jakie to ma przełożenie na stukturę zatrudnienia, świadomość, jakie są możliwości oidziaływania? Od tego trzeba zacząć. Jaka klasa robotnicza? Polska? Zagraniczna? Kto wchodzi w jej zakres? Pracownicy małych firm? Sklepikarze?
2. Jeśli chodzi o zarysowany przez Was obraz lewicy, to jest on tylko Waszą interpretacją, moim skromnym zdaniem priorytety lewicy wcale nie są zdefiniowane, a przynajmniej trudno to rozsztrzygnąć patrząc z grajdołka. No i przecież Zizek nie bardzo wierzy w alterglobalizm (??).
3. Kto lansuje pluralizm i subiektywizm?? Zajrzyjcie proszę choćby na tę stronę którą cytowałem (357-8)
P.S. Ani nie pretenduję do erudycji, ani mój czas nie jest znowu taki cenny (oscyluje wokoł 10 zł za godzinę - numeru konta nie podam ze względu na proletariacką solidarność:).
droga anastazjo, nikogo od niczego nie odwodzę. chyba cię z lekka poniosło...
nie ma metody dobrej na wszystko, tak jak nie ma jedynie słusznej teorii opisującej społeczną rzeczywistość- "jedynie słusznej" w sensie "obiektywnym", rzecz jasna-choćby tak jak wyobraża sobie to para BB. wiem, że to raczej trudne dla kogoś, kto w jednym komentarzu, długości kartki a4 jest w stanie wyłorzyć zasadę wszech-patriarchalnej rzeczywistości, co więcej wskazać ewentualne praktyki oporu i zmiany, praktyki przekroczenia tejże ponurej rzeczywistości. ja nie potrafię. poza tym uważam, iż byłoby to z lekka- a może i nazbyt- teologiczne. czyli dokładnie takie, jak twoje podejście do "kobiecości", "kobiet"- które są wszystkim i niczym zarazem. bardzo lubię dialektykę, ale trzymajmy jakiś poziom...a teraz już bez ironii (ew.żartów): na żadne z moich pytań nie odpowiedziałaś, przeczytaj cały wątek pod tekstem marty trawińskiej. i nie tłumacz mnie za mój uniwersalizm, bo akurat po abcd jesteś na tym forum największą uniwersalistką i esencjalistką.
...cenna uwaga, co do aktualności marksa, napewno przyda się wszystkim, którzy go nie czytają lub sympatyzują z KPP.
apropos "robotnika", to poczytaj jeszcze trochę marka- piszę to zupełnie bez zgryźliwości.serio-choć mam wrażenie, że znasz go doskonale. poza tym, proponuję takie "doświadczenie": wyobraźmy sobię, że marks rzeczywiście definiuje robotnika, nie "tylko" -cudzysłów, z oczywistych względów - jako osobnika płci męskiej, ale i płci żeńskiej. CO TO ZMIENIA W STRUKTURZE WYWODU MARKSA I GłóWNYCH WąTKACH JEGO FILOZOFII? tu chyba trzeba by dodać, że jest to zupełnie BEZ ZNACZENIA. było (byłoby) bez znaczenia 150 lat temu i jest bez znaczenia dzisiaj. stąd nie ma to znaczenia i wpływu na to, czy marks jest, czy nie jest aktualny. problem aktualności tkwi gdzieś indziej, w postrzeganiu i definiowaniu własności, jej statusie,pracy,itp.
...żeby była jasność: nie miałem na myśli "konkretu" jako np. przedmitu, czegoś materialnego, ot choćby, kostki brukowej, błota, czy g....chodziło mi raczej o nieprzejrzystość sytuacji i proste uogólnianie, które zastąpić miałoby rzeczową analizę, a jako takie stanowią raczej przejaw ideologicznego złudzenia.tyle.
O co chodzi z tymi programami komputerowymi?
Dla mnie user "Michał" też jest jakąś podszywka, zadająca pytania tak zaprogramowane, by jedyne słuszne okazały się odpowiedzi demagogicznie konserwatywne. Ale w sumie mam to gdzieś.
Z tą teologią i uniwersalizmem to trochę tak, że są narzędziami anarchicznymi tak naprawdę, przesterowującymi, a nie docelowymi; a może one wykorzystują mnie i ja nawet o tym nie wiem. Nie formułuję celów uniwersalistycznie, denerwuje mnie tylko historyzm i strategiczność jak pasuje a jak nie pasuje to ogólność jeszcze bardziej sytuacyjna niż ten historyzm. Weźmy sprawę Krawczyk - jeszcze raz. Rozważane było, na ile sprawa jest wyrazem klasizmu elit, ataku na Samoobronę, wyciągano, że oskarżenia są nieumotywowane, zaś ewidentny, chociaż może nieco inaczej niż widzi to Gretkowska, wymiar seksualny był spychany jako nieistotny, jako pretekstowy dla "sługusek wyborczej". Tymczasem jest odwrotnie. Jedynym proletariatem jeśli trzymać się waszej nomenklatury była Krawczyk, cala reszta, Tuski i Łyżwińskie, to jedna i ta sama klasa nie tylko mężczyzn, ale męzczyzn na stanowiskach władzy/pieniądza/decyzji o kobietach (decyzji też np. o dopuszczalnosci aborcji). A tu jakieś mądrale wyskakują z komentarzem, że Krawczyk, nie Łyżwiński, zabierała pracę osobom z lepszymi kwalifikacjami - no ręce opadają, chcecie byc we takim towarztystwe?
Czy gdyby Marks uwzględnił itd jest źle postawionych pytaniem. Nie mógł inaczej pojmować klasy robotniczej w tamtym czasie, co było sprawą języka, władzy/wiedzy co najmniej tak samo, jak ustroju społecznego. Jednak dzisiaj marksiści żyją w innej epoce, dzisiaj tak jak BB - bez perspektywy emancypacyjnej - w ogóle nie da się sensownie myśleć, dzisiaj to jest właśnie ahistoryczne, pusto uniwersalistyczne, dogmatyczne. Przecież nei chodzi o modę, chociaż też nie o jakąś prawdę nieruchomą. Nowy (no, feminizm ma już trochę latek a niemal od początku był w nim nurt materialistyczny) język opisuje nowe doświadczenia, opisuje też antydatując, jak każda narracja przecież, nie mówię nic nowego.
Zastanawiałam sie nad Marksem dziś i dzis dla mnie jest aktualny jako appendix do ekonomii feministycznej, przy czym ta ostatnia nie jest triumfem neoliberalizmu, problemów zastępczych nad prawdziwą lewicą od przemysłowej klasy robotniczej, tylko alternatywnym, z dekonstrukcyjnej koniecznosci jedynie uniwersalistycznym językiem właśnie lewicy w jej ewolucji, ewolucjach (Darwin czy Lamarck?). Opisuje rzeczywiste doświadczenia, które mozna opisać inaczej, ale opisuje tak, i opisując rzecz jasna projektuje, ale może lepiej, niż inne narracje - zawsze się trzeba zastanowić, co jest najbliższe tym rodzajom doświadczenia dyskryminowanych, które jest najbardziej milczące, oddzielone najgrubszym kneblem ideologicznym od artykulacji ("zwykłe kobiety" z demagogii paleomarsistów/ek versus "nierozumiejące feministki").
A przecież to w sumie też nie tylko o głos chodzi, nie przede wszystkim, chodzi o wladzę, wlasnośc, definiowanie innych po swojemu (no, to już narracja, ale w bardzo materialnym wymiarze).
Generalnie zgadzam się z rote fahne (ok. kumam: konkret = problem nieprzejrzystości, mnie chodzi raczej o brak teorii).
Ale dlaczego Wy wszyscy tak nie lubicie uniwersalizmu? Pewnie jesteście uprzedzeni. Przypominam, że istnieje nie tylko uniwersalizm katolicki :). Uniwersalizm na lewicy jest dziś szczególnie konieczny, bez tego ani rusz. BB też zdają się tego nie rozumieć, mówiąc w kółko o "partykularnym interesie klasowym".
A tak a propos, mam takie wrażenie, że jest coś strasznie chaotycznego w tej dyskusji. Nie wiem, ale jest chyba coś specyficznego, co wytwarza się w Polskim "Międzyludzkim". To chyba trochę podobny fenomen z jakim mamy do czynienia w przypadku instytucji. W Polsce instytucje są zwykle głupie, a ludzie radzą sobie z tym tylko dlatego, że jakoś starają się być "rozgarnięci"(omijają foremalności, kombinują, pomagają sobie itp). "Na Zachodzie" natomiast ludzie nie muszą być rozgarnięci, bo instytucje (państowowe, społ. obyw.) "myślą za nich". I mimo tego pozornego uśpienia ludzi wsyztko funkcjonuje o niebo lepiej.
Mam podobne wrażenie jak czytam Was (i siebie). Każdy jest niby "pobudzony", usiłuje być wszystkim na raz, ogarnąć całość, ale właśnie dlatego wszystko mu nie bardzo wychodzi.Tak jakby nie obowiązywał społeczny podział pracy. Być może w Polsce jesteśmy wciąż "za bardzo Grekami", choć - paradoksalnie - tym bardziej zżera nas śmiecionośna logika abstrakcji. Totalne niedopasowanie czynnika subiektywnego do obiektywnych warunków. Np. co mają sobie do powiedzenia Anastazja z BB? Zgoła nic. Nieprzejrzystość, spotęgowana do absurdu nieufność, panuje wszędzie.
P.S> Do Anastazji - chodziło o program do produkowania "interesujących userów internetowych".
Nastka, Sal - albo mnie z kims mylicie, albo rzutujecie na moja skromna osobe jakies swoje projekcje, albo.. a bo ja wiem, co Wam sie miedzy uszami klei? Wyobrazcie sobie, ze moze byc sto razy prostsza przyczyna absencji na www.lewica.pl - najzwyklejsze w swiecie znudzenie ugorem, jaki na ogol (wyjatki powtarzaja regule!) tu mozna znalezc.
Jak moge odpowiedziec na urojenia o jakims demagogicznym konserwatyzmie (czy na odwrot)? Mozna przejrzec stare watki, gdzie dogryzalem i dopiekalem glownie betonowym liberalom i ... wlasnie konsom, odwolujac sie do (ale takiego mojego, wymarzonego, nie opartego o stalinowskie kamasze ani medialny lans w promocji) socjalizmu, ozenionego z demokracja i ekologia (w takiej kolejnosci!). Owszem, lubie sobie robic jaja z maniakow pro- i antyaborcyjnych (jednych i drugich uwazam za zdrowo kopnietych w glowe fanatykow, bedacych w dodatku marionetkami w rekach sprytnych, zerujacych na nieszczesciach kobiet i dzieci skurczybykow, ktorzy nakrecaja te matriksowa pseudopolityke brzucha, by zablokowac... prawdziwie polityczne rozwiazanie problemu).
Najwieksze gromy rzucalem jednak przy tematach o ostrzu antykapitalistycznym - pierwsza osoba, ktorej dalem fikcyjnego z koniecznosci "plonka" byl podniecony ultraliberal i zarazem militarysta o "boskim" nicku (a propos Panie i Panowie psychoanalitycy, zwl. ze szkoly adlerowskiej, czy to cos znaczy?), do drugiego miejsca w mojej "hierarchii" szybko dobija sie zreszta uzytkownik "Alfabet", ale ten przynajmniej jest mniej meczacy a bardziej zabawny, a raz na circa 50 wpisow walnie nawet cos z sensem (to tez nawiasem mowiac kapitalny przyklad poznokapitalistycznej nadprodukcji, konkretnie szumu informacyjnego).
Siedze tak sobie przy antywalentynkowym piwku i dumam, jaka to do licha myslozbrodnie konserwatywna popelnilem, ze az mnie zdehumanizowano, moje desygnaty skomputeryzowano i chyba nawet z(a)wirusowano.
Czy chodzi o stwierdzenie, ze jakies 80 % publicystyki, 90 % dyskusji i prawie wszystkie poza kilkoma na krzyz recenzje sa nie nadajacymi sie do bezdrgawkowego czytania i przemyslenia gniotami, wychadzacymi od razu nosem? Dl tego nie trzeba byc konserwatysta, starczy minimum ratio, troche empirii, szczypta episteme i... zbyt mocne zanurzenie w koinos kosmos, by tracic zycie na kiepskie matryce rzeczywistosci. See you later, aligator!
Post scriptum do wpisu niejakiej "nany", ktory w miedzyczasie wygrzebalem pod archiwaliami: moja zona, przegladajac razem ze mna w empiku wakacyjny numer "Le Monde Dipl." z tekstami o futbolu, Bliskim Wschodzie i Latynoameryce, przedmiotem kpin uczynila nie slaba wiernosc oryginalom (ktore nijak nie da sie sprawdzic w takiej sytuacji, w jakiej w tamtym momencie bylismy), tylko jezykowo-stylistyczna nieporadnosc tlumaczenia (cholera wie, moze wlasnie przez infantylne wyobrazenie o "wiernym przekladzie" - chocby i walcem po oczach i mozgu czytelnika?).
Na moim in spe portalu nie chodzi zas o produkcje mysli wlasnych, ile raczej wlasnie poszukiwania odswiezajacych percepcje, a ukazujacych sie na swiecie rzeczy cudzych + dyskusja, ale raczej nie na zasadzie bloga. Opcja wspolpracy z innymi mediami (drukowanymi i sieciowymi) tez brana pod uwage. Pazywiom, uwidzim, na razie naprawde chce dac sobie odpoczac od tych wszystkich hologramow i kardiogramow (zapozyczenie od prof. Morawskiego i jego kpin z Leszka Nowaka, chapeaux-bas!) idei i polityki, boc to tylko "wodniste substytuty krwi".
Kategoria krytyczno-filozoficzna oznacza, że interpretacja rzeczywistości dokonywana za jej pośrednictwem nie ma BEZPOŚREDNIEGO przełożenia na ową rzeczywistość. Jest wynikiem krytycznego oglądu rzeczywistości, tak jak to rozumiał Marks, a mianowicie, m.in. wynika z badania samoświadomości podstawowych aktorów społecznych.
Przełożenie dotyczy możliwości konstruowania propozycji zmian społecznych. Te propozycje mają wynikać z diagnozy rzeczywistości, z przekonania o prawidłowym ujęciu trendów społecznych i o możliwości wpływania na praktyczne rozwiązania. Przełożenie na strukturę zatrudnienia itp. nie ma więc także charakteru bezpośredniego.
Na przywoływanej przez Ciebie stronie, Żiżek odnosi się do kwestii determinowania wszelkich zjawisk społecznych przez zjawisko/kategorię "walka klasowa". Żizek wskazuje, że "formalizacja jest zawsze ściśle związana ze skupieniem się na Realnym jakiegoś antagonizmu". "Walka klasowa" tym się różni od innych – liberalno-multikulturalistycznych – pojęć formy, że chwyta istotny antagonizm społeczny, wobec którego nie sposób być neutralnym. Taka forma ma charakter czynnika naddeterminującego to, co społeczne.
Do pewnego stopnia masz rację i nie masz jej, twierdząc, że priorytety tzw. nowej radykalnej lewicy (nie utożsamiać z lewicą jako całością, bo priorytety, np. socjaldemokracji – lewicy burżuazyjnej – nie uległy zmianie i są nader ściśle określone) nie są zdefiniowane. Nie wynika to jednak z lenistwa umysłowego. Istnieje przekonanie, któremu nie możesz zaprzeczyć, że walka klas pojmowana jako walka (autentycznej) klasy robotniczej się przeżyła. Walką klas nazywa się obecnie, np. walkę pracowników najemnych (przygniatającej większości społeczeństwa) przeciwko "garstce" kapitalistów obwarowanych w korporacjach ponadnarodowych. Ta podmiana desygnatów pojęcia walka klas przemilcza zmianę sposobu interpretacji świata, która obecnie ma być zgodna z horyzontem drobnomieszczańskim, pardon, klasy średniej.
Innym sposobem formułowania istotnego antagonizmu społecznego jest walka mniejszości różnego typu o swoje prawa. Konflikt społeczny, który wyzwalają tego typu roszczenia może być przecież bardzo silny. Czyż nie wyzwala postaw, które trudno nazwać neutralnymi; czyż nie wyklucza obojętności wobec swego przedmiotu?
A jednak ten nowy antagonizm, który wyparł "stary i przeżyty", nie prowadzi do realnej zmiany społecznej. Pozostaje ograniczony do ram wyznaczonych przez szantaż liberalny, czyli pozbawiony wymiaru politycznego – walki o władzę dla zmiany istniejącego porządku.
Dla Żiżka ten drugi zakres antagonizmu jest poddawalny krytyce, ten pierwszy – antyglobalizm (Żiżek nie używa pojęcia alterglobalizm) – jest dla niego związany z pewną nadzieją.
Problem w tym, że Żiżek chciałby, aby ów nowy Realny antagonizm częściowo miał powagę dawnego antagonizmu. Ta iskierka utopijności zespolona z koncepcją partii quasi-leninowskiej w ramach obowiązującego paradygmatu zachowań odpowiedzialnych politycznie ma spowodować, że wyłoni się jakaś zmiana społeczna, która nie będzie, oczywiście, odpowiadała ambicjom walczących o nią, ale będzie głębsza, niż gdyby była owej iskierki utopijności pozbawiona.
Według Anastazji kwestia emancypacji kobiet (rzutowana w przeszłość) ostała się jako problem aktualny w przeciwieństwie do kwestii walki klasy robotniczej. Wystarczyło poszerzyć prymitywny horyzont mizoginicznych teorii społecznych, żeby to dojrzeć. Trudno nie zgodzić się z tym rozstrzygalnym na poziomie empirii wnioskiem. W końcu kobiety są zjawiskiem empirycznym, a klasa robotnicza nie, ewentualnie przestała takim być. Gdyby nie stracono 150 lat na rozwiązywanie fałszywie postawionego problemu, to może dziś mielibyśmy istotniejszy postęp w dziedzinie wyzwolenia kobiet i ominąłby nas totalitarny koszmar. Kto nam zwróci te stracone lata? Jedyne pocieszenie, że taki jest zasłużony koniec wszelkich falsyfikacji rzeczywistości. Prawda jak oliwa, zawsze na wierzch wypływa.
Niech się wstydzi Marks.
Swoją drogą, jakie to zastanawiające... Jeżeli PiS obmacuje się z Samoobroną, to elity polityczne robią nagonkę na PiS, że na to pozwala. Natomiast pani Krawczyk w podobnej sytuacji jest bohaterką. Tymczasem uzasadnienie w obu wypadkach jest identyczne – bez dawania dupy, ani jedno, ani drugie nie osiągnęłoby celu.
Czyżby istota różnicy tkwiła w fakcie, że pani Krawczyk jest kobietą, a premier Kaczyński to mężczyzna? Czyżby chodziło tu o homofobię?
cóż, widzisz, z tą nieporadnością to jest prawda, która to jednak prawda ma dużo powodów, które same w sobie są ciekawe.
Otóz przyzwyczaiłeś się do pewnego "naturalnego" sposobu dyskutowania, ktory za składnik normalnego spektrum wypowiedzi uznaje opinie, że aborcja to jakaś nieważna sprawa, bo samemu ma się ciało zabezpieczone przed inwazją władzy, podobnie jak "żona" płci męsko-alfabetycznej, a bład w nazwisku, oczywiscie wypominanny tylko niektórym i przez niektórych, określonym tonem, to już grzech śmiertelny (skoro tak, niech sobie pokutują; do piekła nie idzie, kto w nie nie wierzy). w tak zaprogramowanym dyskursie ciekawe kwestie są kwestiami nieistniejącymi, maniakalnymi wręcz, a idiotyczne przepychanki na temat genotypu płodu, "kultury neoliberalnej samorealizacji", nienaruszalności patriarchalnych kultur itepe są jakże na temat, naturalne, przy czym nawet ci palic wymierzony nie przeszkadza, nawet nagonki przeprowadzane z dużą zgodnością "nieznających się" userów na te same tytuły, nazwiska, na te same działy, skądinąd bardzo szczegółowo, wręcz obsesyjnie czytane (tu nie trzeba psychoanalityka, wszystko jest na talerzu), ba, nawet obrzydliwe insynuacje pod twoim własnym adresem są ok, bo są całe ubabrane tym polskim sosidłem, którego się niby nie lubi, a bez którego jednak trudno trawić. Tak bywa z truciznami i to bynajmniej nie smacznymi czy euforycznymi.
Nie uważam się za jakąś wielką dyskutantkę, dyskutantkę po prostu, która chce coś zgłebić, a nie bawić się w kto kogo . bywam chaotyczna, bo i sama nie mam wszystkiego uporzadkowanego. Ty też masz trochę dziwaczne zagrywki, np. szczegółowe czytanie Dziennika i interpretowanie Heglem Kojeve'a po czym wołanie o rozsądną zrozumiałą alternatywę, ale one i tak są lepsze od uległości wchodzenia w dyskusję z Janiem Pospieszalskim et consortes. Nie mam planu "ratowania" cię i Rote Fahne, żadnego maternalizmu, zaciekawiło mnie tylko zjawisko rozstawiania po kątach jak w PRL-owskiej szkole podstawowej i argumenty też z niej rodem, np ciągłe, nudne i żałosne nagonki na kobiety, zwłaszcza feministki, szczególnie feministek, którą nasi prawicowcy jak wszyscy fundamentalisci świata (zła uniwersalność) mają ochote chyba połozyć na stole operacyjnym i wyryć na brzuchach inskrypcje patriarchalnej władzy, jakieś "nie będziesz decydowała o macierzyństwie ani nazywaniu świata" (co zresztą idzie w parze, drodzy marksiści: kobieta stwarza dziecko, mężczyzna odbiera je za pomocą zmonopolizowanego języka i ma potem pierwsze było słowo"). Tobie to jednak na ogoł wydaje się przezroczyste, owszem, z łachy powiesz, że jesteś feministą, ale nie dostrzeżesz już pokrewieństwa tego ciągłęgo wytykania kobietom że w dyskursie są najzwyczajniej nie na miejscu i nie mają praw do owoców sego ciala (patetycznie mówiąć) , bo ty poważniejszymi sprawami kobiet się zajmujesz, np głodem w Etiopii, o ktorym wygodnie nic nie wiesz, jak zreszta wszystkie białasy powołujące się nań w celu wskazania 'ważnej sprawy" w przeciwieństwie do "pierdół".
Równie ciekawe jak dyskusje o Marksie wydają mi się dyskusje o dyskursie, a na tym forum dzieją sie ciekawe - tzn typowo polskie - rzeczy. Wytworzenie takiego dyskursu, w którym dokonane by zostało wykluczenie mysli prawicowej, wykluczającej, nie polegałoby na zakazie, tylko na poruszaniu takich kwestii, których istnienia oni nie uznają, a nieporuszaniu idiotycznych problemów typu potulna matka czy agresywna neoliberałka, dobry hetero robotnik czy zły egoistyczny rozpustny gej z klasy średniej, "głęboko wierząca" katoliczka kontra rozwydrzona lesbijka (lizbijka najlepiej, bo tak "ludowa" gwara moherowa każe nazywać) bo są to fałszywe antynomie, a istnieją sprawy istotne do dyskusji i nie ma co marnować nawet taniego czasu.
Pozdrowienia
Nastula
Najpierw osoby, ktore pisza pod nickami zarzucaja mi "fikcyjnosc", choc przynajmniej ja pisze tu pod wlasnym imieniem, potem ktos, kto przed tygodniem obsmarowywal jedna lewicowa partie narzeka na wszechobecnosc prawicowych dyskursow. Na dodatek ciezko skumac, czy (Pawel?) Nastula pije do mnie czy do kogos innego. Dziwne to wszystko, ale przynajmniej odpipipipieeeepprzrzcie sie od Samoobrony!
Dżizas,
Anastazja, aleś nakombinowała. Nie wiem co odpowiedzieć, w każdym razie (bo zakładam, że piszesz do mnie...) znowu wypada mi się chyba trochę wytłomaczyć, że tak powiem.
Po pierwsze - akurat uważam aborcję za sprawe pierwszorzędną (powtarzam - PIERWSZORZĘDNĄ). Również demaskowanie fałszywych alternatyw montowanych przez dyskurs prawicy jest sprawą pierwszorzędną. Dlatego głos takich jak Ty jest czymś bardzo pożądanym, bo jesteś pewnie jedną z niewielu osób, która potrafi namierzyć ideologiczność niektórych alternatyw, która dla innych bywają niedstrzegalna. Powtarzam więc, że moje zarzuty dotyczyły politycznego przełożenia feminizmu, nie celów lecz środków, które tylko z pozoru są czymś neutralnym (sam sposób formułowania pewnych kwestii rozstrzyga o ich treści i nośności).
Jesli chodzi o resztę: nie czytam Dziennika (ścierwo!), tylko sprawdzam co tydzień, czy jest coś w Europie, bo mimo wsyztko często coś bywa (Wallerstein, Chomsky, Zizek).
Heglem Kojeve'a? Nie trzeba czytać Hegla, by dostrzec, że Kojeve to pajac, demagog i ignorant (akurat w tym się trochę orientuję).
A propos Hegla - co do reszty masz rację - chyba wywołałem wilka z lasu. Oto bowiem znów nawiedziła nas zjawa. Brrrr :/. Ów byt ponadindywidualny (das ueberindividuelle Dasein) najwyraźniej stara się z nami nawiązać kontakt, komunikując co następuje:
Żebyście nigdy pod żadnym pozorem
nie próbowali przy takich okazjach
Okazać innym, że coś o mnie wiecie.
Żadnych potrząśnień głową, żadnych gestów,
żadnych znaczących niejasnych napomknień,
jakiegoś "My już swoje wiemy", albo
"Gdyby nie nasza wrodzona dyskrecja"
Albo też "Gdyby chciało nam się mówić" -
żadnych dwuznacznych min tego rodzaju!
Przysięgnijcie!
Co Ty na to Horacjo?(z góry przepraszam za patriarchalną kliszę)
forumowi intelektualiści sobie podyskutowali.
Anastazja, znawczyni Rowlesa (!), zarzuca salowi, że ten interpretuje "Heglem Kojeve`a". O co tu chodzi? O Kojeve`ie bez Hegla jakby ciężko i w ogóle to jakby naturalne podejście.
Ale nasz drogi sal nie pozostaje w tyle. Naprawdę, tyle wiesz, salu, o Kojeve`ie i Heglu? Skąd? A co powiesz, salu o głównym dziele Kojeve`a, bez którego o nim nie można dyskutować: L`essai d`une histoire raisonne de la philosophie paienne? Przypuszczam, że ani dudu.
Warto przeczytać: trzy tomy w pięknej, klarownej francuszczyźnie. Pokazują Francję z czasów, kiedy miała ona jeszcze filozofów, a nie goszystowskich klaunów, którzy - jak Althusser, przyznawali się w autobiograficznych wynurzeniach, że o Heglu się mądrzyli, chociaż go nie czytali, a na extra-rozrywkę opowiadali, kiedy nauczyli się onanizować i jak ich kumpel-żołnierz zgwałcił. Polecam tom L`avenir dure longtemps.
Czego tu oczekiwać? Anastazja, opowiadając o represjach, jakich doznaje od kultury elitarnej, prawi o wytykaniu palicem. A przeciez palicem się nie wytyka, tylko dutyka (od dutknąć) i służy on, jak w sam raz, do obalania elit.
I żeby tu nie było nieporozumień. Jest mnóstwo wspaniałych ludzi - również wśród tak zwanych moherowych beretów, którymi gardzi liberal Left - którzy nigdy nie słyszeli nazwisk Kojeve, Hegel, Althusser czy Gombrowicz. I nie jest im to do niczego potrzebne.
Co innego, jeśli ktoś probuje popisywać się publicznie wiedzą, której nie ma. To grzech pierworodny, który obrasta w inne. Trzeba, na przykład, liczyć się z koterią, bo ona, jak się zezłości, może ujawnić ignorancję takiego erudyty-troglodyty, a jak z kolei będzie łaskawa, to przed demaskacją obroni. I tak to się zaczyna. Od rzemyczka do koniczka. Czyli - do takich person jak sal paradise.
"Jestem sąsiadem. Doniosłem na niego.
Nie chcemy w naszym domu
Wichrzyciela...
Ale teraz mamy przynajmniej spokój
W domu, jak jego nie ma.
Tyle tych kłopotów na głowie
To przynajmniej niech będzie spokój.
Widzimy wprawdzie, że niektorzy
Odwracają się na nasz widok. Ale ci,
Co go zabrali, mówią
Żeśmy bardzo dobrze zrobili."
"Nie! Kto mówi źle na moją władzę
Czy to zwierzchnik, rząd czy tron:
Mają potem ciągać mnie, że go bronilem
Albo że coś knułem tak, jak on?
Nie, nie, ja tak nie mogę!
Ja nie mogę!"
Tak właśnie postępuje nasz beatnik z warszawki.
"W ogóle" nie istnieje, kobiety w ogole nie istnieją, tylko przesterowanie dyskursu z ludzi w ogóle (tej liberalnej kliszy), czyli oczywiscie zuniwersalizowania mężczyzn, a potem nawet przedstawiania ich jako reprezentantów poszczególnych klas wymaga tej pragmatycznej uniwersalności. Płeć jest kulturowa, ale opresja na wskroś materialna.
Robotnicy nie są żadną abstrakcją, ale u was stają się zaklęciem, ponadczasowym wytrychem, martwą literą na opisanie zmiennej, materialnej rzeczywistosci ciała i pracy, inskrypcji władzy, schwytania w dyscypliny. Ślepota na genderowy wymiar pracy najemnej ma duży udzial w abstrakcyjności tej kategorii u was, chociaż nie tylko to. Stawiacie ją odgórnie, jako prawdę, ktrora juz wynaleziono, ale odrzucono na rzecz błyskotek (queer theory jak rozumiem, no i feminizm z tą przerażającą żeńską i inną nienormatywnie heteromęską seksualnością, zza której nie chce się dostrzec nic więcej, bo to takie numinosum, straszak na archetypalnego robotnika, który jak kobieta u Lacana NIE ISTNIEJE). Powiedz mi co masz wyparte, pomiem ci ,kim jestes - to stara zasada, ale wielu marksistów opisuje znakomicie. Dzieci nie produkuje się w fabrykach siłą muskułów wielkoprzemysowego proletariatu, a w czasach gdy był on znacząca siłą, w jego sytuacji było coś podobnego do sytuacji kobiet w patriarchacie, reprodukcji życia własnym ciałem, pozbawianym jego owoców, rzucanym w obcy świat, zbudowany jednak bezpośrednio na tym ciele. Dlatego powiadam - niezbnedny appendix do ekonomii feministycznej. Ekonomia feministyczna więcej się zajmuje tym co uznane za męskie niz ekonomia uniwersalna - tez marksistowska - zajmowała się kiedykolwiek tym co uznane za żeńskie w innym sensie, niż traktując żeńskie ciało jako własność wspólnoty, jako uspołecznione między mężczyzn narzędzie reprodukcji.
A na koniec jeszcze raz o przerażenie budzącym seksie. Gdyby Krawczyk i Łyżwiński mieli odwrotną relację, nikt by od niego nie wymagał, by pamiętał, kogo puknął 4 lata temu. Nawet gdyby to9 było pukniecie brzemienne w konsekwencje, czyli czyniące go ojcem. Ot, taka drobna niedogodność patriarchatu, której mężczyźni i kobiety utożsamiające się z ich spojrzeniem nie dostrzegają. ako zasada ogólna, której łakniecie chyba, brzmiałoby to: inicjatywa, tzn wladza decydowania, należy do mężczyzny; odpowiedzialność oraz koszty należą do kobiety. Kobieta jest zawsze winna, męczyzna - gdy chca go skosić inni mężczyźni.
Gdyby Krawczyk była mężczyzną a Łyżwiński też, nie byłoby dziecka, niezależnie czyjego :); gdyby Łyżwiński należał do Platformy, sytuacja byłaby identyczna. Zadziwia mnie, dlaczego państwo lewicowcy nie dostrzegli, że Krawczyk to ich ulubiony biedny człowiek pracy i caly czas za takowego uważają Łyżwińskiego. Najwyraźniej jej płeć i to że używala sexu przesłania biednym pruderyjnym ortodoksom ich własny punkt widzenia. W atakach na Łyżwińskiego widza pogardę klasowa; dlaczego nie widzieli jej w atakach na Beger? To samo, kurwiki przeszkadzaly. Łyżwiński - pan na włościach, władca dziewek folwarcznych - może sobie używać ile chce, jego seksualność nie jest na cenzurowanym.
Ufff, wyczerpująco.
To do Sala. Może i tak jest. Czytałam go calutkiego zaciskając zęby, zza których wymykało się jednak caly czas "na nogi, na nogi!". A jednak Butler go wykorzystała w tej dziwnej pozycji świecy pod ścianą czy nawet akrobatycznie bez ściany, więc wszelkie zakazy, zamilczenia muszą być anulowane. Teologia to teologia :)))
W ogóle nic nie kumam, co napisałaś. Ani nie znam interpretacji Butler, ani nie wiem o co chodzi dalej. Tzn. coś mi się chyba obiło o uszy, że Butler czytała Hegla stojąc na rękach, czy coś tekiego. Pozerstwo. O co chodzi z tą teologią?
Jeżeli przeczytałaś "całego" Hegla (czy choćby ciurkiem Fenomenologię), to gratuluję. Ja zawsze muszę fragmentami. W każdym razie zawsze to lepsze niż czytać Rawlsa itp. flaki z olejem... No i podstawowe pytanie: "A co jeśli Hegel był kobietą?" Z pewnością akurat ten Nietzschański zarzut (Zamiast "Hegel" - "prawda") akurat jego nie dotyczy. Zadałaś sobie kiedyś takie pytanie? Nauka logiki jest w sumie dziełem arcyfeministycznym (permanentna rewolucja semantyczna w służbie "patosu odległości", czemu nie?)
Wracając na ziemię i do artykulacji problemu aborcji. Nie jestem strategiem politycznym ale mam silne wrażenie, że należy go oddzielić od kwestii "praw mniejszości seksualnych", z ktorych niepotrzebnie SLD czyni ostatnio symbol lewicowości i artytkułować go w połączeniu z prawami ekonomicznymi kobiet. "Prawa reprodukcyjne ORAZ prawa ekonomiczne" - tak to powinno wyglądać. Na pierwszym miejscu ale w towarzystwie 1) równouprawnienia na rynku pracy 2) wsparcia państwa dla matek (także "samotnych") 3) dogadania się państwa z pracodawcami w kwestii urlopów (jak we Francji). Natomiast "prawa mniejszości" zdecydowanie na drugim planie - bronić, ale nie trąbić o tym jako o symbolu.
Bo myślę, że w polityce trzeba sobie odpuścić teorie genderowe. Mam np. przyjaciółkę, o bardzo feministycznym nastawieniu (studiowała nawet gender), która pobujała się trochę po "Londkach" i stałą się wręcz homofobką, tzn. zaczęła wyrażać się gorzko i z niechęcią o kulturze gwjowskiej. Abstrahując od przyczyn przypuszczam, że wiele kobiet - zwłaszcza starszych - jest nastawiona podobnie i trudno to zmienić. Znam gejów, których skrajnie irytuje kultura gejowska... Niby chodzi o pojedyncze jednostki ale ludzie są podobni. Metodologicznie rzecz biorąc - z tego co wiem - nawet nadziane firmy badawcze tworzone przez socjologów stawiają na badania jakościowe (na małych grupach), odpuszczając sobie kosztowne ilościowe badania (także w badaniu elektoratu). Nie sądzę więc, aby były to fikcyjne problemy. A zniesienie zakazu aborcji w tym kraju wymaga chyba jednak trochę pragmatyzmu.
Sal oskarzyl mnie o "nierealnosc", by moc pozniej bez oporow kopiowac ode mnie to, co pisalem a propos macierzynstwa i lewicy. No ale ja nie bede uprawial pieniactwa i wojowal o kopirajty, bo Sal dobrze gada. Tylko pytanie, JAK to zrealizujemy przy polskiej "lewicy-takiej-jaka-ona-jest"? Bo bez takich czy innych dymow pracodawcy moga raczej nie chciec sie dogadywac.
(Gdzież tam Hegla ciurkiem, po kawałku, tylko weymykało mi się ciurkiem, ale mniejsza o to.)
Z twoim wywodem byłoby wszystko spoko, tylko że przedstawiasz sprawę dokładnie od tej strony, od jakiej ukazuje ją prasa, i to nawet nie Wyborcza, tylko Dziennik właśnie. Gender to teoria wyobcowania, rzecz jasna, geje to te, wie pani, orgie, przyszywanie cycków, a może to te trans, bezczelne, nie wystarczy im skomlenie o dopuszczenie obrzydliwości męsko męskiej i żeńsko żeńskiej choc ta druga panie, to nawet estetyczna może być, hu hu hu, ale jeszcze są za chłopami, co się czują babami, bezczelne, kapucha im do głowy uderzyła - itp. No w ten sposób to bys nigdy nie mial nawet formalnej równości ras, bo zawsze by było, panie, oni chca nam biale kobiety zgwałcić tymi swoimi wielkimi, no wie pan, a one by jeszcze też może chciały, niewyżyte, ech. Qrde, lewica chyba nie jest od tego, zeby strategie do stereotypów dostosowywać, zwłaszcza tych rozdmuchanych. No bo skoro prostytutki nie można zgwałcić...
Postulat) zrozumiałości, z która jesteś zreszta na bakier (spoko, ja też) to może być niezła demagogia. Ludzie domagają się socjalu, to jest proste, a nie umieją tego wywalczyć, co ma coś wspólnego z dyskursem; nie widzą otóz sensu d... ruszyc, wiedzą, że nic nie wywalczą, a dyskurs ten fatalizm poglębia.
Nigdy w życiu nie wyrzucalabym teorii gender ani nawet Kojeva, ktorego nie znam zbytnio, ale który jest trudniejszy na pewno, tylko bym się nad translacją zastanowiła, żeby nei mówić z góry, w imieniu, no i tyle, no i to jest proste. sprawa Krawczyk zresztą to pokazala. Kobiety mają uwewnętrznione patriarchalne podejście, że to kobieta "zabiera" prace, meżczyzn, ale jak podrażyć, na ogoł się wściekały na "to wszystko", tę wladzę facetów na każdym kroku, bo dla kobiet, wyobrax asobie, jest to bliższe niż krytyka kapitalizmu w zapyziale pulistycznym wydaniu a la Ikonowicz. Jeśli istnieje jakieś doświadczenie i jakieś teorie je choćby w części, bez zaciemniania, wyrażają, można to przełożyc. A zupełnie inną sprawą jest hegemonia dyskursywna prawicy, ktora jest też na lewicy, jak hegemonia to hegemonia, rewelacje ciszewskiego np, nie mówiąc o forum. Feministki mają to samo, oddzielanie liberalno-kulturalistycznej emancypacji LGBT od społ. jako całości, od ekonomii, jest składnikiem tej samej hegemonii i wynajdywania w niej rzekomo odpowiednich strategii, bo jak nie Wyborcza, to kto nagłośni? A Wyborcza, wyobraź sobie, nie przepada za myśleniem calościowym z dominanta ekonomiczną.
Strategia jest ważna, ale nie strategia dostosowania, trzeba uderzyć ze swoim, innym, konsekwentnym i nie posklejanym byle jak, chociaż różnorodnym, dyskursem lewicy, mniejsza, czy uniwersalistycznym, czy nie. Na pewno jednak strategiczne przemilczanie nie jest dobre, to jest strategia jak się znaleć w kozim rogu isie tłumaczyć ze się nie jest wielbładem. Np. dlaczego SLD stawia jako na prorytet na prawa LGBT? So what? Gdzie stawia, do jasnej ciasnej? Chyba w wyobraźni "prawdziwych lewicowców" spod czeeerwonego sztandaru, broniących prawdziwych robotników, ktorzy pukają się w czoło, bo jak chodzi o populizm, zaspokajajacy mroczne pokusy niechęci, a jakże, uzasadnionej, mają podsunięte o wiele lepsze obiekty: geje, feministki, Niemcy, agenci, pedofile etc. Czy mam twoją wypowiedź rozumieć że lewica ma się przystosować to tego układu nienawiści i sugerować, że kapitaliści to niemieccy Żydzi z parad równości? Na pewno by się przyjęło, to znaczy, nie "by", bo to się już przyjmuje, także tu, a lewica do kosza winna wyrzucać tego typu "połowicznie słuszne intuicje", wytwarzane jak inne szajsy dla biednych.
Zawsze się rozkręcam, jak tekst wisi nad otchłanią....
Oj coś czuję, że tak się będziemy w nieskończoność przerzucać.
Czyli co, zarzucasz mi, że chciałbym aby lewica milczała o mniejszościach, a nadodatek uderzała w strunę skrajnie prawicową - "eurożydosodoma"? Przedstawiam lewicę jak w Dzienniku? No to chyba faktycznie ze mną niedobrze.
Więc wyrażę się jeszcze inaczej:
1. Jako przeciętny zjadacz chleba nie wsłuchuję się zbytnio w głos Borówy i Olejniczaka, ale jak już coś słyszałem, to właśnie to - że "zadaniem lweicy jest obrona mniejszości seksualnych". Nie wiem, może się przesłyszałem. Zauważ, że ta sama partia ani mru mru o aborcji. O czym to świadczy? Moim zdaniem WŁAŚNIE TO świadczy o poddawaniu się logice podziałów narzuoconych przez prawicę. Czy jest nim żądanie dostępu do aborcji? Oj nie wydaje mi się. Być może spece SLD są mądrzejsi niż ja, wiedzą, że lepiej nie wsadzać kija w mrowisko. Ale kto wie, może właściwsza jest strategia ofensywna(pozytywna), a nie defensywno-reaktywna. Mobilizacja ludzi (w tym wypadku dość dużej grupy - kobiet) wokół własnych idei a nie wokół strachu przed siłą prawicy. Bo tak to można co najwyżej diagnozować stan rzeczy i biadolić. W żadnym wypadku nie twierdzę, że należy milczeć o mniejszościach - przeciwnie: potwierdzać "tak owszem, zamierzamy", ale stawiać tę sprawę na drugim planie. Różnica jest niby czysto formalna, ale skuteczność polityczna może być znacznie większa.
2. Jest tak: o nastawieniu ludzi rozstrzygają ich praktyki, praktyki regulują instytucje, a instytuacje regulują ci, którzy mają władzę i mają coś do przekazania. Sama wewnętrzna prawda jakiegoś świadopoglądu nikogo na dobrą sprawę nie przekona. Słowa spływają po ludziach jak woda, bo zwykle i coraz bardziej brakuje im wyobraźni. Sens wsyztkiemu nadaje dopiero codzienna praktyka. Więc jeśli chodzi o mniejszości, to mówieniem i tak im sie niewiele pomoże, trzeba aby mogli zacząć normalnie funkcjonować i żeby ludzie się przekonali że "sąsiad" to też człowiek, choć wprawdzie trochę inny, a do tego trzeba mieć jakaś władzę.
Poza tym większość tych rzeczy o których piszesz nawet by nie zaistniała w przestrzeni publicznej, gdyby nie dojście do władzy środowisk skrajnej prawicy, no i gdyby nie bieda. Niestety. Co może myślisz, że faszyzm wziął się z aberracji ciążącej od początku na kulturze Zachodu - z patriarchatu?
"Dostosowywanie się do układu nienawiści" - jak to ładnie nazwałaś, to właśnie gra w piłeczkę z prawicą: "Geje do Berlina!" - "Nie, geje najważniejsi!". Lewica powinna raczej przejąć inicjatywę i - czemu nie - pójść troche w poprzek, oczywiście, kiedy trzeba, dając czytelny sygnał.
w niektorych sytuacjach odrobinę (nawet o wiele za mało) może znaczyć o wiele za dużo - dla prawicy lerwicy jest zawsze o wiele za dużo i lewica nie powinna dążyć do stanu, żeby jej było tylko odrobinę za dużo dla prawicy. Tak jest z homoseksualnością w programach SLD. O wiele za malo, prawde powiedziawszy, wcale - bo właściwie jakie postulaty? Żadne. Problem się jedynie pojawia i to już jest o wiele za dużo dla prawicy.
Chyba Rote Fahne napisal kiedyś ciekawie, że Kuroń występuje w roli lewicy dla atakującej go prawicy. Tutaj też jakieś popłuczyny po zaleceniach Unii występują w roli "przesadnego zajmowania się" lesbijkami i gejami. Przesadnego, czyli jakiego? wszelkiego innego od leczenia lub olewania. to drugie - to polska "lewica". To pierwsze - "prawica". Równie dobrze móglbyś powiedzieć: SLD stanowczo za dużo zajmuje się protestami przeciwko tarczy antyrakietowej.
Kwestia strategii to nie jest łatwa sprawa. Tu bym jednak rozumiała zupełnie inaczej. Prawica o homoseksualności nawija cały czas, to jedna z jej głównych osi tożsamości. Lewica ma do wyboru: albo utwierdzać ją w tej tożsamości (zgadzając się na rolę 'przesadnego" chłopca do bicia czy też spacyfikowanego pobitego chłopca, któremu pozostala olewka), albo prezentować inną definicję homoseksualności, zajmowania się homoseksualnością, jaką ma lewica. No i tu mamy miejsce na nielubianą teorię queer. Heteronormatywność kłamie nie tylko patologizując ludzi LGBT, ale także wypowiadając się o osobach heteroseksualnych. Zagadnienie wykracza poza kwestię rodziny. Podważony powinien zostać binarny podział świata na kształtujących/kształtowanych , płodzących/rodzace, słowo/materię. To jest rola teorii, zgoda. trudno politycznie, strategicznie, populisycznie zwłaszcza wprowadzić. Ale nie jest tak że nie można utworzyć z twego oglądu postdekonstrukcyjnego zdań zupełnie rozsądnych, apelujących do powszechnie zrozumialych potrzeb. Spotykałam sie z tym za granicą. Tak samo często u "politycznych" jak u "apolitycznych", wobec czego można postawić zarzut, że nie stoi to na przeszkodzie kapitalizmowi. Ale kapitalizm w takim ujęciu jest teologicznym złem, a kto walczy z teologicznym złem, zaczyna się uważać za teologiczne dobro. Heteronormatywnosc chwieje sie tak czy siak, a jej obrona wspoluczestniczy w ksztaltowaniu sie postaw autorytarnych, nieantykapitalisdtycznych lub tak antykapitalistycznych, że wychodzi to na dobre kapitalizmowi.
Należy przeswietlic to, pojąć - a wraz z tym inne sprawy. Od razu będzie jaśniej, nie ciemniej. Barthes już pisal - lewica nie jest "naturalna', lewica nie ma "mitu", jest obca, skomplikowana (do czasu; alienacja nie jest czymś rzeczywiście bliskim) . Dla świadomości reaktywnej, reakcyjnej, będzie taka zawsze. Nie ma co się bać efektu zaskoczenia, tego, by prawica nie pojmowała, bo właśnie tym sposobem może ona zostać pojęta a tym samym pojmana w swoją własną sieć
Ok.Zostawmy SLD, bo tam pewnie faktycznie nic nie ma.
To prawda, że o homoseksualistach nawija głównie prawica. Zgadzam się też odnośnie sypania się heteronormatywności (w ostatniej GW jest ciekawy artykuł o córce Cheneya i "problemach" prawicy amerykańskiej). A przede wszystkim nie twierdzę, że teorie queerowe są fałszywe - co do tego nie musisz mnie przekonywać, biorę je za dobrą monetę. To jest jednak TYLKO pewna teoria i projekt kultury, która - JAKO teoria kultury - ma swoje granice, zwłaszcza w polityce. Wykraczajc poza nie staje się ideologią. Zaraz powiem dlaczego.
Od początku: podstawowy problem - dla mnie - polega na tym, że Ty robisz Bóg wie co z (ultra)konserwatyzmu, że ZGADZASZ SIĘ z moim zdaniem wątpliwą tezą, że prawica ma pełną i trwałą hegemonię w tym kraju. Być może w dużym stopniu dotyczy to środowisk politycznych i dziennikarskich, które mylą medialny grajdół ("Polaczkowo") z rzeczywistością.
W zwiazku z tym o co mi chodziło wcześniej? Otóż wydaje mi się właśnie, że rolą i szansą lewicy jest nie tyle ustawianie się w pozycji WOBEC prawicy, ale przypomnienie że istnieje "trzeci element" - mianowicie rzeczywiści ludzie, których aktualna gra językowa lewica/prawica zwykle mało obchodzi. Dlatego wydaje mi się też, że jednym zwarunków działania (i myślenia) jest zachowywanie się przynajmniej trochę tak, jak gdyby polska prawica nie istniała. Bo to w wużym stopniu tylko bańka mydlana, która póki co może szkodzić głównie na zasadzie "wirtualnego stalinizmu", czyli WIARY wszystkich w jej istnienie i siłę sprawczą. Póki co głównie przez to może być niebezpieczna (w odróżnieniu choćby od systemu nacisków gospodarczych, który ma znacznie bardziej realny charakter). Innymi słowy, z polską prawicą jest trochę tak, jak z forami internetowymi, jest "przedmiotowością widmową"...
Ciekawa sprawa z tym Barthesem, choć chyba nie tak prosta, jak ją przedstawiasz.
Owszem lewica nie mówi tak prosto jak prawica, z równie prostego powodu - bo w odróżnieniu od prawicy mówi prawdę, która jest dość skomplikowana. Ale jeśli chodzi o Barthesa, to problem polega chyba na czymś innym. Lewica owszem jest mało mityczna, ale za to język lewicy polega na tym, że artykułuje prawdę oraz doświadczenie i zarazem artykułuje to w sposób polityczny (a przynajmniej powinna). W tym sensie jest właśnie "populistyczna", choć równie racjonalistyczna i dlatego może stwarzać idee, które należy odróąniać od mitów. To miałem na myśli mówiąc o mobilizacji i strategii pozytywnej.
No i jeśli chodzi o Barthesa, to, jak dlam nie, jest znów na odwrót: właśnie Ty narzucasz skojarzenia z mitami
mieszczańskimi, przynajniej na dwa sposoby:
1) pierwszy "polaga na zestawieniu przeciwieństw z których jedno stanowi przeciwwagę dla drugiego, tak że w końcu oba się odrzuca (...) Rzeczywostość najpierw redukuje się do analogii, potem się ją waży, a w końcu pozbywa się jej (...) ustawia się do siebie plecami to, między czym trudno było wybrać"(289)
Mam wrażenie, że cały czas tak właśnie traktujesz ów "antykapitalizm" z jednej strony i prawicę z drugiej:
prozaiczne problemy kobiet, które albo nie są poruszane albo pojawiają się w skrajnie zideologizowanej formie u skrajnej prawicy ("wyplujesz z siebie 5 dzieciaków, dosteniesz tysiala!") wydają się być dla Ciebie czymś obcym, jak gdyby przez samo to, że akurat na swój chory sposób wspomniała o nich prawica. Krytykowanie kapitalizmu również jest podejrzane ("zapyziałe" albo fałszywe, bo bez odpowiedniej a priori dodanej korektury jest "heteronormatywne" - "bez queer" antykapitalizm staje się jakąś "lewicowym manicheizmem"???).
2) Na dodatek -jak dla mnie - to właśnie mówienie o patriarchacie, w całej tej ogólności jest właśnie bardzo podatne na słowo mityczne (odpolitycznienie, uwiecznienie) w momenice przełożenia na dane zjawiska. (Chyba nawet bardziej niż "proletariat" jako "wyklęty lud ziemi" itp.). Właśnie dlatego mówienie o patriarchacie dość łatwo staje się ideologią, jak pisałem przy okazji Iraku - "kluczem do (pustej) tajemnicy". By the way - mówisz np., że Kojeve wydaje Ci się "trudny". Otoż to jest właśnie podręczkikowy przykład wtórnego systemu semiologicznego w znaczeniu Barthesa, dość topornego skądinąd... Ta rzekoma trudność to tylko "znaczenie mityczne" (pożądanie, cała ta schatologia walki i pracy, postać Hegla-Mędrca, "koniec historii" itd.). Z Kojeve'm jest troche tak jak z tymi Egipcjanami - "jego tajemnice były również dla niego samego tajemnicami".
Podsumowując: Grunt to nie brać rodzimej prawicy za główny punkt odniesienia. Przecież sama piszesz, że alienacja jest tym, co "ontologicznie najdalsze". Wówczas będzie można prawicę pojąć (Begriff) czyli - słusznie - schwycić (greifen) w sieć (gr. griffos) i atakować (angreifen) itd. :).
godzina jej narodzin jest godziną jej śmierci.
te popisy nie pasowałyby bardziej na gg?
jest faktem. Oczywicie, że nie jest całkiem bezwyjściowa, bez szwów - żadna hegemonia taka nie jest, co najwyżej chcialaby być. Uroszczenia prawicy są większe niż jej osiągnięcia, ale osiągnięcia są duże. Na przykład - ta sfera rzekomo "apolityczna" niestety jest dość mocno polityczna i taką się stała, a nei była od początku.
Z patriarchatem w Polsce jest tak, że PRL był patriarchalny i III oraz IV RP są patriarchalne, ale tu nastepują zmiany, dokręcanie śruby, sugerowanie jako "naturalnych" rzeczy, które się dopiero pojawiły np. ideologii katolickiej ortodoksji. Dokręcanie śruby następuje w reakcji na prawdziwą emancypację, która dokonuje się takze u nas, jak rownież na prawidłowości zachodzące na całym świecie: kobiety z proletariatu (nigdy nie negowalam tej oczywistej kategorii) radzą sobie relatywnie lepiej od mężczyzn z proletariatu dzięki wywalczonym liberalnym swobodom, które w połaczeniu z habitusem mniej nastawionym na sztywny etos dają efekt większej rynkowej mobilności, umiejętności podejmowania wyzwań, przede wszystkim edukacyjnych (kobiety lepiej wykształcone, największy rozziew płciowy pod tym względem jest w najniższych klasach). Klasyczny lewicowiec zupełnie nie wiedzialby jak to rozpakować, bowiem ów męski etos przyjął jako rys naturalnego proletariackiego oporu, po prostu (mit na lewicy!).
Sumując. To co neutralne, to czego hegemonia prawicy nie ruszy - owa "prawda" (przy czym słowo to brzmi akurat tu odświeżająco) istnieje, ale gdzie indziej, niż ci się wydaje. Chyba klucz do tego leży w zrozumieniu, że proletariat to m.in. i przede wszystkim kobiety, że jako grupa społ. jest "ukobiecony" (stąd owe sztywne reakcje mężczyzn, mające udowadniać coś odwrotnego), że rodzina to także przede wszystkim proletariacka praca kobiet, a nie "slowo" mężczyzn, będące pustym gestem władzy itd. ężczyzna w ogole ani w szczególe nei jest paradygmatycznym podmiotem emancypacji, ucisku i splotu ich obu (nikt nie jest w pełni ofiarą, emancypacja zawsze towarzyszy życiu, nei może nim być). Materialność doświadczenia jest jego racjonalnym - i przez to takze "trudnym" - jądrem. Staje się czymś łatwym i interpretacyjnie przydatnym przy patrzeniu wstecz i rozumieniu; nie nasuwa się jednak intuicyjnie. W tym sensie nacisk na doświadczenie tak, ale esencjalizm "kobiecości", "proletariackości" nie.
1. Jaką neutralną sferę masz na myśli w pierwszym akapicie?
2. Ja nie twierdzę, że prawda jest czymś neutralnym, albo, że przynależy jakiejś neutralnej sferze między lewicą a prawicą (metaforom przestrzennym mówimy nie!)
3. Hegemonia prawicy wszystko ruszy, bo chyba nic nie jest politycznie neutralne.Chodziło o to, żeby ją w tym uprzedzić albo przechytrzyć.
4. Nie bardzo rozumiem o co chodzi z tym kobiecym proletariatem, w szczególności, gdy mówisz o "większej rynkowej mobilności, umiejętności podejmowania wyzwań, przede wszystkim edukacyjnych"(??).
Neutralność w pierwszym akapicie: napisałeś, że hegemonia prawicy nie ogarnęła wszystkiego, co nie znaczy, że cokolwiek jest "neutralne" (ani u ciebie, ani u mnie) ani tym bardziej neutralne po jakiejś stronie.
Kobiety na rynku pracy radzą sobie w jakiś sposób "lepiej" niż mężczyźni; kobiety są "bardziej" proletariatem. Statystycznie mniej zarabiają, więcej pracują, a jednocześnie częściej i intensywniej, a także owocniej się edukują. Przyczyny moga byc różne. Pierwsze 3 rzeczy - oczywiste w patriarchacie. Nastepne: nie tak bardzo. Mężczyźni z klas niższych mają przedkapitalistyczny - albo wytworzony w kapitalizmie - "honor". Kiedyś umożliwał on protesty. Teraz to podstawa raczej przemocy i innych sposobów "apolitycznego" radzenia sobie z opresją ekonomiczną.
Mój język mógł ci się wydać ideologiczny, ale o tym mówią wszystkie dostępne statystyki. Kobiety z niższych klas są bardziej otwarte na edukację i realistyczniej odczytują związane z nią szanse. Oznacza to większy potencjał - na razie tylko potencjał - społecznego buntu (oczywiście, jest także wielu takich mężczyzn). Jeśli jednak chodzi o planowanie w dlugiej perspektywie, raczej należy stawiać na tę ceche aniżeli na męski habitus, który np. w dzielnicach mniejszości stawia na przemoc, kradzieże itd. Są one wynikiem frustracji, to prawda, ale na tę samą frustrację kobiety reagują inaczej. Ich starania o "elastyczność" i osiągnięcie sukcesu na rynku moga się dla niego okazać mniej funkcjonalne niż możliwy czy rzekomo możliwy bunt mężczyzn oparty na etosie przemocy, honoru, męskiej wspólnoty.
Chodzi mi o odmienny sposob patrzenia np. na getta muzułmańskie. Wszyscy się zastanawiają: pozwalać przywodcom narzucać chusty, czy samemu coś tym kobietom narzucać. przy czym one same są z reguły najmądrzejsze: noszą czy nie noszą chusty, starają się jak najwięcej uczyć, jak najwięcej skorzystać na zachodnim kraju. ich nauka często jest przerwana małżeństwem, dziećmi, utrudniana obyczajami jednej i drugiej społeczności. A jednak ten pęd się utrzymuje i nie jest to ani ucieczka od religii, ani pogoń za europejską wolnością seksualną. To są mniej ważne rzeczy, choć zawsze wysuwają się na czoło w interpretacjach. Zasadnicze jest dążenie do wiedzy, do pracy, do podwyższania standardu życiowego. Tymczasem spojrzenie patriarchalne sprowadza je do zasłanianych lub odsłanianych, zseksualizowanych ciał, zarządzanych religią lub polityką emigracyjną. One mają wiele do powiedzenia, ale emancypacja tych kobiet zachodzi i zajdzie nie przede wszystkim ze względu na religię, tylko na pracę, na społeczny awans. Dlaczego w takim le Monde Diplo na przykład za potencjalny podmiot emancypacji tych społeczności uważa się zawsze (młodych i starszych) mężczyzn, tak podatnych na etniczne partykularyzmy m.in. w obronie "czci kobiet" czy własnego terytorium? Nie jestem ich przeciwniczką, rozumiem skomplikowaną sytuację, poniżenie zewnętrzne i przylgnięcie do tego co swoje. Jest to jednak przylgnięcie funkcjonalne, reakcyjne. Pamiętam okropne demonstracje za prawami do chust, gdzie młodziutkie kobiety jak stado kur stały pilnowane przez chłopcow, którzy bronili chust jako swojej wladzy nad kobietami, której to wladzy nie oddadzą francuskiemu państwu. No przecież że nie tędy droga, ta przeciwna zresztą też nie.
A co do retoryki, nie podoba mi się tez alterglobalistyczne pochylanie glowy nad biednymi kobietamiz III świata, ktore mają przecież naj naj naj gorzej. To jest taki niby feminizm, bo facetów się dowartościowuje, pokazuje jako pracujących, a kobietom daje litochę, odgórnie "wyzwala" lub chce to zrobić. Te kobiety nie mają gotowych teorii, to na pewno nie. Ale żeby im pomóc, potrzeba uwzględnić ich doświadczenia, ich godność, ich żywotność, no ja nie wiem co jeszcze. Ludzie plujący, że Krawczyk jest seksualnie "nieprzyzwoita", że miala "wygórowane ambicje" w ogóle nie uwzględnia, w jakim świecie żyją mlode kobiety z klas niższych, w jakim świecie są zatrudniane, pną się do góry itd. Otóż w świecie wrogim, świecie nastawionym na wyzyskanie ich pod każdym względem, gdzie nic nie otrzymają gratis.Ich samozaparcie zasługuje na szacunek, a nie litość. To miałam na mysli.
Przepraszam, że się wtrącam między wódkę a zakąskę ale z tego, co wydaje mi się, że zrozumiałem, to nie rozumiem jednej rzeczy: >Kobiety na rynku pracy radzą sobie w jakiś sposób "lepiej" niż mężczyźni; kobiety są "bardziej" proletariatem
Myślę, że mamy tu do czynienia z czyms w rodzaju antypatriarchalnego tańca szamanicznego. Spójności logicznej bym tu nie wymagał. Liczę natomiast, że dowiemy sie jeszcze niejednej ciekawej rzeczy.
Uderzenia w bębenek stają się coraz szybsze...
Nie wiem dlaczego, ale ucięło część mojego wpisu:
To znaczy jak ktoś sobie lepiej radzi na nowoczesnym rynku pracy to jest w większym stopniu proletariuszem niż ten, co sobie nie radzi? To kim jest ten niezaradny?
I skąd ta pewność, że edukacja a co za tym idzie wyższe kwalifikacje zaowocują protestem społecznym? Może tak być, gdy wzrosną a nie zostaną zaspokojone aspiracje. Ale nie musi. Wiem to po sobie. Ja zastosowałem właśnie taką "kobiecą" taktykę: podniosłem swoje kwalifikacje i zdobyłem lepszą pracę. O ile poprzednio, w dawnym miejscu pracy należałem do czołowych rezonerów i kontestatorów to teraz nie mam potrzeby buntowania się.
Ok. To teraz kumam. A już myślałem, że obok innych spirytystycznych doświadczeń, przyszło mi stoczyć "zasadniczy dyskurs" z kapłanką delficką. :)
Powiem jakie mam wrażenie: najpierw rozmaiwamy o teoriach queer, które są osadzone w kontekście tożsasmości seksualnych i ja argumentuję głównie za ograniczoną ważnością tych koncepcji w polityce. Nie zgadzasz się, po czym przechodzisz płynnie na kwestię pracy, nagle rzucając tekst, który faktycznie wydawał mi się mocno ideologiczny: neoliberalna ideologia indywidualizacji stosunków pracy - elastyczności, ble ble - pod płaszczykiem "obiektywnej tendencji do feminizacji pracy" ": "koniec z grupowym rozwiązywaniem konfliktów pracownik/pracodawca - patriarchalne stado zastąpi sfeminizmiowane, zdeteryttorializowane indydiwuum i dopiero to nas wyzwoli". A na końcu jakby się cofasz i okazuje się, że chodzi tylko o pewien potencjał żeńskiej części społeczności i szacunek dla niego.
Na to odpowiem tak:
pamiętajmy, że w Polsce stoimy jedną nogą w trzecim świecie. T co piszesz, może i miałoby poraktyczny sens we Francji albo w Niemczech, w odniesieniu choćby do Turczynek albo Algierek, osadzonych w miarę ludzkich warunkach pracy, umożliwiających awans kobietom i przeszkolenie. Unas częśćioweo pewnie też, ale włąśnie dlatego unas widać, że to nie wystarcza. Powiedz kobiecie w Polsce siedzącej na kasie z pieluchą, że może się przekwalifikować. Albo takiej która bierze fuchę za parę stów na umowę o dzieło, że może wziąć inną pracę, jak jej proponują tylko 3/4 stawki - także ze względu na patriarchat, ale nie tylko. Gdyby mogli (chcieli, byli przyzwyczajeni do mniejszych zysków) dali by więcej. Wyzysk ekonomiczny w Polsce po prostu NAKAŁADA SIĘ na wyzysk kobiet i dlatego tego typu teorie też mają bardzo ograniczony charakter. Co więcej, mogą sie zmieniać w bardzo szkodliwe zamydlanie oczu. Załóżmy że wsyztkie postulaty feminizmu w Polsce zostałyby zrealizowane. Co by się zmieniło? Wyzysk rozłożyłby się tylko równomiernie między kobiety a mężczyzn (czy wręcz - sytyacja by się odwróciła). Już nie 80% kobiet byłoby w kiepskim położeniu, lecz jedynie 50%. Chyba że twierdzisz - jak czasem sugerujesz - że w zniszczeniu patriarchatu kryje się klucz do rozwiązania systemu ekonomicznego - kapitalizmu. Ja nic takiego nie widzę. A jeśli nawet coś takiego w nim jest, to chciałbym się konkretnie dowiedzieć co. I zaznaczam, że nie wystarczyłyby mi przypadkowe empiryczne obserwacje w stylu: facio zbiera drobne pod monopolowym, a babka pracuje w kasie PKP i nawet chodzi na jakieś szkolenie. Babka musi, facio nie - takaie warunki kulturowo-ekonomiczne. Babka na facia jeszcze zarobi, facio już nie zarobi na babkę. Albo pomstowanie na "męski habitus proletariatu". Niestety konflikty istnieją i nie da się ich "po kobiecemu zneutralizować", liczyć na to że włądcy tego świata ot tak pozwolą na awans cywilizacjyjny milardów kobiet. Czasami naprawdę mam wrażenie, że neoliberalizm miejscami mocno skolonizował Ci wyobraźnię. Poza tym z mojego punktu widzenia masz jakieś tendencyjne wyobrażenie na temst akcji strajkowych, buntów robotnicznych, rewolucji. Ja np. zawsze tak to sobie wyobrażałem, że sam stosunek płci ulega w taklich wypadkach poluzowaniu, wszyscy się mieszają, kobiety biorą udział w głosowaniach, akcjach propagandowych, przemawiają. Zupełnie jak w dzisiejszych centrach kapitalizmu zresztą.
Skądinąd przeciwstawiając "męski honor" "kobiecej umiejętności dostosowywania się" sama popadasz w schemat patriarchalny. Feminizm chyba raczej powinien kształtować swoją tożsamość o takie postaci jak, dajmy na to - Pentesilea, a nie w oparioci - "cichego i cierpliwego kobiecego proletariatu" - Penelop, co dzień rozpoczynających od nowa. Nawet jeśli rynek pracy się feminizuje, to pamiętaj, że kobiety zarabiają mniej. Z tego, co postulujesz, można więc wysnuć dwa zupełnie przeciwstawne wnioski: 1) "tak, należy walczyć o dalszą feminizację rynku rządając zrównania płac"; 2) "mówienie o konieczności dalszej feminizacji jest funkcjonalne wobec zmniejszania płac, a zatem należy liberalny feminizm zdemaskować jako szkodliwą antyspołeczną ideologię".
Do A. L.: ciekawe, co piszesz o swojej "kobiecej" strategii, na której straciłeś. Ja osobiście często stosuję "męską" i też na niej tracę. Może to jest po prostu gra bez wygranych, takie proste przeciwieństwo "win win".
A na serio. Męski habitus proletariatu, którym się Salu po męsku oburzasz, jest czymś, co dzisiaj mężczyzn najskuteczniej pacyfikuje, ot co.
A co do zachowan kobiecego proletariatu, bardziej wyzwolonego z kulturowego habitusu (choć wciaż traktowanego źle z jego powodu, a dokładnie z powodu tego, że mężczyźni stawiają na ten podział, a to mężczyźni sa u władzy) - właśnie to miałam na myśli w swoim nieortodoksyjnym marksizmie widząc w kobietach z proletariatu wiodacy podmiot emancypacji. otóż są najbardziej "wykorzenione" a ich aspiracje nie są spełniane. Wykształcenie pozwala na lepsze ujęcie sytuacji niż trwanie mężczyzn przy honorze, nawet honorze robotnika, który częściej dziś sprawia, że ludzie nie umieją się przekwalifikować niż że się zbuntują. Skoro uznajecie Marksa, musicie przyznać, że wyżej punktuje on robotników pracujących niż bezrobotnych, wielkomiejskich
od rolnych, właśnie z powodu większej społecznej mobilności, wyzwolenia z przedkapitalistycznych form kultury i integracji z procesem produkcji (ale nie integracji polegającej na utożsamianiu się).
Do Sala. Z tymi strajkami i akcjami lewicy to sorry, chyba zartujesz. płeć ulega zawieszeniu gdy faceci mówi w imeiniu kobiet, gdy podwyzszenie płac kobiet lub utrzymanie ich w pracy widzą jako analogiczne do wyniesienia nieprzytomnej laski z pożaru? Przeanalizuj kiedys retoryke Ikonowicza, Ciszewskiego. Owszem, strajk w teorii jest gender neutral, ale w Polsce tylko w teorii. To może nie największy problem przy tak małej liczbie strajków, ale to ma wiele do czynienia z kwestią, że jest ich mało. Apele o strajki należy kierować do obu płci a nie do faceta w kobiecie, czyli apeli do męskiego rootniczego habitusu w kobietach, np. pielęgniarkach, którym może nie należy koniecznie mówić o "braterstwie".
Rzecz w tym, że ja nie straciłem na swojej strategii, Anastazjo ;-).
Rzadko zdarza mi się, abym był zgodny z Salem, odnotujmy więc tę wiekopomną chwilę: mówienie, że kobiety ze względu na jakieś im specyficzne (a więc, jak mniemam, wrodzone) cechy są lepsze niż mężczyźni, chyba trąci seksizmem a rebours.
Ale ważniejsze: Marks Marksem ale akurat większa mobilność, większa elastyczność siły roboczej leży też niewątpliwie w interesie kapitalizmu. Dlatego powtórzę swoją tezę: owo zachwycające cię "wykorzenienie" (które jest po prostu przystosowaniem do warunków rynku pracy) wcale nie musi zaowocować buntem. I moim zdaniem raczej nie zaowocuje.
I wreszcie: idąc twoim tropem rozumowania najdoskonalszy typ proletariusza reprezentuje mój znajomy - od kilkunastu menadżer ds. marketingu w najróżniejszych branżach (od odżywek dziecięcych po alkohole) i w najróżniejszych miejscach (od Rzeszowa po Warszawę). Idealnie mobilny i elastyczny.
Twój marksizm jest więc równie nieortodoksyjny co mój ;-).
Przecież powyższe enuncjacje mają sens nie tyle rzeczowy, co psychoanalityczny.
"Emancypatorzy", z którymi tu mamy do czynienia, kochają wręcz współczesny kapitalizm. Potwornie ich boli natomiast własna kiepska pozycja w tym kapitalizmie. Dlatego - ze szczera nienawiścią - sarkają na "hegemonię prawicy" czy popularność programu Pospieszalskiego. A jednocześnie wzdychają: ach, jak fajnie byłoby być mobilnym tak, jak tamci!
Sprawa męskiego honoru, jak widać, wzbudziła sprzeciw męskiej części dyskutantów. I chyba słusznie. Rozumowanie Anastazji jest bowiem obarczone sprzecznością, która być może nie jest przez pewien sposób myślenia w ogóle uważana za sprzeczność. "Męski honor" nie pozwala mężczyźnie tak łatwo dostosowywać się do upodlenia etosu pracy związanego z pracami tradycyjnie wykonywanymi przez niego. Ta niezgoda na krach starych stosunków na rynku pracy, upadku rzemiosła, upadku tradycji zawodu..., to wszystko były elementy pobudzające robotników do oporu wobec nowych stosunków społecznych. Jeżeli Anastazja twierdzi, że kobiety radzą sobie lepiej na rynku pracy, to tylko dlatego, że w tym momencie nie obchodzi ich wiele ponad przeżycie ich rodzin. Nie obchodzi ich upokorzenie, solidarność klasowa itp., w imię wartości rodzinnych zniosą wszystko i zrobią wszystko. Słusznie jeden z dyskutantów zauważa, że takie lepsze radzenie sobie nie prowadzi do buntu, wręcz przeciwnie.
Wydaje się, że sztucznie, na siłę, są rozdzielone męska i kobieca strona walki z kapitalizmem. Sztuczne wyabstrahowanie kobiecej "ekonomii politycznej" sprowadza się, przynajmniej w wykonaniu Anastazji, do dosyć żałosnego przedstawienia postawy kobiecej. Istotą kobiecości jest bycie wieczną ofiarą. Chociaż radzi sobie ponoć lepiej.
Co więcej, status "ofiary" powoduje, że w stosunku do kobiety ulegają zawieszeniu oceny moralne. Weźmy przywoływany przez Anastazję przykład Anety Krawczyk. Od kobiety działającej w polityce nie oczekuje się, aby była równa mężczyźnie w tej właśnie sferze. Nie jest ona mu równa z założenia. Równość w rozumieniu Anastazji sprowadza się do sfery seksualnej, wszędzie indziej kobieta jest ofiarą. Otóż, jeżeli A. Krawczyk - jako wyzwolona seksualnie jednostka - podjęła świadomie romans z jakimś posłem Samoobrony (albo z kilkoma), to nie należy jej potępiać jako reprezentanta żeńskiego maczyzmu. Rozumiemy, że jej korzyści materialne były produktem ubocznym owych romansów. W chwili zakończenia się romansu(ów), pani Krawczyk staje się automatycznie ofiarą. Nawet najbardziej zagorzali męscy zwolennicy feminizmu czują tu fałsz, który zagraża ich dominującej pozycji w sferze seksualnej, której feministki w swojej naiwności nie kwestionują, a nawet czynią z kobiet jeszcze łatwiejsze ofiary, dla których śmiesznością jest stawianie się w sytuacji ofiary. Tymczasem wyłazi z Anastazji babski kołtun, kiedy z tak wyśmiewaną "kobiecą logiką i konsekwencją", jak przychodzi co do czego, to beczy, że kobieta jest zawsze ofiarą. Zaznaczmy mimochodem, że nie zauważanie różnicy między robotnicą, która nie ściga prawnie gwałtu, dzięki któremu wyrzucenie jej na bruk zostaje odroczone, a Anetą Krawczyk, jest co najmniej kuriozalne. Zauważmy też, że Marks wyśmiewał płaczliwy sentymentalizm tzw. prawdziwych socjalistów niemieckich, którzy usprawiedliwiali każdą nieprawość popełnianą przez rzeczywiste ofiary społeczeństwa burżuazyjnego. Można zrozumieć dlaczego ofiara czyni tak, a nie inaczej, ale nie ma to nic wspólnego z usprawiedliwianiem samego czynu.
Wracając do Anety Krawczyk, jest ona przede wszystkim działaczką partyjną, albo infantylną istotą. Usprawiedliwiając jej postępowanie tylko z powodu tego, że w grę wchodził seks, jest działaniem na szkodę kobiet. Nie można traktować jako równego sobie kogoś, kto podlega innym prawom, innym ocenom moralnym nawet w sytuacjach, które są jednoznaczne z punktu widzenia działalności kolektywnej. Ten sam argument o konieczności zabezpieczenia bytu dzieciom uzasadnić ma także instrumentalne wykorzystanie przez A. Krawczyk całej afery przeciwko "swojej" partii. No bo co się zmieniło? Nadal pani Krawczyk jest zmuszona szukać możliwości przeżycia, czyli wsparcia ze strony męskiej części świata władzy. A podobno kobiety radzą sobie lepiej, bo są lepiej wykształcone. Ten przykład tylko pokazuje, że znaczenia ambicji i wykształcenia kobiet nie da się uogólnić.
Z naszego punktu widzenia, ten sposób rozumowania jest głęboko obcy kulturze i tradycji ruchu robotniczego, gdyż wbrew zapewnieniom utrwala nierówność kobiet, czyniąc z nich istoty niepoważne, infantylne. Należy odróżniać tradycję wyzwolenia kobiet w sensie ich samodzielności ekonomicznej, w sensie ich człowieczeństwa ("nieuzasadnionej męskiej uniwersalizacji"), od wyzwolenia seksualnego. Chodzi o to, że wyzwolenie seksualne nie ma mocy samodzielnej ani wiodącej w emancypacji kobiety. To samodzielność kobiety rozwiązuje problem jej podległości seksualnej, a nie odwrotnie. Co więcej, takie stawianie sprawy, jak to robi Anastazja, ukazuje głębokie uzależnienie od wzorca patriarchalnego. Celem jest doskoczenie do ideału wzorca seksualności typowej dla patriarchatu. Nie chodzi o to, aby zanegować patriarchat, ale o to, aby kobiety mogły prowadzić życie seksualne niczym żeńskie macho. To tak samo, jak rzucać radykalne oskarżenia pod adresem kapitalizmu tylko po to, aby w końcu wyznać, że chodzi o to, żeby wyzyskiwani mogli stać się kapitalistami. Jest to sposób rozumowania typowy dla drobnomieszczaństwa - resentyment i bałwochwalczy kult dla stojącego wyżej w hierarchii jednocześnie.
toć od poczatku staram się wykazac, że kobiety nigdy nie były "kobiece" w tym sensie, jaki tu Salu imputujesz.
Kobieca strategia - nazwałam tak strategię kobiet żyjących teraz, w Polsce.
A jeśli lewicowcy uznają, że jeśli założymy, iż mężczyźni są bardziej skorzy do buntu, to nam wyjdzie, ze kobiety są mniej - co ja na to poradzę? Albo jak się okazuje, że kobiety zarabiają mniej, pracują wicej, są ambitniejsze w najbardziej dostępny sposób niosący emancypację tzn edukacyjnie - to popieram neoliberalizm, ba, nawet te kobiety go popierają, kiedy faceci mogą co chca, a go kwestionują. To jest niewywrotne, jak to przeświadczenie, że płeć się rozpływa w strajku, tylko jakoś się tak dzieje, że nie zawsze się rozpływa albo że to żeńska płeć się rozpływa a męska wypływa. Zastanówcie sie nad założeniami, bo połączenie ogólnolewicowej wiary w człowieka niezależnie od płci (czyt. mężczyznę) w połączeniu z niechęcią do "stronniczeg" feminizmu skutkuje reprodukowaniem patriarchatu na lewicy.
Tym samym właściwie potwierdziłaś, że prawdziwy był wniosek numer dwa. Z mojego punktu widzenia jesteś po prostu zwolenniczką liberalnego feminizmu jako formy walki kobiet wykształconej klasy średniej o przeżycie: w tym również przeciwko kobietom gorzej sytuowanym - o czymś świadczy służalczy stosunek do pacyfikacji warstw biedniejszych (więcej pracować, mniej zarabiać, siedzieć cicho).
"Kobiety go popierają, kiedy faceci mogą co chca, a go kwestionują". Wybacz, ale to już jest po prostu śmieszne (i straszne zarazem). Neoliberalizm jako system stworzony dla kobiet. To co Ty jeszcze robisz na lewicy? Przecież liberałowie też nie lubią konserwy. Ten cały Marks to już chyba trochę taka maskotka...
Mówiąc patriarchalnie i "po męsku" - prawda jest taka, że patriarchat słabnie i jest sztucznie podtrzytmywany poprzez zależność materialną kobiet. Wystarczyłoby wprowadzić sensowną politykę prokobiecą (pod kątem samodzielności fin. - pracy i dzieci), a w 70% rozpadłby się w ciągu góra dziesięciu lat. Ale nie: lepiej żeby miał się dobrze. Będzie można dalej nim szantażować i czynić z niego podstawowy problem współczesności.
to nie ja wymysliłam neoliberalizm, nadzieję zresztą pokładam w kobietach z klas niższych, doczytaj, proszę. Kapitalizm ma to do siebie, że rozbija "zaśniedziałe, patriarchalne struktury" no i to oczywiście dobrze, chyba nie chcesz cofać zegara dziejów?
Dlaczego obaj rozumiecie postawę kobieca jako postawę pasywnego dostosowania? Przecie kobiety są ruchliwymi podmiotami społecznymi, wytrwałymi, skłonnymi do edukacji itp. To naprawdę są zalety lub przynajmniej potencjalne zalety. Warto docenić zamiast prychać. Bo inaczej się okaże, że bronicie zbioru pustego lub prawie pustego, składającego się z głodnych kawałków inteligentów o robotnikach, a nie robotników, tym bardziej robotnic.
Nie zakładamy, że mężczyźni są bardziej, a kobiety mniej skore do buntu. To Ty ciągle upierasz się przy ustawianiu świata kobiet i świata mężczyzn w opzycji. Jeśli mężczyźni tak, to kobiety odwrotnie... Kręcisz się we własnym błędnym kole, które wmawiasz innym.
Włączając się do walki o wyzwolenie klasowe kobiety realizują program ludzkiej emancypacji, a nie męskiej. Kapitalizm, faktycznie, skutecznie rozbija patriarchalne struktury poprzez włączanie kobiet do świata gospodarki. Kiedy kobieta nie pracuje, jej świat to świat domu i rodziny, a warunki do buntu - żadne. Emancypacja seksualna (o ile w ogóle w tej sytuacji możliwa) nic kobiecie w tej sytuacji nie pomoże. Natomiast nadawanie zasadniczego znaczenia wyzwoleniu seksualnemu jest problemem kobiet z drobnomieszczaństwa, ponieważ nie walczą one początkowo o samodzielność ekonomiczną (która oznaczałaby ich społeczną degradację), ale o równe z mężczyznami prawo do korzystania z przywilejów swego stanu.
buźka!
Trafnie kojarzycie "lewicowy" feminizm z drobnomieszczańskim arywizmem.
świat kobiet i świat mężczyzn SĄ w opozycji i nazywa się ona patriarchat. Upełnomocnienie kobiecości (po wiktoriańsku zrównywane wyłącznie z seksem) nie jest drobnomieszczańskim pomysłem, tylko ogólnoludzkim. Inaczej słowo ludzkość oznacza tylko - zbiór mężczyzn.
Emancypacja ludzi zamiast emancypacji kobiet? Wstydu nie znacie.
piccolo, dzyń, dzyń, dzyń,
Cała mądrość leży w tym.