Jakoś nie bardzo sobie wyobrażam, aby aż 17% lokatorów w skali kraju jednocześnie zarabiało na tyle mało że nie stać ich na czynsz i jednocześnie na tyle dużo że nie kwalifikują się do dopłat.
To sobie wyobraź. Przykład z życia: mąż, zona dwójka dzieci, oboje pracuje, ale wspólny dochód nie przekracza 2 tys. Na dopłate do czynszu się kwalifikowali, obliczenia rach ciach dostali - uwaga - 50 zł dopłaty (na ok 300 jaki płacą) do tego dochodzi prąd, gaz, woda itd. Najsmieszniejsze jest, że gdy mimo tej astronomicznej dopłaty nadal mieli problemy z płaceniem czynszu i zalegali 3 miesiące... dopłate im cofnięto...
Musimy sobie w końcu mocno uświadomić, że od 20 lat trwa w Polsce przywracanie kapitalizmu. A to oznacza, że wszelkie działania władz, wszelkie reformy, wszelkie zmiany dokonywane są nie dla ludzi, lecz PRZECIWKO LUDZIOM.
I mimo to nie stać lokatorów na wydatek 300 PLN miesięcznie ??? Zrozumieć trudno.
starcza im na leki, wódkę i papierosy. Zachodzę w głowę, czy płacą czynsz, czy też nie
opłacić państwo. No wódkę to trochę gorzej ale leki ?
nie mogłoby im opłacać, bo byłaby to ingerencja w Wolny Rynek, no a poza tym zaprzecznie liberalnej równości wobec prawa :)
Na bruk eksmitować niewolno to prawda ale coraz więcej ludzi eksmitóju się do kontynerów niemusze chyba nikomu mówić że warunki mieszkania w kontynerze są gorsze niż w barakach wiem co mówie bo pracowałem kiedyś w firmie która produkowała kontynery.
300 zł czynszu płacą lokatorzy mieszkań komunalnych, albo ci, którzy mają je na własność. Ogromna liczba ludzi, szczególnie młodych, mieszkania albo wynajmuje, albo pozaciągała kosmiczne kredyty, które będą spłacać przez 30-40 lat i przez cały ten czas będą niewolnikami owych kredytów, trzęsąc się ze strachu przed utratą pracy, niespodziewanym zmniejszeniem dochodów czy np. poważną chorobą. A swoją drogą, taki kredyt to lepsze spoiwo związku niż najlepsza przysięga małżeńska ;-) Czyli w sumie całe życie podporządkowane konieczności spłaty kredytu.
Do tego w sytuacji, gdy ceny mieszkań na rynku są od dawna SZTUCZNIE napędzane przez różnego rodzaju spekulantów i cwaniaczków. To samo dotyczy cen wynajmu, które również są w sztuczny sposób zawyżane. Dla wielu młodych ludzi (nie tylko studentów) oznacza to niejednokrotnie konieczność mieszkania w "kołchozie" - np. po 3 osoby w pokoju, bo na inne warunki wielu ludzi nie stać.
Na początku XX w. np. w Wiedniu rozpowszechniona była instytucja wynajmowania na jedną noc łóżek, żeby się jedynie przekimać po pracy - tak "mieszkało" wielu ówczesnych robotników czy początkujących artystów. Na nic więcej tych PRACUJĄCYCH przecież ludzi nie było stać, taka była relacja zarobków do cen. Gdyby nie kryzys kredytowy z USA, który przyhamował chamstwo cenowe i pazerność, pewnie i u nas sytuacja zmierzałaby do podobnych rozwiązań, jakie spotykało się w Wiedniu z początków ubiegłego stulecia.
Skąd więc zdziwienie, że ludzie mają długi? Sama znam wiele osób, zarabiających NAWET na poziomie owej mitycznej "średniej krajowej", które też mają zaległości czynszowe - bo mają inne bieżące wydatki tudzież kredyty, zaś czynsz jest jedną z nielicznych pozycji w ich budżecie, którą można zapłacić z opóźnieniem (o ile mogą). A że wielu z nich wpada przy tym w błędne koło zadłużenia i się po prostu zadryptuje, to inna sprawa, ale to wcale nie jest takie trudne jak by się mogło wydawać. Dodajmy do tego, że średnia krajowa to NIE JEST wskażnik mówiący o tym, że tyle zarabia większość (o ile pamiętam, to wykazują mediany), lecz zwykła statystyka, sprowadzająca się do tego, że jeśli ja zarabiam 1000 zł, a mój sąsiad 99000 zł, to ŚREDNIO każde z nas zarabia po 50 000zł.
Sytuacja, gdy po to, by mieć takie sobie mieszkanie (bo nie żaden pałac przecież), ludzie muszą zaciągać kredyty, których spłata zajmie im 30-40 lat (a więc realnymi właścicielami tych miszkań staną się już jako emeryci, a wielu do tego czasu może je i tak stracić, jeśli staną się niewypłacalni, co w kapitalizmie nie jest takie trudne), jest CHORA i NIEMORALNA. Dach nad głową to jedna z podstawowych potrzeb człowieka. Przez 40 lat to się w Średniowieczu stawiało nieźle wypasioną gotycką katedrę łacznie z witrażami i całym wystrojem, a nie np. dwupokojowe mieszkanie na zadu**u.
Nikt nie każde kupować mieszkania na szczycie cyklu koniunkturalnego, kiedy akurat nieruchomości są najdroższe. Nikt nie zmusza do kupowania mieszkań akurat w drogich lokalizacjach wielkich miast. Nikt nie zabrania zastanowić się "a co będzie jeżeli stracę pracę/zachoruję/urodzą nam się bliźniaki". Czasem potrzebna jest elementarna wyobraźnia.
nikt niczego nie musi, zwlaszcza skoro go nie stac!
tak trzymac - swiat musi byc* tylko dla tych, ktorych stac na pokrywanie aktualnie ustalonych (do)wolnie cen rynkowych
reszta moze sie chwilowo skokonic, jak ceny spadna i ich bedzie stac, moga wrocic do zycia
ale czlowiek to nie larwa motyla, skokonic sie nie moze... wiec - jakie sa oficjalnie wasze zalecenia na taki okres, kapitalistyczne guru ?
musi byc, bo... ? no wlasnie ... czemu ? bo tak skutecznie dziala, a socjalizm juz przerabialismy i sie nie udal (czy aby na pewno dziala? i czy aby na pewno taka wersja wyjasnienia jeszcze do kogos przemawia) / bo tak jest (naj)lepiej ? (komu ?) mnostwo pytan jak zwykle i same tylko watpliwosci. ....
Ciekawe. Kilka lat temu wielu moich znajomych pozaciągało kredyty mieszkaniowe - zewsząd słyszeli, że to ostatnia okazja, bo ceny będą już tylko rosnąć. Nie tylko developerzy, ale i banki podbijały piłeczkę, wszak w razie niewypłacalności banki mogą przejmować nieruchomości. Hm, nawet niezła inwestycja... Co więcej, ceny wynajmu były takie (a teraz są jeszcze wyższe), że mniej kosztowała miesięczna rata spłaty kredytu. Wybór był więc prosty, o ile oczywiście ktoś nie chciał urządzić sobie apartamentu z kartonów pod jakimś mostem. Nie musieli zaciągać kredytów? To gdzie mieliby mieszkać? Aha, i jeszcze wysłuchiwać od różnych "mędrców", że są pokoleniem egoistów, bo im się rodzin nie chce zakładać i system emerytalny się w związku z tym niebawem załamie... Tiaaa... A niech się załamie, może to niektórych czegoś wreszcie nauczy.
W tym roku mamy najmniejsze nakłady ze środków publicznych na budownictwo od początku lat 50. ub.w. Wygląda na to, że więcej mieszkań powstało za kredyty takich naiwniaków w okolicach 30-tki. Nie oznacza to jednak, że za kilka lat sytuacja mieszkaniowa w Polsce będzie lepsza - nie wiadomo, ilu ludzi straci kupione na kredyt mieszkania tak, jak to ma teraz miejsce w USA.
i artykuły sponsorowane w liberalnej prasie jedyną reakcją powinien być kłus do najbliższego oddziału banku i podpisanie umowy kredytu na 40 lat w celu uzyskania upragnionego M-2 po 10 tys. za m2, to co ja mogę powiedzieć? Poniżej kilka sugestii jak można było takiego błędu uniknąć:
- wyciągając oczywisty wniosek z cyklicznego charakteru rozwoju gospodarki kapitalistycznej :-), zaczekać parę lat i kupić mieszkanie za pół ceny; do tego czasu mieszkać u rodziców bądź wynajmować mieszkanie; rok mieszkania w wynajętym M-2 w Warszawie, nawet w niezłej lokalizacji, to równowartość ledwie półtora-dwóch m2 mieszkania kupionego po złodziejskich cenach szczytu boomu;
- zaczynać karierę zawodową w mniejszej miejscowości, gdzie ceny nieruchomości potrafią być kilkukrotnie (a nawet i dziesięciokrotnie) niższe niż np. w Warszawie;
- zamiast pędzić do banku po upragniony kredyt na pół miliona zorganizować porządny montaż finansowy - zarobić chociażby część dodatkową pracą np. w okresie letnim, na pracach zleconych, zorientować się w możliwościach pozyskania części pieniędzy od rodziny itp.
- kupić działkę i wybudować na początek nieduży dom ze znacznym udziałem pracy własnej, poprosić o pomoc (nawet na zasadach wzajemności) przyjaciół itp.
- tą samą drogą ograniczyć koszty wynajmu - mój znajomy przez półtora mieszkał praktycznie za darmo na tej zasadzie, że wyremontował mocno zrujnowane mieszkanie osobiście (z pomocą przyjaciół) i koszt remontu został rozliczony w cenie wynajmu.
Itp. itd.
No tak, cudowne rady znawcy kapitalizmu... Wyobraź sobie, że niektórzy ludzie brali kredyty mieszkaniowe niekoniecznie pod wpływem propagandy banków i deweloperów, ale np. sytuacji życiowej, bo np. zakładali rodziny. Dość kiepsko mieszka się z rodzicami/teściami pod jednym dachem w takich okolicznościach.
Co do mądrych rad, jakich udzielasz, by uniknąć błędu wywalania pieniędzy w błoto.
- oczywiście, można było wyciągnąć wnioski z cyklicznego charakteru rozwoju kapitalizmu i poczekać na naturalny w tym systemie kryzys/recesję i spadek cen. Pod warunkiem, że na skutek owego kryzysu/recesji nie stracimy pracy, gdyż będąc pozbawionymi źródeł utrzymania, raczej się nie inwestuje w kupno mieszkania. Nawet niedrogiego. A czekając na spadek cen do takiego poziomu, że byłoby nas stać na mieszkanie, można sobie mieszkać u rodziców do 40-tki, 50-tki... Nie każdy jest tak przywiązany do rodziców jak Jarosław K.;
- wynajem mieszkania. Zakładając optymistycznie, że ktoś zarabia "średnią krajową", czyli jakieś 2200-2300 netto (a wiele osób wcale tyle nie zarabia). Wynajem kawalerki w Warszawie to jakieś 1200-1500 zł MIESIĘCZNIE - a zdarzają się i wyższe ceny - czyli zostaje jakieś 1100-800 zł na życie. Wynajęcie z kimś M-3 obniży nam koszty do mniej-więcej 1000 zł miesięcznie. (Dla wielu ludzi to CAŁA PENSJA- z czego potem żyć? Uwierz mi, niemało ludzi staje przed dylematem: albo czynsz, albo jedzenie. Sama to przerabiałam nie tak dawno. Więc nic dziwnego, że zalegają z czynszem.) O, to już mamy 1300 zł na życie. Zaznaczmy, że pieniądze na wynajem to nie jest INWESTYCJA, w przeciwieństwie do spłaty rat kredytu mieszkaniowego, który ma sprawić, że docelowo mieszkanie stanie się naszą własnością. Wiele osób wychodziło z takiego właśnie założenia i brali kredyty, ponieważ w dłuższej perspektywie wydawało im się to lepszym rozwiązaniem;
- to prawda, że "rok mieszkania w wynajętym M-2 w Warszawie to równowartość ledwie półtora-dwóch m2 mieszkania kupionego po złodziejskich cenach szczytu boomu". Dla wielu ludzi oznacza jednak konieczność życia z dnia na dzień, bo trudno coś więcej odłozyć, chyba że żyje się na chińskich zupkach w oczekiwaniu na zmianę koniunktury;
- zaczynać karierę zawodową w mniejszej miejscowości? Takiej, gdzie nie ma pracy, a jeśli jest, to kiepsko płatna lub nie odpowiadająca kwalifikacjom? Mieszkania z pewnością są tańsze niż w dużych miastach, w których za to łatwiej znaleźć pracę w swoim zawodzie. Więc po zakupie tańszego mieszkania w mniejszej miejscowości, doliczmy koszty codziennych dojazdów do pracy, ewentualny kredyt na samochód, i wiele godzin dziennie straconych na same dojazdy. Po 12-16 godzinach poza domem z pewnością zostanie nam mnóstwo chęci i sił do brania prac zleconych tudzież pracy na drugim etacie. Wiadomo, że w domu samo się posprząta, upierze i ugotuje, zaś kot/pies sam sobie coś upoluje do żarcia. Jak ktoś ma ADHD lub nadczynność tarczycy, to pewnie da sobie radę;
- montaż finansowy ok, ale w tym czasie trzeba gdzieś mieszkać. Tylko że na pewno całej kwoty się w ten sposób nie uzbiera, chyba że ktoś tak umiejętnie "gra na giełdzie" bądź w "kasynie" jak niejaki P.Piskorski ;-) Pieniądze od rodziny to świetny pomysł, jak chce się przez następne 30 lat wysłuchiwać opowieści na ten temat i być zmuszonym do dawania "dowodów wdzięczności za wspaniałomyślność rodziny";
- w tej sytuacji pomysł z działką i domkiem wydaje się najrozsądniejszy (W USA większość ludzi ma domki, bo są tam zdecydowanie tańsze niż mieszkania. I przy większym podmuchu rozwalają się jak domki z kart, bo są drewniane i budowane jak najtaniej);
- Twój znajomy, który mieszkał praktycznie za darmo wzamian za zrobienie remontu miał farta. Na półtora roku ;-)
A na zakończenie, polecam film "Plac Zbawiciela"...