Saakaszwili zdymisjonował sekretarza Rady Bezpieczeństwa Gruzji Aleksandra Łomaja, o dymisję sam poprosił przedstawiciel Gruzji w ONZ Irakli Ałasanija. Saako przy okazji zwolnił też czterech ministrów, o których w info - w tym szefa MSZ i ministra obrony. Wszystko to - w przededniu ogłoszenia wyników działalności komisji parlamentarnej, zajmującej się wojną w Osetii Płd.
Saakaszwili chce w ten sposób zrzucić na zdymisjonowanych żałosny finał sierpniowego "blitzkriegu" i niedawną odmowę NATO włączenia Gruzji do MAP. I zarazem jakoś oddalić spełnienie żądania opozycji gruzińskiej przedterminowych wyborów parlamentarnych i prezydenckich.
Przywódczyni tej opozycji - wskazywana przez Waszyngton Nino Burdżanadze - niegdyś prawa ręka Saako, wypomina mu teraz zagazowanie, spałowanie i rozpędzenie demonstracji, jaka miała miejsce w Tbilisi 7 listopada 2007 r. itp., konkludując, że "prezydent nie chce zrezygnować z rewolucyjnych metod rządzenia, podejmowania decyzji w wąskim kręgu doradców, nie zawsze profesjonalnych".
Dostrzega też, że kraj coraz bardziej "przechodzi od demokracji do autokracji", a parlament od czasu ostatnich wyborów jest w rzeczywistości jednopartyjny.
"Uważam, że w sytuacji, w jakiej znalazła się Gruzja, - twierdzi Burdżanadze - gdzie władza dopuściła się popełnienia fatalnych błędów, dała się sprowokować i przegrała wojnę, władza ta powinna ponieść polityczną odpowiedzialność".
Zdaniem Burdżanadze - "Ani prezydent, ani rząd nie mają już moralnego prawa przewodzić państwu. Wyczerpali kredyt zaufania nie tylko w kraju ale i za granicą". Zaznaczai jednak, że sytuacja w kraju jest "szczególna" (czytaj: zwycięstwo Burdżanadze jeszcze niepewne), więc najpierw powinny odbyć się wybory parlamentarne a dopiero później prezydenckie.
Światowa prasa twierdzi, że USA już wybrały Nino Burdżanadze. Ta odpowiada - "Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że nie dziwię się, dlatego że mam nazwisko i doświadczenie, i wiele osób dobrze mnie zna".
Podczas półrocznego pobytu w USA, co nawet amerykańska prasa często nazywała "szkoleniem", Burdżanadze spotkała się również z Obamą. Jednakże - podkreśla Burdżanadze - wyboru dokonają obywatele Gruzji.
Od tego wyboru zależy dziś ewentualna pomoc USA - i nie tylko - w odbudowie Gruzji, w tym - jej sił zbrojnych. Ale "wyboru dokonają obywatele Gruzji".
No bo demokracja - demokracją ale ktoś to przecież musi trzymać za mordę, nieprawdaż?
To raczej forma ostrożności, a biorąc pod uwagę, że postawa konfrontacyjna poniosła dotkliwą porażkę, jest to być może jedyna możliwość.
Kiedyś na Rusi pod tatarskim jarzmem, ci którzy chcieli uzyskać władzę udawali się do chana złotej ordy by otrzymać jarłyk, czyli formalną zgodę, zresztą nie wszyscy wracali z tej podróży. Co do tej półrocznej wizyty mam takie wrażenie, że jest to podobny mechanizm, i że jeśli kiedyś w naszej części świata, każda zmiana władzy bez zgody Kremla była skazana na niepowodzenie (chociaż Rumunia była stale skonfliktowana z ZSRR a reżim był tam dużo gorszy niż np. u nas. Z drugiej strony mamy przykład bardziej liberalnej niż średnia UW Jugosławii), tak chyba teraz dojście do władzy w Gruzji wymaga takiego swoistego jarłyku od Białego Domu. Czy tylko mi się wydaje, że Gruzja stała się z państwa pod silnym naciskiem Moskwy, ale jednak samodzielnego, państwem pod silnym naciskiem Moskwy i do tego republiką bananową, protektoratem?
Choć podkreślam, że generalnie decyzja o zmianie przywódców jest rozsądna. Tylko, że Moskwie będzie trudno dogodzić. Zresztą im zawsze trudno dogodzić.