Wow... '
co członkowie pracowniczych związków zawodowych myślą o finansowaniu "pracy" polegającej na prowadzeniu jednej lekcji w tygodniu i zaglądaniu na seminarium promotora (raz na 2 tygodnie lub miesiąc).
W dodatku, "praca" ta służy zdobyciu wstępu do uprzywilejowanej finansowo korporacji.
zasadzie, że wszystkie roszczenia są słuszne, można zajechać tylko w śl;epą uliczkę, gdzie stoją już Tyminski, Słomka, Lepper i Kononowicz.
Pamiętam stypendialną obligatoryjną pomoc państwa wszystkim studentom państwowych uczelni. Chyba tylko takie istniały w PRL. Pamiętam też dyskusję na temat potrzeb studentów. Były racje określające konieczne wydatki studenta (wyżywienie, książki, kultura) powyżej wynagrodzenia za pracę robotnika np. w FSO. Można się doszukać tego typu żądań w archiwaliach z lat, kiedy studentem był Jacek Kuroń. Stopniowo jednak w miejsce pomocy państwa promowano stypendia fundowane przez pracobiorców. Potem stypendia przeobraziły się w czesne.
Dzisiaj w pazernym kapitalizmie jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się być:
1)doktoranci będący na etatach asystentów - wynagrodzenie za pracę
2)doktoranci jak studenci zdobywający i gruntujący wiedzę?
Moim subiektywnym zdaniem nie mają szans. Tym bardziej, że jest możliwość uczestnictwa w przeróżnych programach fundowanych.
wszystkich swoja miarą. To że jako pracownik naukowy się najwyraźniej nie przepracowywałeś nie oznacza że dotyczy to wszystkich. Doktoranci są wykorzystywani jako półdarmowi pracownicy szkół wyższych w dodatku mający obecnie status studentów studiów doktoranckich, czyli bez praw pracowniczych. W dodatku często pracują w takim trybie, że o podjęciu normalnej pracy można pomarzyć z braku czasu. Wiem cos o tym, bo moja druga połowa robiła doktorat akurat we Wrocławiu. Ten uniwerek jest chyba jednym z najgorszych w Polsce jeśli chodzi o traktowanie studentów czy doktorantów, uważanych tam chyba za konieczny dodatek dla kliki trzymającej władzę, bandy urzędasów nie umiejących poprawnie wypełnić dyplomu itp.
jeśli "pracę" wymagającą - w zamian za 1050 zł lub nawet znacznie więcej - prowadzenia 1 jednostki zajęciowej w tygodniu uważasz za "półdarmową", to gratuluję.
W dodatku, doktorant ma dość czasu na - załatwianą zwykle przez swego promotora - pracę zarobkową w szkole prywatnej.
Nauczyciel na pełnym etacie (18 godzin pensum z Karty Nauczyciela, w praktyce - drugie tyle plus obowiązkowe kursy) ma częstokroć niewiele więcej.
Ale nauczycieli na lewicy nikt nie zna, bo to "nieprestiżowy" zawód, więc mało się tam wie o ich problemach.
To raz.
A dwa - doktoranci są akolitami, chwalcami i klakierami samodzielnych pracowników naukowych, o których wyrażasz się niezbyt grzecznie. Z kolei, "samodzielni" byli niegdyś doktorantami.
To jedna i ta sama korporacja, której bronić nie ma sensu - choćby dlatego, że jest i tak silnie uprzywilejowana.
ABCD, 1050 zl to jest nawet na zasilek dla bezrobotnych za nic-nie-robienie kwota zenujaco niska, a Ty ja tu namietnie przytaczasz, jakby to byla jakas bajonska suma. Moze zapytaj sie zorientowanych co mozna z takimi pieniedzmi zrobic...
niewiele więcej dostaje się czestokroć za pracę na pełnej, conajmniej ośmiogodzinnej dniówce.
kursu obsługi wózków widłowych ktoś się upomni? Doktorat to dziś zwykła inwestycja w siebie, w swoją pozycję zawodową i w większe dochody w przyszłości - nie wiem, czemu lewica ma się jakoś szczególnie troszczyć o doktorantów, a nie np. o prawników podczas aplikacji.
Zapewne są doktoranci z dużą ilością obowiązków, ale większość mi znanych to gogusie, dla których konieczność prowadzenia kilkunastu godzin zajęć w tygodniu i dwa dyżury to straszny wysiłek, a jeszcze - olaboga - raz na kwartał muszą sprawdzić kolokwia. I z takimi ludźmi mam się solidaryzować, żeby sobie na koszt państwa przedłużali beztroskie dzieciństwo?
a zastanowiłeś się dlaczego z doktorantów w pracy naukowej utrzymują się tylko cwaniacy o których piszesz? Być może dlatego, że brak normalnych warunków pracy i wynagrodzenia sprawia iż przetrwać mogą tylko lizusy umiejące wyżebrać dodatkowe zajęcia poprzez układy. Jest to jeden z etapów eliminowania ludzi mających własne zdanie i nie godzących się na bylejakość. Do tego dochodzi typowa w wielu śmieciowych pracach propaganda, że "dzięki wysiłkowi da się awansować i robić karierę" tworząca pożytecznych idiotów kapitalizmu. Moim zdaniem lewica powinna upominać się częściej o wykonujących wszelkie śmieciowe prace.
Chyba to poparcie deklarują też renciści z Bydgoszczy (nie pomne nazwy), Zieloni coś tam, KPiORP i Samoobrona Narodu. Wpisujcie wszystkie swoje tożsamości to będzie lepszy efekt ;-)
coś w tym jest.
Ale mocna selekcja zachodzi już na etapie wstępnych konkursów i egzaminów. Właściwie są one fikcją. W zależności od zasięgu swych wpływów, potencjalny promotor przyjmuje jednego lub kilku doktorantów, ktorych wcześniej sobie dobrał do świty.
Dalsza selekcja zachodzi podczas studiów, z których eliminuje się niechętnych modnym dyskursom i personom (wczoraj antytotalitaryzmowi, Popperowi i Fukuyuamie, dziś dialogowemu otwarciu na represjonowanych, cięciu pola epistemologicznego, Althusserowi i Foucault).
Oczwiście, warto zastanawiać się nad mechanizmami, które pozwoliłyby tę sytuację uzdrowić. Jednym z nich mogłoby być kwalifikowanie i weryfikowanie doktorantów np. wrocławskich przez komisję z odległego ośrodka (np. Szczecina), co ograniczyłoby granie doktorantami przez koterie kumotrów.
A no i przecież ten protest popieraja też KPN i ZChN, o czym zupełnie zapomniałem.
I patrzcie Państwo! Ile może być tego razem! Normalnie ten oczekiwany latami ruch społeczny!
atakowanie doktorantów jako gogusiów, nierobów nie różni się niczym od nagonki na inne "uprzywilejowane" grupy jak pielęgniarki, nauczyciele, górnicy, pracownicy spółek skarbu państwa. Typowe szczucie jednych przeciwko drugim w myśl zasady "Divide et impera".
doktoranci pracują choć połowę tego, co pielęgniarki czy górnicy, a wówczas nie będzie można na nich "szczuć". Póki co solidaryzowanie się z grupą, w której niemałą część stanowią osoby "pracujące" kilka godzin tygodniowo, to nie jest lewicowość, lecz frajerstwo. Lub nieudolne cwaniactwo w wykonaniu Sierpnia 80 i PPP, którzy w obliczu nadchodzących wyborów znów próbują "zaistnieć".
ABCD:
"Misiu, niewiele więcej dostaje się czestokroć za pracę na pełnej, conajmniej ośmiogodzinnej dniówce."
Ja akurat o tym wiem, bo pracowalem za nieco nizsza kwote, w dodatku na czarno. Wiem tez co to za przyjemnosc pracowac za prawie dwa razy wiecej, ale za to niemalze dwa razy dluzej, z rownie wartosciowa umowa. A Ty?
Czy z tego powodu powinienem kazdemu zyczyc, zeby mial podobnie, albo jeszcze gorzej, bo mi sie jego fizys, albo poglady nie podobaja?
niech doktoranci uczą o tym, jak czytać Althussera Rancierem, według takiego samego pensum, jakie mają nauczyciele, uczący skądinąd rzeczy bardziej pożytecznych.
Wtedy się zgodzę, ze doktorant powinien dostawać stypendium bedące jakimś znaczącym procentem płacy nauczycielskiej.
ruch spoleczny, a moze zwykla gra interesow wyjatkowo cfanych mozgow, bo zdecydowana wiekszosc doktorantow to jednak liberalowie, co zrozumiale, bo mysla jedynie o sobie i swojej przyszlosci... ABCD ma niestety znow racje i racje ma Durango 95, wedlug mnie. Cisza ma oczywiscie tez racje, ale doktoranci nie forsuja zmian organizacyjno - strukturalnych, a jedynie chca wiecej kasy za ta "bylejakosc", bo nie sadze by cokolwiek innego zmienilo sie poza liczba na pasku wyplaty. Nie widze takze solidarnosci studentow nizszego stopnia, przyszlych studentow, stduentow kierunkow zaocznych i wieczorowych, bo oni wszyscy nie czuja solidarnosci, bo ich to nie dotyczy. Solidaryzuja sie za to ruchy robotnicze, zdumiewajace, choc robotnicy w lawkach nie obracja ksiazek, jedynie chyba oczy, wina i kolezanki.. ;). A dzieci robotnikow maja niewielkie szanse w tym systemie zeby dostac sie na bezplatne studia - doktoranci raczej w tym nie pomoga, jak juz wyzej nadmienilem, bo nie maja w tym swojego interesu...
1050 zl, to tylko stypa, przeciez wielu jest zatrudnionych na rozne dziwaczne umowy typu 9/10 etatu, czesto na tej samej uczelni lub uczelni prywatnej, albo naraz, oprocz tego korzystaja z wielu innych niefinansowych dodatkow... Powiedzmy, za to co robia, albo czego nie robia, na tle innych grup nauczycieli, kasa jest przyzwoita, a praca lekka i wygodna. Jezeli chcemy nagradzac doktorantow, to panstwo powinno nagradzac tych ktorzy maja ambicje uzyc tego nadmiaru mozgu w czyms innym niz postawa roszczeniowa i cos osiagaja.., a jak ja slysze, ze jeden na badania dostaje 20 tys zl, drugi 20 tys zl, pierwszy wydaje 5 tys zl, a drugiemu 50 tys zl brakuje, choc to nad czym drugi pracuje moze przyniesc uczelni znacznie wieksza korzysc, to jak ma byc dobrze. Reasumujac, pierwszy zostaje tu gdzie jest szczesliwy, a drugi zwija manatki i idzie na inna uczelnie lub do roboty.., a uczelnie prywatne dadza mu 2x3x4x.. razy wiecej na badania, bo to daje wiele korzysci...
Durango, tak, lewicowosc to *jest* "frajerstwo", chcesz byc gitem to zostan neoliberalem, albo NS-em :-))
ABCD, dobrze, dobrze, ale chodzi o to, ze to nie doktoranci dostaja za duzo, bo wiecej powinno im przyslugiwac jako bezrobotnym, ale nauczyciele skandalicznie malo i to jest podstawowy problem, a zajmowanie sie garstka "czytajach Althussera Rancierem", nawet wobec ogolu doktorantow, jest malo powazne.
w tym wlaśnie rzecz, iż nauczycielami na lewicy nie interesuje się nikt, a doktorantami - wiele osób i struktur.