że wzywa klasę panującą, by zaprzestała zabezpieczać swoje interesy. Proletariat też je zabezpieczał głównie metodami administracyjnymi, kapitaliści osiągają swoje przede wszystkim przymusem ekonomicznym. Ale przymus jest przymusem. Jego skutki są podobne, bo służą interesom swoich. Nawet listek figowy nie musi ich osłaniać, bo ślepa ręka rynku je usprawiedliwi. Kto jak kto ale kandydat do doktoratu powinien to wiedzieć.
>>Dziwię się autorowi, że wzywa klasę panującą, by zaprzestała zabezpieczać swoje interesy.
Nie zauwazylem w tym tekscie apelu do sumien klasy panujacej. Zauwazylem natomiast konkretna analize konkretnej sytuacji.
>>Proletariat też je zabezpieczał głównie metodami administracyjnymi, kapitaliści osiągają swoje przede wszystkim przymusem ekonomicznym.
Proletariat zabezpieczal swe interesy "glownie metodami administracyjnymi"? Czy warstwa biurokratyczna, ktora utrzymywala, ze reprezentuje jego interesy?
Mamy wlasnie sondaz o preferowanych formach wlasnosci - z rozroznieniem, z ktorego wynika, ze wlasnosc panstwowa z robotnicza kontrola nad srodkami produkcji i bez tej kontroli to nie to samo.
Choc nawet PRL, w ktorym dominowala ta druga, doprowadzil do rozpowszechnienia edukacji, gdy tymczasem kapitalizm czyni z niej coraz bardziej ekskluzywny towar. O jednym z przejawow tych tendencji pisze autor.
>>Ale przymus jest przymusem.
Pelna zgoda.
>>Jego skutki są podobne, bo służą interesom swoich.
I tu z kolei pelna niezgoda. Wlasnie chodzi o to, ze sluzba interesom "swoich" przynosi skrajnie rozne skutki w zaleznosci od tego, kim sa ci "swoi". Notabene - takze gdy mowa o dostepnosci edukacji.
>>Nawet listek figowy nie musi ich osłaniać, bo ślepa ręka rynku je usprawiedliwi. Kto jak kto ale kandydat do doktoratu powinien to wiedzieć.
I wie - nie rozumiem, po co sie czepiasz. Przeciez wlasnie o takim procesie pisze autor.
Przyznaję. To ostatnie zdanie w moim wpisie było obraźliwe. Dlatego je odwołuję i za nie przepraszam.
[Nie mówiąc już o tym, że przygotowanie do egzaminu również kosztuje]
Jeśli kandydat na dr nie jest w stanie sam przygotować się do egzaminu na niewysokim w końcu poziomie (FCE, ZDF), potrzebuje do tego np. szkoły językowej, to może winien nieco zweryfikować swoje ambicje "naukowe"? Chyba że jest już tak, że egazaminy te zdają tylko ci, którzy wcześniej dali komuś zarobić, co w przypadku ich organizacji przez prywatne szkółki językowe może być więcej niż prawdopodobne.
przecież trudno, żeby kandydat na doktoranta nie znał dobrze choć dwóch języków.
Jeśli ktoś chce być naukowcem, to wiadomo, że lata studiów i początek kariery to na ogół okres wyrzeczeń i marnych finansów. Coś za coś.
posiadacz takiego certyfikatu języka nie zna. Ma pewne podstawy.
Więc absolutyzować tego typu certyfikatów chyba nie ma po co. Biorąc pod uwagę problemy opisane w artykule - dlaczego po prostu nie zrobić egzaminów wstępnych z języka?
Moje spostrzeżenia są podobne. Jakieś 2-3 lata temu w Gazecie Wyborczej drukowane były testy na ZD, z których część stała w mym odczuciu na poziomie zbliżonym do egazaminów wstępnych z języka... na politechnikę u schyłku komuny. A pewne porównanie w tej kwestii mam, dysponuję bowiem obszerną, kilkusetstronicową knigą "Testy i zadania egzaminacyjne z języka niemieckiego" (PWN, Warszawa 1992), w której zebrano materiały obowiązujące na wszystkich państwowych egzaminach z tego języka na przełomie lat 80. i 90., od szkolnych matur przez egzaminy wstępne do powstających wtedy kolegiów jezykowych po studia germanistyczne na uniwersytetach.
Kolejna sprawa. Autor artykułu mówi o FCE i ZD (dawniej ZDF). Wedle mojej orientacji są to certyfikaty najniższego poziomu. Tak przynajmniej było kiedyś, nie wiem - może teraz nastąpiła jakaś zmiana, np. ich nazw. Jednak w czasach moich studiów by zostać zwolniony z lektoratu i końcowego egzaminu językowego należało legitymować się certyfikatem średniego szczebla, w przypadku niemieckiego - Zentrale Mittelstufenprüfung (ZMP). Z tekstu natomiast wynika, że obecnie wystarczy ten podstawowy. Trochę to dziwne, bo tzw. wolna Polska chwali się postępem w nauczaniu języków obcych.
Wydaje mi się, że duża część głosów krytycznych wobec mojego tekstu wynika z nieporozumienia.
Przede wszystkim główna myśl tekstu jest taka, że szkoła i uniwersytet, które prowadzą naukę języków wypuszczają absolwentów, którzy by udowodnić znajomość tychże aby zostać doktorantami muszą dysponować certyfikatem, nie wystarczy znajomość potwierdzona innymi drogami. Łatwiej byłoby po prostu zlikwidować naukę języków w szkołach i na uniwersytetach i kazać wszystkim zdać egzaminy FCE, CAE i CPE i odpowiedniki, zamiast wytwarzać fikcję systemową, że edukacja jest bezpłatna i powszechna.
Po drugie rocznik ’86 został ‘oszukany’ przez cały system edukacyjny. Cały sens nowej matury był taki – czy się z nim zgadzamy czy nie – żeby wprowadzić egzamin zewnętrznie oceniany, czyli skończyć z fikcją starej matury, gdzie część szkół pomagała uczniom podczas matur, podwyższała oceny, żeby lepiej wypaść w statystykach.
A więc wprowadzono matury zewnętrzne. Wtedy minister edukacji (nie pamiętam już kto dokładnie) wpadł na ‘genialny’ pomysł: koniec z certyfikatami zamiast matur! Podobno miało to zapobiegać nierówności – ci, których nie stać na certyfikaty nie mają szansy się zwolnić z matury, więc w ogóle wycofamy się z tego. Efekt jest dokładnie odwrotny. Po ukończeniu szkoły i zdanej maturze można sobie nią było d... podetrzeć, bo administracja uniwersytecka, sceptyczna wobec nowej matury (co nie dziwi), zażyczyła sobie... certyfikatów, które mieli nieliczni, a jeśli nawet, to byłoby niesprawiedliwością traktować ich lepiej, niż tych, którzy tylko zdawali matury lub kończyli zwykły uniwersytecki kurs. Więc znowu, po raz kolejny, trzeba było zdawać egzaminy z języków – na uczelni. Jeśli ktoś się nauczył języka i miał już na tym polu jakieś osiągnięcia (konferencje obcojęzyczne, publikacje tłumaczeniowe czy obronił się na zagranicznym uniwersytecie) – nic mu to nie pomogło. Liczą się TYLKO certyfikaty. Tak więc nie dość, że płacimy za języki – nauczane w szkole od podstawówki po szkoły wyższe, to potem znowu musimy jeszcze raz udowadniać – ale płatnie – że je znamy. Kłóci się to z ideą bezpłatnej i powszechnej edukacji.
Nikt z krytyków nie zauważył również, że kryteria były podane miesiąc przed rozpoczęciem rekrutacji – skąd ludzie mieli wiedzieć, że to będzie od nich wymagane??? Nie łatwiej po prostu zrobić egzamin, albo zapoznać się z obcojęzycznym dorobkiem naukowym kandydatów i – co zdaje się kluczowe – uznawać TAKŻE: np. maturę, egzamin z języka zdawany na skończonej uczelni?
Zgadzam się z zarzutem (wobec administracji WDziNP), że certyfikaty niekoniecznie dają świadectwo opanowania języka.
Nie mam takiej wiedzy językowej, żeby oceniać który z poziomów: podstawowy, średni, czy najwyższy (np. FCE/CAE/CPE i odpowiedniki) powinien być wymagany w przypadku języka angielskiego czy niemieckiego na poziomie kandydatów na doktoratantów. O ile się orientuję punktowane były wszystkie trzy poziomy: prawdopodobnie najwięcej punktów za najwyższy, najmniej za najniższy - 5/50 punktów max. za jeden język (10/50 max. za języki w ogóle), ale nie zostało dokładnie sformułowane ile punktów za który poziom http://www.wdinp.uw.edu.pl/zasoby/pliki/201011_doktoranckie_rekrutacja.pdf .
W tekście jest rzeczywiście jest sugestia, że poziom lektoratów to poziom podstawowy. Przykładowo na UW poziomem wymaganym dla jęz. angielskiego jest poziom B2, czyli FCE na ocenę B. Na UWr jest podobnie, jak na UW. Być może na innych uniwersytetach jest inaczej, ale nie sądzę. Jeśli chodzi o niemiecki, sam zdawałem maturę rozszerzoną, której poziom, jak mówili nam nauczyciele, przekraczał ZD (podstawowy). W przypadku matur oczywiście chodzi o to, z jaką ilością punktów ktoś zdał egzamin, a nie, że w ogóle zdał.
Jakkolwiek jest, podstawowy problem leży kryteriach wymuszających odpłatność.
Co do nazewnictwa certyfikatów z języka niemieckiego, to funkcjonuje o wiele więcej poziomów, niż tylko 3: ZD, ZDfB, ZMP, PWD, ZOP itd. Dla uproszczenia przyjąłem FCE i ZD za standard wymagany na uczelniach, ale ma to charakter raczej egzemplifikacyjny, istotą problemu jest to, że na WDiNP UW są one wymagane, a zdawane matury i in. egzaminy - nie.
Alez tu nie chodzi o znajomosc jezyka, ale o mozliwosc legitymowania sie certyfikatami, ktore sa drogie. Proste. Do kwestii znajomosci jezykow ma sie to nijak. Mozna to rozwiazac przeciez inaczej. Gdy ja zdawalam na studia doktoranckie byl egzamin z jezyka (do wyboru). Na dosc wysokim poziomie. Swoja droga z tym poziomem przedobrzyli i wiele osob po prostu nie zdalo, wiec ten egzamin nie byl do konca brany pod uwage. Czyli ktos, kto jezykiem obcym poslugiwal sie na w miare komunikatywnym, przyzwoitym poziomie byl w takiej samej sytuacji jak ten, kto nie mowil ani w zab. Bo niedostateczna jest tylko jedna. :)
Znam sporo ludzi, którzy znają nawet 4 języki, ale poza tym potrafią niewiele. Wolałbym mieć w kraju fachowców w swojej dziedzinie, którzy języków nie znają, niż odwrotnie.
to inwestycja na całe życie, niewiele tych certyfikatów (chyba tylko TOEFL) się przedawnia. Jakiegoś tam wewnętrznego egzaminu nikt poza danym wydziałem, ewentualnie uczelnią, nie będzie honorował; jak już raz zdało się CPE, DALF czy ich odpowiedniki, ma się papier, który przyda się w wielu różnych innych sytuacjach niż to jedno postępowanie kwalifikacyjne.
Można zrezygnować z paru rzeczy albo wziąć się do roboty i uzbierać te 500 złotych. Bez przesady.
I chyba nikt tu nie mówi o egzaminach na poziomie FCE, chyba że chodzi o piąty język?
W calej dyskusji o jezykach obcych, ktore powinni znac kandydaci na przyszlych doktorow jest jeszcze dosc mglisty problem. Mianowicie, w Polsce, nacisk jest polozony na certyfikaty Cambridge czyli FCE CAE i CPE, ktore w zaden sposob nie sa miarodajne jesli chodzi o angielski akademicki! Poza tym doktoranci na nauki spoleczne (szeroko rozumiane) musza znac inny angielski niz doktoranci z nauk przyrodniczych. Chyba jedynie IELTS ma cos wspolnego z akademickim angielskim, ale tam tez nikt nie wymaga zeby pisac dlugie eseje na wysokim poziomie. Wymagania jezykowe, na UWr ich w ogole nie ma, byc moze sa konstruowane w celu pogoni za standardami zachodnimi, ale np. w Holandii nikt nie wymaga od holendrow zdawania miedzynarodowcyh egzaminow, wystarcza ichniejsze papiery.
Jasne, że nie chodzi tu o jakiś głupi "certyfikat", który bynajmniej nie musi świadczyć o znajomości języka (jak zresztą z każdym innym formalnym wykształceniem). Stąd też zgoda z głównym przesłaniem tekstu. Choć nie powinno ono zbytnio dziwić, jako że każde państwo jest klasowe.
Na cale zycie jest tylko CPE, reszta na maksymalnie dwa lata. Kurs na CPE, bo samemu nie da sie przygotowac raczej (poniewaz to poziom ponad native-speakerami) kosztuje pewnie jakos 600-1tys zl za rok i trwa srednio od roku do trzech lat. Kasy trzeba wiec troche wiecej.
są na całe życie. Tak samo francuski DALF czy niemiecki ZOP.
Żeby przygotować się do CPE niepotrzebny jest żaden kurs (sorry, ale sama go zdałam na "A" bez żadnych szkółek czy dłuższych wyjazdów, znam też ludzi, którym do zdania CPE wystarczyła samodzielna nauka + nauka w szkole, oczywiście chodzi o w miarę dobre LO).
zeby ktos na mojej uczelni wymagal ode mnie jakiegos certyfikatu jezykowego ??????