A ten trzeba zwalczać wszystkimi dostępnymi środkami. Takimi, jak rozwalanie barier, też.
..czyżby to była krecia robota Krakusów ???
Ktoś się za to zabrał. Popieram gorąco. Bardzo mocno pragnąłbym, aby takie akcje prowadzono we Wrocławiu...
...ale tradycyjnie sie przyczepie: czy nie moznaby nazwac sie po prostu Frakcja Zielonej Armii ? a jezeli juz musi byc po angielsku to "Faction" bez "R".
przestrzeni Bartelski na rondzie przy Centralnym będzie stawiał pomnik Thatcher.
Ale istnieją 2 wyrazy:
frakcja - odłam partii
i
fakcja - partia
Pierwszy jest z łaciny od frago (łamię) a drugi od facio (czynię).
Ich zasługi dla Polski były takie same, czyli żadne.
Kilkustopniowa rekrutacja, konieczna znajomość dwóch języków obcych, dobre studia, mile widziana dyspozycyjność i nienaganna prezencja a to wszystko, żeby załapać się... na bezpłatne praktyki.
"Monika, absolwentka politologii, w jednej z dużych firm handlowych codziennie wklepuje dane z faktur do komputera i wykonuje po kilkanaście telefonów. Za to Patryk (rok po marketingu) od trzech miesięcy na stażu w spółce energetycznej aktualizuje firmową stronę internetową i moderuje pracowniczego bloga. Oboje nie dostają za to ani grosza. Mają nadzieję, że jak się wykażą, to pracodawca zaproponuje im pieniądze. Na etat żadne z nich nie liczy."
http://biznes.onet.pl/niewolnicy-xxi-wieku-czyli-mlodzi-na-rynku-pracy,18563,5466255,1,news-detal
Jakby miała jakiś pożyteczny zawód (np. kucharza czy zawodowego kierowcy) to by miała pracę od ręki.
A cóż oni mogą lub nie mogą mieć w tej kwestii do robienia??? Dokładnie tyle samo co mieszkańcy Odpoczna.
Kończyk, ta "rekrutacja" jest chyba najlepsza. Doskonały przykład obrzędowości Neoliberalnego Kościoła Kapitału. Miałem gdzieś fajny tekst na ten temat, jak znajdę może podrzucę.
czyli rozwiązaniem problemu biedy i bezrobocia miałoby być upowszechnienie taniej, niskowykwalifikowanej siły roboczej - po co z hitlerem było walczyć w takim razie? on chciał dla nas tego samego
zwykła mentalność ekonomicznego niewolnika, służby co szczęśliwa jest, że może coś zrobić dla wielkiego państwa, gdzie tam śmie się kształcić i własne idee mieć: bo kto przecież gary umyje
żeby weastowy zawodowy kierowca miał gdzie i po co jechać, ktoś musi go tam wysłać - ale prawaki w życiu nie przyznają się do tego że ze świata widzą tylko te fragmenty, które wybierają widzieć
i plecie taki weast głupoty, a jaki szczęśliwy przy tym :)
świetny komentarz. Aż się humor poprawia przeczytać.
Dzięki :)
A jakby miała gębę odporną na plucie, to mogłaby zamiast ciebie zawodowo pieprzyć na lewicy.
No zależy jak patrzeć i z czym porównywać. W małej knajpce w Warszawie kucharz zarobi 100-300 na rękę dziennie. Nie są to kokosy, ale zawsze to lepiej niż na bezpłatnym stażu jęczeć jaki to kapitalizm jest zły.
Czysty wyzysk!
to coś tak poniżającego, że lepsze jest bezrobocie z dyplomem politologa w kieszeni?
sprawa nie w tym, że zawód mógłby być poniżający, bo takich nie ma
poniżające jest samowolne przyjęcie mentalności skolonizowanego tubylca, poniżające dla weasta powinno być propagowanie takiej mentalności
sprawa w tym, że stanowiska strategiczne, planowanie, zarządzanie, organizowanie i egzekucja procesów niezwykle rzadko są wykładane na kursach o prawo jazdy, czy w gastronomikach - nawet takie głupie zarządzanie kadrami.
sprawa także w tym, że jak na razie nie jesteśmy w stanie przewidzieć, który dzieciak wyrośnie na geniusza kalibru Sokratesa, Arystotelesa, Newtona, Kanta, czy Leibniza - więc kurcze pozostaje nam uczenie tych gamoni co zdają egzaminy najlepiej jak potrafimy
Sądząc po ilości knajp w miastach zachodniej Europy - to tam strasznie dużo tych skolonizowanych tubylców. Na każdym kroku. Ludzie po prostu nie rozumieją co dla nich dobre - zamiast organizować procesy makrospołeczne ludzie pieką kurczaki albo przygotowują sushi. Ech, ten brak świadomości klasowej...
I jeszcze jedna uwaga. Politolog (zwłaszcza taki politolog z artykułu) nie wie "więcej" niż technik gastronomii. On po prostu wie co innego.
poniżającym jest przejść do porządku dziennego nad faktem, że ludzie z wyższym wykształceniem są zmuszani do pracy za darmo, dla ludzi, którzy przejmują ich miasto na własność w procesie gentryfikacji
poniżającym jest wmawianie ludziom, że mają się ścigać w dół z robotnikami z trzeciego świata i domagać się obniżenia swoich wynagrodzeń przez co klasa robotnicza walczy o interes kapitalistów
poniżające jest obwinianie pracownika o bycie wyzyskanym
Nie, west. Serio uważam, że nauczanie innych o wyższości kapitalizmu, w godzinach pracy to hipokryzja. Chyba, że ktoś ci za to płaci i robisz to w ramach obowiązków służbowych.
W takim przypadku przepraszam. To kurewstwo.
A jak nazywa sie to samo tylko robione tak jak w twoim przypadku za darmo?
Czyn spoleczny?
:)))
lepsze to niż wieczne jojczenie.
A tu ciekawy tekst
Żebrak i maszyna, czyli mit niezależności za pieniądze
Im więcej mamy pieniędzy, tym bardziej jesteśmy niezależni, wolni, autonomiczni. Liczy się też nowoczesna technologia, którą możemy się posługiwać dzięki pieniądzom - zarobionym lub pożyczonym w banku. Dla pieniędzy wielu z nas zrobi więc dużo, a nawet wszystko. Wierzymy bowiem, że w ten sposób zyskamy to, co w życiu najważniejsze.
Czy tak jest? Czy kierując się przekonaniem, że pieniądze dają nam wolność, osiągamy to, o czym marzymy? Czy to tylko jeden ze współczesnych mitów, które kierują nas na złą drogę? A jeśli tak, to w jaki sposób mit o wolności za pieniądze, zależnej od technologii, wpływa na nasze życie i jak go rozwiać?
Beata Pawłowicz: Skromne, spokojne życie mało kogo dziś pociąga. Podobnie jak ważna społecznie praca, ale za niską pensję - na przykład nauczanie. Czy staliśmy się tak strasznie pazerni? Czy może chodzi o jakieś nasze przekonania?
Wojciech Eichelberger: To skutek działania jednego z mitów współczesności, który skutecznie narzuca nam sposób widzenia świata i naszej misji na tym świecie. Mit brzmi: "Im więcej pieniędzy i rzeczy będziesz posiadał, tym bardziej będziesz czuł się wolny i spełniony". Wygląda jednak na to, że dla mitu stałego gospodarczego wzrostu i rozwijającej się w nieskończoność konsumpcji - która ma nas wszystkich uszczęśliwić - nadeszły ciężkie czasy.
Problemy świata stały się tak trudne, a przyszłość tak niepewna, że powszechne przekonanie o wolnym rynku wolnych ludzi i niezawodnym państwie, które nas nigdy nie opuści w potrzebie, gwałtownie traci zdolność uwodzenia ludzkich umysłów i sumień. Kryzys ekonomiczny sprawi zapewne, że kilka naszych ulubionych mitów upadnie lub rozwieje się na naszych oczach.
Kłopot w tym, że wielu tak bardzo uwierzyło w mit konsumpcyjnego szczęścia i wolności, że stał się on sensem naszej indywidualnej i zbiorowej egzystencji. Dlatego jest mało prawdopodobne, że jako zbiorowość będziemy umieli rozpoznać i przyjąć z wdzięcznością wyzwalające wichry zmian, nawet gdyby niosły nadzieję na spokojne, spełnione, skromne życie w zgodzie ze sobą.
Mówisz o kryzysie ekonomicznym w Europie, o rosnącym bezrobociu wśród młodych ludzi, które także w Polsce sięga już według różnych badań 20-30 procent?
Również o tym. Dlatego trzeba rozmawiać o mitach współczesności. Czym one są? Skąd się biorą? Jak nie dać się im uśpić? Jak żyć w dzisiejszym, ponowoczesnym, płynnym świecie, gdy wszystko, w co dotychczas wierzyliśmy, co dawało nam oparcie i poczucie bezpieczeństwa, na naszych oczach rozpada się i przemija?
Na początek dobrze wiedzieć, że niezbędnym warunkiem istnienia i przetrwania postkapitalistycznej gospodarki - i cywilizacji, którą ukształtowała - jest nieustanne instalowanie w naszych umysłach nowych, sztucznych potrzeb, skłaniających nas do kupowania coraz większej ilości rzeczy i usług, a tym samym do coraz cięższej pracy. Nad umiejętnym wzbudzaniem naszych potrzeb konsumpcyjnych pracują sztaby naukowców, marketingowców, PR-owców, polityków i speców od gospodarki. A my - skoro godzimy się na taki sposób życia - aby zachować poczucie sensu i godności, wierzymy lub dobrze udajemy, że wierzymy, w mit konsumpcyjnej, ekonomicznej niezależności i szczęśliwości.
Ba! Wierzymy w istnienie Konsumpcyjnego Raju, gdzie mamy być wiecznie młodzi, piękni, bogaci, modnie ubrani i szalenie seksi!
Wyścig ku stale oddalającemu się horyzontowi konsumpcyjnego szczęścia trwa i przyspiesza z każdą chwilą. Mężczyźni coraz częściej wymieniają na nowe wersje swoje samochody, komputery, telewizory, komórki, zegarki, różne sprzęty i gadżety. Kobiety podobnie - plus: AGD, kosmetyki, modne ciuchy i zabiegi upiększające. Dzieje się tak, bo daliśmy sobie wmówić, że im większe robimy zakupy, im więcej zarabiamy i im więcej wydajemy, tym bardziej jesteśmy wolni.
No tak, ale jeśli mamy pieniądze, to naprawdę możemy realizować swoje plany i marzenia.
Zgoda. Pod warunkiem jednak, że nie zabraknie nam rozsądku, umiaru i kierunku. Wolnością nie są przecież bezmyślne, kompulsywne zakupy, czyli wydawanie zarobionych ciężką pracą pieniędzy, a potem pracowanie jeszcze więcej, by móc jeszcze więcej wydać i utrzymać na chodzie to, co wcześniej kupiliśmy. Wtedy już na nic więcej nie wystarcza nam czasu ani sił. Robi się smutno i groźnie.
Ale czy można tego uniknąć? Jak to zrobić, żeby nie wpaść w spiralę narastających wydatków i coraz cięższej pracy? Przecież inni będą te nowe modne rzeczy mieli, a my nie, i to nie będzie dla nas miłe.
Proces odzyskiwania i budowania autonomii powinien zmierzać dokładnie w odwrotnym kierunku. Wstępny kurs to nauka wybierania z rynkowej oferty tego, co jest naprawdę niezbędne, pozbywanie się nadmiaru rzeczy i udogodnień. Ćwiczenie się w mówieniu sobie: "Tego nie potrzebuję, to, co mam, mi wystarcza". Prawdziwe drogowskazy wskazujące drogę do Krainy Autonomii to umiar, realizm i stanie na własnych nogach. Im mniej zewnętrznego wsparcia potrzebujemy do naszego fizycznego, ekonomicznego, emocjonalnego i społecznego przetrwania, tym bardziej jesteśmy autonomiczni, niezależni, decydujący o sobie.
Będę może nudna, ale jeszcze raz powiem, że jednak możliwość decydowania o sobie zależy od pieniędzy. Gdy je mamy, łatwiej powiedzieć: "Dziękuję, nie zgadzam się na to, idę gdzie indziej". To dzięki pieniądzom możemy jeździć wygodnym i bezpiecznym samochodem i odwiedzać najpiękniejsze miejsca na Ziemi.
Specjaliści od marketingu wiedzą, że w opakowaniu "wolność/autonomia" niemal wszystko dobrze się sprzeda. Któż by nie chciał być wolny? Dążenie do wolności i autonomii to podstawowa potrzeba i cel każdej osoby. Potrzebujemy stać się osobą, czyli kimś osobnym, autonomicznym. W brzuchu matki, związani z nią pępowiną, doświadczamy całkowitej zależności. By choć trochę zacząć żyć na własną rękę, musimy wygramolić się z matczynego brzucha, a potem uwolnić się od pępowiny i łożyska. Poród jest pierwszą bramą na drodze do autonomii. Potem - by ruszyć dalej - walczymy o to, by opanować niezrozumiałe, nieposłuszne ciało, znosimy cierpienia wzrostu i rozwoju. Aż wreszcie po roku starań możemy się w końcu nieporadnie, ale samodzielnie przemieszczać w przestrzeni i, co równie ważne - gryźć i żuć. To kolejny wielki krok ku wolności. Stajemy się samo-chodem.
Gryzienie krokiem do niezależności?
Tak, bo pozwala nam samodzielnie się nakarmić. Znaleźć, ugryźć, przeżuć. Zaczynamy więc być zdolni do samodzielnego przeżycia. Nasze pierwsze ulubione słowa to wyznaczające granice naszej autonomii: "nie" i podkreślające naszą samodzielność: "sam", "sama". Przez następne dwadzieścia lat nabieramy wiedzy, sił i doświadczenia, by uzyskać emocjonalną, społeczną i finansową autonomię pozwalającą uwolnić się od rodziców. To nie jest łatwe, zwłaszcza ostatnio, kiedy tylu młodych ludzi nie może znaleźć pracy. Niestety wielu spośród tych, którzy pracę znajdą i mogliby uzyskać rzeczywistą autonomię, popada w zadłużenie i inne uwikłania sprawiające, że natychmiast tracą świeżo wywalczoną wolność. Chcemy jak najszybciej być jeszcze bardziej autonomiczni. Samo-chodzenie nam nie wystarcza. Chcemy mieć samochód, na który możemy liczyć i który otworzy przed nami świat. A także własne terytorium, czyli swój dom - najlepiej z ogrodem. To zrozumiałe. Trzeba więc bardzo uważać, by za wolność konsumpcyjną nie płacić wolnością-autonomią. Czyż nie czujemy się bardziej wolni wtedy, gdy nie będąc nikomu nic winni, poruszamy się na własnych nogach, niesiemy plecak, który bez trudu możemy unieść, i śpimy choćby w namiocie, ale własnym, niż wtedy, gdy z ogromnym ciężarem długu na barkach jedziemy pięknym, ale należącym do banku samochodem i mieszkamy w pięknym, ale należącym do banku domu?
Jasne. Jeśli jednak nie jesteśmy wędrownym poetą, to jednak myślimy, że wolni i niezależni będziemy, mieszkając właśnie w luksusowo wyposażonym domu (nawet na kredyt), i to w wielkiej metropolii!
Właśnie - autonomia miasta to kolejny mit. Prędzej czy później nasze instynktowne dążenie do autonomii sprawi, że w mieście nie będziemy się czuć komfortowo. Zaczniemy marzyć o zamieszkaniu na wsi, bo czujemy przez skórę, że miasto nie jest autonomicznym organizmem. Jest całkowicie uzależnione od dostaw energii, od bezawaryjnego i zsynchronizowanego działania wielu systemów i służb. Podobnie jak wówczas, gdy jesteśmy w relacji z ludźmi uzależnionymi i po jakimś czasie odkrywamy, że się od nich współuzależniliśmy - tak samo, żyjąc w mieście, odkrywamy, że uzależnione miasto nas współuzależniło. Jak to się dzieje? Mieszkając w mieście, jesteśmy ustawicznie narażeni na nadmierną stymulację naszych zmysłów i mózgu hałasem i chaosem informacyjnym. Przyzwyczajamy się więc do tego i nawet zaczynamy czuć, że nam ich brakuje. Żyjąc w mieście, uzależniamy się także od pozoru wygody i bezpieczeństwa w tłumie i pośród witryn dobrze zaopatrzonych sklepów.
Ale też w mieście czujemy się wolni i bezpieczni, bo je znamy. Mnie na przykład krowa pasąca się przy wiejskiej drodze przeraża, a pędzące na czerwonym świetle samochody wcale nie.
W końcu jednak i tak potrzeba niezależności zacznie toczyć walkę z uzależnieniem od miasta. Od sprawnego działania coraz bardziej skomplikowanego, cywilizacyjnego zaplecza. I od często niewolniczej pracy, by zarobić na energię niezbędną do zasilania tego złożonego systemu. Będziemy poszukiwać środowiska dającego większe szanse na autonomiczne życie i przeżycie. Ideałem stanie się tradycyjne gospodarstwo rolne. Bo tylko ono może trwać bez dostaw prądu, paliw i usług. Kuchnia z fajerkami, wiatrak, studnia na kołowrotek, kury, krowa, ogródek, pole, sad, las... Nic więcej nie potrzeba. Tam są przecież nasze wspólne korzenie.
Ideałem wolnego, autonomicznego istnienia są dziko żyjące zwierzęta, które by przeżyć, nie muszą niczego posiadać i nie wymagają żadnej obsługi ani technologii. Często z pogardą myślimy o zwierzętach, podczas gdy nasza ludzka zdolność do przeżycia bez cywilizacyjnego wsparcia jest prawie żadna i ciągle słabnie. Nawet na wsiach zanika umiejętność produkowania i przechowywania żywności, mądrego odżywiania się, domowego leczenia, odróżniania muchomora od prawdziwka czy mięty od pokrzywy. A przecież niezależni jesteśmy wtedy, gdy potrafimy zapobiegać chorobom i sami się leczyć, a więc gdy znamy się na ziołach, grzybach i jagodach. Gdy umiemy zdobyć żywność i wodę, w dowolnych okolicznościach rozpalić ognisko i zorganizować sobie schronienie, a w podróż zabieramy tylko tyle, ile możemy unieść...
Bezdomny wydaje się z tej perspektywy bardziej autonomiczny niż prezes wielkiej korporacji. Cały dobytek ma na skrzypiącym, zardzewiałym wózku, gdy tymczasem majątek prezesa zajmuje dwa tiry, a to i tak nie wszystko, bo jak zabrać dom, działkę czy basem?
Z punktu widzenia zdolności do przetrwania tak właśnie jest. Bezdomny z warszawskich Siekierek może być bardziej niezależny i szczęśliwy niż milioner mieszkający w konstancińskiej rezydencji. W wielkich miastach na opuszczonych działkach, na zapomnianych przykolejowych terenach można spotkać ludzi, których nazywamy nieszczęśnikami i biedakami. Na skrawkach ziemi pielęgnują warzywne grządki, jakąś jabłonkę czy orzech, mieszkają w schronieniach zbudowanych z odzyskanych materiałów, dogrzewają się kozą zasilaną rozbiórkowym drewnem i chrustem. Z pewnością nie martwią się rachunkami za energię i spłatą kredytów. Choć na ogół nie doceniają tego, jak bardzo są autonomiczni, i zazdroszczą jadącym w luksusowych samochodach zadłużonym korporacyjnym najemnikom.
To pocieszające dla tych, którzy z trudem wiążą koniec z końcem i nie mają szans na kredyt albo nie mogą znaleźć pracy, chodząc po tych luksusowych biurach w ciuchach z lumpeksu i w tanich chińskich butach z bazaru.
Najbardziej autonomicznymi ludźmi, jakich spotkałem w życiu, są afrykańscy Buszmeni. Już w pierwszej godzinie obcowania z nimi zrozumiałem, ile nieuzasadnionej pychy i zakłamania jest w naszym nacechowanym wyższością i współczuciem stosunku do ludzi potrafiących żyć i cieszących się życiem bez jakiegokolwiek cywilizacyjnego wsparcia. O dziwo, Buszmeni nie zazdroszczą nam niczego i bronią swojej autonomii, odmawiając korzystania z czegokolwiek, co mogłoby im ułatwić życie.
Patrząc na nich, można zrozumieć, jak niewiele człowiek potrzebuje do życia i do szczęścia. Wystarczy czyste powietrze, przewidywalny klimat - najlepiej jakiś bliżej równika - żyzna ziemia, żywa woda, trochę nieskażonego, naturalnego pożywienia, dużo ruchu. No i jakieś najprostsze okrycie i schronienie. Tylko tyle i aż tyle.
O czystą wodę i powietrze - nie mówiąc już o zdrowym jedzeniu - coraz trudniej. Ale za to czujemy nieodpartą potrzebę posiadania elektronicznych gadżetów, modnych ciuchów i wszelkiego rodzaju ułatwiaczy.
W elegancji, gadżetach i ułatwiaczach nie ma niczego złego - pod warunkiem, że jesteśmy przygotowani na ewentualność obchodzenia się bez nich. Miarą prawdziwej niezależności jest zdolność do przeżycia, gdy zabraknie nam cywilizacyjnych zabawek i udogodnień, gdy będziemy potrafili przeżyć bez sklepów, wyhodować coś do jedzenia, upiec chleb, uszyć spodnie, zrobić sweter, naprawić buty, długo iść, biec, a nawet polować. Postęp technologiczny i powszechna dostępność szybko zużywających się, wymienialnych i zastępowalnych produktów w sposób niezauważalny czyni nas na powrót podobnymi do niemowląt. Tyle, że jesteśmy uzależnieni nie od matki, lecz od obsługi i zasilania przez skomplikowany system współczesnej cywilizacji. Dlatego ważną miarą autonomii jest też zdolność do protestu, a nawet buntu przeciwko działaniu systemu wsparcia, który ogranicza naszą wolność. Znamienne, że taką zdolność zachowują na ogół młodzi, którzy jeszcze się nie zadłużyli, lub emeryci, którzy nie mają wiele do stracenia. Dla pozostałych jest to zbyt ryzykowne, bo za bardzo się uzależniliśmy.
Można przecież kupić mniejsze mieszkanie na tańszym Grochowie zamiast drogiego na Żoliborzu? Zachować trochę wolności, by w razie czego móc powiedzieć: "nie, szefie" i ocalić dobre zdanie o sobie, albo nawet zdrowie.
Brakuje pozytywnych, uznanych osobowych wzorców takich życiowych strategii. Ludzie, którzy tak postępują, są powszechnie uznawani za nieudaczników lub dziwaków i marginalizowani. Ich postawa jest bowiem antysystemowa, antykonsumpcyjna. Brakuje żywego mitu prawdziwej autonomii. Za to podpowiada nam się odwrotne recepty na życie. Media karmią nas obrazkami ludzi, którzy żyją na przedmieściach w domkach z przystrzyżonymi trawnikami. Ludzi, którzy rano pływają w swoich basenach albo piją kawę na tarasie luksusowego apartamentu z widokiem na Pałac Kultury i Nauki. Nie wiemy jednak, co się dzieje w tych domach, jak ci ludzie żyją, jakie mają problemy, więc myślimy, że są bezbrzeżnie szczęśliwi, i też tak chcemy.
Doktor Tomasz Olchanowski, badacz kultury, podczas wykładu w Laboratorium Dramatu w Warszawie stwierdził, że "Ziemia obiecana" Władysława Reymonta to pierwsza opowieść o tym, jak człowiek pracuje na maszyny.
To trafna diagnoza. Przecież pracujemy tak dużo także po to, by dostarczyć naszym telewizorom, komputerom, samochodom, pralkom, suszarkom, zmywarkom i mikserom energii niezbędnej do działania. Jest tego tyle, że zaoszczędzony dzięki nim czas musimy przeznaczyć na dodatkową pracę, by utrzymać je w ruchu. Takie życie sprawia, że trudno nam dostrzec to, co oczywiste. Dopiero kryzys budzi nas ze snu i otwiera nową perspektywę.
Kreujemy mity, bo dają nam złudzenie bezpieczeństwa i ładu, uwalniają od obowiązku czujności i odpowiedzialności, pozwalają nie widzieć, jak się rzeczy naprawdę mają. Nikt nie chce psuć sobie dobrej zabawy - nawet na "Titanicu".
Zabawa ma przecież trwać wiecznie, a my - być piękni, sławni i bogaci. Jeśli jesteśmy biedni, starzy i nieznani, to znaczy, że również głupi i niezaradni. Czyli: to nasza wina. Bo każdy z nas może zdobyć duże pieniądze, a więc także wolność - i to wolność od wszelkich trosk!
W czasach rodzenia się prawdziwego kapitalizmu nawet pucybut mógł stać się milionerem. Wtedy prawie każdy, kto naprawdę chciał, mógł otworzyć sklep czy inny biznes i funkcjonować na niezłym poziomie tak długo, jak pozostawał w harmonii z potrzebami lokalnej społeczności i dostarczał po rozsądnych cenach to, czego ludzie potrzebowali.
I pan Franek prowadził rodzinny sklepik przy Ząbkowskiej, a pani Danka zakład krawiecki przy Grójeckiej. Jej syn miał ambicje i otworzył fabrykę butów. Znalazł lokal pod Warszawą, miał maszyny i pierwsze zamówienia...
W tamtych czasach ktoś, kto nie podjął wyzwania i nie spróbował, miał prawo się wstydzić i zasługiwał na to, by być zawstydzanym. Teraz, w czasach monopolu i dyktatury korporacji, liczą się tylko wielcy gracze. Nie sposób przebić się do klubu milionerów. Mało tego, nie utrzymamy siebie i rodziny z własnego sklepiku przy Ząbkowskiej czy zakładu krawieckiego przy Grójeckiej. Stopień zaawansowania technologicznego większości produktów jest tak wysoki, że już nic konkurencyjnego nie zmajstrujemy w swoim garażu - tak jak to zrobili twórcy Microsoftu czy Apple'a. Coraz bardziej ograniczone możliwości rozwoju małych rodzinnych biznesów i pracy na swoim w oczywisty sposób redukują szanse na ekonomiczną autonomię obywateli. Sytuacja zaczyna przypominać to, co się działo w komunie, tyle że na totalne zmonopolizowanie rynku mają teraz apetyt globalne korporacje. Marnym pocieszeniem w tej sytuacji jest, że nie musimy się wstydzić braku sukcesu, bo nie zależy od nas w takim stopniu, jak to było w dawnych, dobrych czasach.
Mówisz o minusach. Z drugiej jednak strony nie jesteśmy już zobowiązani poświęcać się dla rodziny czy ojczyzny. Kobiety nie mają dzieci, ale mają karierę. Mężczyźni singlują, by nie mieć na głowie domu. Kultura konsumpcyjna daje nam wszystkim, pierwszy raz w historii, pełne prawo do niezależności, do samorealizacji.
To prawda, tylko trzeba w niezależny, mądry sposób z tych praw i możliwości korzystać. Najważniejsze szlify autonomii emocjonalnej zdobywamy, rozstając się z rodzicami. Nie chodzi oczywiście o to, żeby o nich zapomnieć, lecz o to, by osobą dla nas najważniejszą miał szansę stać się ktoś, z kim mamy nadzieję spędzić życie i ewentualnie mieć dzieci. Ale w niedojrzałym pojmowaniu autonomii związanie się z kimś wydaje się zagrażać niezależności. Chcemy być wolni i w każdej chwili robić to, co się nam podoba. Autonomia pojmowana jako "wolność-od", a nie "wolność-do", staje się czasami obsesją i uniemożliwia doświadczanie ważnych wymiarów ludzkiej egzystencji. Wtedy wiązanie się z kimś, posiadanie dzieci - a nawet stałej pracy - uznajemy za narzucone nam, niechciane ograniczanie i zniewolenie. To nie jest autonomia. Ideałem autonomii jest sytuacja, w której mamy wszystkie opcje otwarte - czyli wolność wyboru - i wybieramy te, które są w danym momencie w harmonii z okolicznościami naszego życia.
A więc kiedy poczujemy, że się wyszaleliśmy, że już nie chodzi o stawianie na siebie, ale raczej o to, by codziennie rano widzieć nie tylko swoją twarz w lustrze - poszukajmy tej jednej, jedynej osoby, postawmy na miłość, dom, dzieci, a więc na tradycyjne wartości.
Młodość musi się wyszaleć, bo młodzieńcze szaleństwo jest poligonem autonomii. Ale prędzej czy później się reflektujemy: "Jeśli moje życie do końca ma tak wyglądać, to ja dziękuję. Mam też inne potrzeby niż bezpieczeństwo, beztroska i zabawa. Chcę doświadczyć miłości, silnego związku z innym człowiekiem, a może nawet bycia rodzicem. W tej sytuacji wybieram to, czego na tym etapie życia potrzebuję, i rezygnuję ze złudzenia nieograniczonej wolności młodzieńczej". Gdy zrozumiemy, że nasza wolność wyraża się również w możliwości podjęcia dobrowolnej decyzji o ograniczeniu tej wolności i o wzięciu współodpowiedzialności za los innych i za losy wspólne, stajemy się jeszcze bardziej wolni i autonomiczni. Dobrze jest odróżniać autonomię i niezależność od pozostawania w zaklętym kręgu własnych lęków, niemożności, deficytów i ograniczeń. Jeśli wybierzemy "wolność-od", będziemy mogli liczyć tylko na pieniądze i posiadanie, co, jak już wiemy, prowadzi do jeszcze większego zniewolenia.
http://www.psychologia.net.pl/artykul.php?level=677
fraction to po polsku ułamek,
a faction - odłam. o to drugie chyba chodziło ?