Niedawno kilka podmiotów podpisało Deklarację Programową Lewicy. W liście do portalu lewica.pl Piotr Ikonowicz (były poseł SLD dwóch kadencji Sejmu. Obecnie przewodniczący Nowej Lewicy skrytykował samą deklarację, jak i osoby będące jej sygnatariuszami. Przypomniał, że stojący na czele Ruchu Odbudowy Gospodarczej im. E. Gierka, prof. Bożyk jest członkiem rady programowej SLD, a to go dyskwalifikuje w oczach prawdziwej lewicy. Dlaczego? Tego nie wyjaśnił były poseł SLD. Dalej Ikonowicz pisał, że porozumienie stanowi kolejną próbę walki o tzw. jedność lewicy za cenę lewicowych ideałów. Wniosek z tego, zresztą słuszny, że z SLD się nie rozmawia. No bo o czym?
Organizatorem spotkań na Smolnej jest "bezpartyjny" Krzysztof Pilawski. W ostatni wtorek trafiłem na jedno z tych spotkań. Nie byłem na nim od początku, bo znalazłem się tam zupełnie przypadkowo. Usiadłem cichutko w końcu sali, bez zamiaru zabierania głosu. Kogo tam zobaczyłem? "Bezpartyjnych" SLD-owców, "bezpartyjnych" członków Pracowniczej Demokracji, "bezpartyjnych" członków Nowej Lewicy, "bezpartyjnych" członków jednego z PPS-ów (którego, nie wiem), duet Bratkowski-Balcerek, a nawet anarchistów. Pierwsze pytanie, jakie sobie postawiłem, to pytanie o to, co tak różne podmioty robią w tym jednym miejscu? Miesiąc temu organizowali dwa różne pochody 1-szo Majowe i mijając obrzucali się inwektywami, a dziś siedzieli razem i debatowali nad - uwaga! - "wspólnymi wartościami lewicy"!
Nie jest jednak moim celem zdawanie relacji z tego spotkania, lecz stawianie pytań. Po co? Dlaczego? Dokąd ma to zaprowadzić uczestników spotkania? Pierwsza odpowiedź, która w dobie przedwyborczych koalicji nasuwa się samorzutnie, to właśnie to, że spotkania te w zamiarze organizatora miałyby być zaczątkiem takiego "porozumienia ponad podziałami", "Deklaracji Programowej Lewicy bis", jakkolwiek by to śmiesznie nie brzmiało. To, że za tym samym stołem siedzą członkowie ultraliberalnej SLD jakoś nikomu nie przeszkadza. Mówią, że poszukują "wspólnych wartości lewicy". Poszukują tych wspólnych wartości wespół z partią, którą na co dzień określają "lewicową tylko z nazwy", a jej działaczy - "zdrajcami sprawy robotniczej". Teoretycznie w takim układzie jedyne, co mogą te podmioty wspólnie wysmażyć, to protokół rozbieżności. Ale komu i do czego taki protokół jest potrzebny? Kto to zobaczy i kto o tym usłyszy? I w ogóle, kogo to obchodzi?
Przypuszczam zresztą, że aby komuś powiedzieć, jak bardzo się od niego różnię i jak bardzo go nie lubię, nie musze przychodzić na te spotkania regularnie od 3 miesięcy i powtarzać mu w kółko, jaki to brzydki jest. Ten, kogo nie lubię, zrozumie to także wtedy, gdy z jego zaproszenia nie skorzystam. Czy tu aby też nie chodzi o tzw. "jedność lewicy za cenę lewicowych ideałów"? Hmm... Ale dobrze, porzućmy na chwilę spiskową teorię dziejów. Porzućmy również pytania, po co i komu potrzebna byłaby taka deklaracja "wspólnych wartości lewicy". Zapytajmy, czy takie wspólne wartości obiektywnie istnieją między obecnymi tam podmiotami?
Załóżmy, że uczestnicy spotkań naiwnie wierzą, że takich "wspólnych wartości" można się dopracować. Jeśli zakładamy uczciwość intencji uczestników - przynajmniej tej radykalnej części - to niewątpliwie wierzą, co potwierdzają swym uczestnictwem w cotygodniowych spotkaniach już od 3 miesięcy i wierszówkami z dodatku do czwartkowego wydania "Trybuny". Nie tak dawno Aleksander Kwaśniewski, guru SLD, jeszcze jako prezydent wyraził pogląd idealnie odzwierciedlający to, czym jest SLD. Powiedział on: "W moim przekonaniu cenna dla Polski jest taka lewica (...), która akceptuje w pełni demokrację i nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia. Taka, która respektuje racjonalność ekonomiczną i nie przygotowuje eksperymentów gospodarczych, ale wierzy w wolny rynek i szanuje jego instytucje i zasady: giełdę, swobodę przedsiębiorczości, niezależność banku centralnego, silny pieniądz. (...) Natomiast w sferze obyczajowo-światopoglądowej (...) nowa lewica nie powinna wyrzekać się swoich poglądów". Nie pozostawia to wątpliwości, że jedyny consensus dotyczący "wspólnych lewicowych wartości", to co najwyżej zasada, że na schodach ruchomych w metrze "LEWA ma być wolna!". I to tyle, jeśli chodzi o gospodarkę.
To, że SLD musi iść w lewo nie ulega wątpliwości. Nie ma wyboru, bo na prawo jest już tylko ściana. Pójście w lewo oznacza dziś dla SLD jednak tylko akcentowanie sfery obyczajowej i obrona tzw. dorobku III RP. Stosunku do mniejszości seksualnych czy do aborcji jako kwintesencji lewicowości tej partii. Na ile szczery jest ten stosunek mieliśmy też okazję przekonać się w czasie ostatniej kadencji Sejmu i rządów SLD. Jak pamiętamy, jednym z haseł wyborczych, które wyniosły SLD do władzy, była wtedy liberalizacja tzw. ustawy antyaborcyjnej. Pamiętamy również dobrze, że partia ta dokonała czegoś, co w dziedzinie obietnic wyborczych jest prawdziwym mistrzostwem świata. Z wielu obietnic, które składała, nie zrealizowała ani jednej! Czy komuś takiemu można ufać?
Niewątpliwie uczestników spotkań połączyć mogą hasła: "Kaczor - stop, Giertych - stop", ale przecież to samo może ich wszystkich połączyć z Tuskiem czy Frasyniukiem, bo sprzeciw wobec Balcerowicza już nie za bardzo. To zresztą już łączy i ma wyraz w wielu lokalnych porozumieniach SLD, SdPl i partii Henryki Bochniarz - demokratów.pl. Niedawno na wspólnej konferencji występowali: Olejniczak, Borowski i Onyszkiewicz. Czy można oczekiwać, że na następnej konferencji dołączy do nich ktoś z uczestników debat na Smolnej i wspólnie będą troskać się o losy polskiej demokracji? Czas pokaże.
Można się zastanawiać, dlaczego ta część radykalnej lewicy, która siada do jednego stołu z liberalnym SLD, nie siada do wspólnych debat np. z ojcem Dyrektorem? W moim przekonaniu, i nie powiem tego całkiem ironicznie, przy całej gamie różnic nie do przezwyciężenia, wydaje się, że więcej wspólnych wartości można by było znaleźć z Tadeuszem Rydzykiem, który na antenie swego radia upomina się o ludzi biednych i wykluczonych niż z samym SLD. Mało tego! Ojciec Rydzyk nie boi się nawet używać słowa "wyzysk"! A kto wie, może odpowiednio pokierowany, wejdzie jeszcze na drogę teologii wyzwolenia? Co w Katolandzie nie byłoby bez znaczenia.
Polska lewica zawsze się różniła od siebie od samego początku. Jedność to niepotrzebny i szkodliwy mit. Nie da się pogodzić ognia z wodą. Tak było już od czasów PPS i SDKPiL. Drogi były różne i różne były cele. Czasem te drogi się splatały, bo przy ogromnych różnicach łączył ich w jakiś sposób stosunek do człowieka, pracy i kapitału. Dlatego nie raz organizowali wspólne pochody i strajki. Łączyło ich coś, co pozwala używać na określenie tych partii, bez problemów terminologicznych, słowa "Lewica".
SLD nie jest lewicą pod żadnym względem, więc jak można wymagać od nich wyznawania jakichkolwiek wartości lewicowych? O co chodzi? Kto jest bardziej naiwny, a kto bardziej głupi? Czy radykalna, kanapowa lewica mniema w swej naiwności, ze zaszczepi w SLD płomień rewolucji, czy też SLD jest tak głupie i mniema w swej głupocie, że te kilka osób, bez żadnego oparcia w społeczeństwie, za cenę drobnych i nic nie znaczących ustępstw podbije SLD w sondażowych rankingach?
Moim zdaniem taki katalog "wspólnych wartości lewicy" jest dziś niemożliwy do osiągnięcia i nikomu niepotrzebny, jeśli pod tym katalogiem miałby się również podpisać Sojusz. Dziś nie. I to nie tylko z tego powodu, że ugrupowania te pasują do siebie jak pięść do oka, ale także z powodów formalnych. Celowo wyżej pisałem o "bezpartyjnych". Ci "bezpartyjni" to przecież na co dzień wodzowie i działacze swoich partii i partyjek. Na co dzień biegają ze swymi chorągiewkami, tekturkami, transparentami ścigając się, kto z nich będzie na czele pochodu i to najlepiej tratując konkurenta. Jak oni bardzo pragną być na świeczniku! Ci ludzie mieliby coś zrobić razem? 2 lata temu zakładali Porozumienie Lewicy Antykapitalistycznej, które skończyło się całkowitym fiaskiem. Teraz mieliby to robić ponownie i to na dodatek ze zdrajcami sprawy robotniczej? Coś ma z tego wyjść? Mam małe wątpliwości.
Warto się zastanowić, jaki cel tych spotkań zakładają sobie ich organizatorzy (jawni czy ukryci). Kiedyś w podobny sposób powstawał Sojusz - jako koalicja partii, różnych innych podmiotów i związków zawodowych. Też pod hasłem walki z prawicą SdRP skanalizowało na długi czas niemal cały lewicowy ruch. Potem Sojusz przekształcił się w partię i wszystkich zrobił w konia. Czyżby szykowała się powtórka z historii?
Jarosław Augustyniak
Autor jest działaczem Polskiej Partii Pracy i przewodniczącym Stowarzyszenia "Enklawa".