Halimi: "Różnorodność" przeciwko równości?

[2007-11-26 09:10:19]

9 sierpnia b.r. Ministerstwo Sprawiedliwości w Waszyngtonie poinformowało, że 49% z 16500 ofiar zabójstw w Stanach Zjednoczonych było Afroamerykanami, którzy stanowią jedynie 12,8% populacji USA. Równie kiepsko jak przed zbrodnią chronieni są czarni przed biedą (stanowią 32% amerykańskiej biedoty) i przed chorobami (w 2004 r. 19,7% z nich nie było objętych żadną opieką medyczną, białych natomiast – 11,3%). Można by bez problemu przedłużać to wyliczanie, wykazując kolejne wymiary dyskryminacji czarnych, oraz – w różnym stopniu – ludności hispanojęzycznej, kobiet, itd.

Nie uniknął tego także uniwersytet, a nawet daleko mu do tego. W instytucji, która z taką rozkoszą wałkuje wszelkie szlachetne deklaracje, niezliczone porady, zalecenia i kolokwia na temat "różnorodności", jedynie 14 z 433 profesorów przyjętych w 2003 r. przez placówki elitarnej Yvy League (Yale, Harvard, Princeton, Columbia itd.) było czarnych. Dysproporcja istnieje oczywiście także pośród przyjmowanych na studia studentów, choć nie aż tak głęboka.

Wykładowca Walter Ben Michaels nie polemizuje z tym w swoim ataku na amerykańską lewicę, ale zarzuca jej, że opanowała ją obsesja na punkcie różnorodności[1]. Tylko że chodzi tu według niego o pewną specyficzną formę różnorodności. Taką, która ma coraz silniejszą skłonność do zaniedbywania (i ukrywania) kwestii socjalnej. Uważa on, że z całą pewnością proporcja ofiar zabójstw, utrudnionego dostępu do opieki medycznej i na uniwersytety jest znacznie większa wśród "mniejszości" niż wśród "białych". Ale co możemy zaobserwować, jeśli porównamy nierówności nie pomiędzy czarnymi a białymi, tylko pomiędzy biednymi a bogatymi? Dysproporcja jest bez porównania większa.

Jeśli chodzi o opiekę medyczną, to 24,2% Amerykanów dysponujących dochodem poniżej 25 tys. dolarów nie jest nią objętych w ogóle. Dlaczegóż wobec tego, pyta Michaels, wymiar rasowy problemu stawiany jest przed jego aspektem socjalnym? Oczywiście kategorie "czarni" i "biedni" mają ogromny zbiór wspólny[2]. Ale kiedy akcent kładziemy na jednym, a nie na drugim, prowadzimy siły polityczne do tego, by uznały, że wybór jednego wymiaru do naprawienia ma nastąpić kosztem drugiego. W jednym przypadku, plan działania mógłby być taki, żeby lekarze i szpitale zajęli się lepiej mniejszościami rasowymi; w drugim byłby to bardziej progresywny system podatkowy, który sfinansowałby powszechną opiekę medyczną. Niestety, stwierdza z goryczą Michaels, "wolimy likwidować rasizm niż problem biedy, raczej celebrować różnorodność kulturową niż dążyć do równości ekonomicznej".

Na uniwersytetach, które są jednym z najbardziej uprzywilejowanych obszarów amerykańskiej polityki "pozytywnej dyskryminacji"[3], nacisk położony na wymiar etniczno-rasowy procesu rekrutacji na studia wydaje się jeszcze bardziej dyskusyjny. Bo dyskryminacja na kampusach jest przede wszystkim ekonomiczna. Podczas gdy przez placówki szkolnictwa wyższego przechodzą dwie trzecie młodych Amerykanów, których rodzice znajdują się w górnej, najbogatszej ćwierci społeczeństwa, taki sam etap w życiu jest udziałem tylko 14% z tych, którzy dorastali w rodzinach z najbiedniejszej ćwierci populacji. W 146 placówkach, w których selekcja jest najostrzejsza, odnośne proporcje przytłaczają jeszcze bardziej: 74% synów i córek bogatych, 3% synów i córek biednych... Zrozumiałe jest, że elitarne uniwersytety demonstrują swoje statystyki studentów należących do "mniejszości" (31% w Princeton, 32% w Yale, 37% w Harvardzie); nie przejmują się specjalnie dochodami studentów, tylko ich "rasą"[4].

Media rozmiłowane w indywidualnym wyścigu pod hasłem "od pucybuta do milionera" podtrzymują mit społecznej mobilności, który w USA odgrywa rolę czynnika konserwatywnego. Bezkrytycznie legitymizuje istniejący porządek.

Rozpowszechniane przezeń wierzenia tkwią głęboko w umysłach Amerykanów, którzy wyobrażają sobie, że naprawdę mają szansę żyć kiedyś w bogactwie, podobnie jak są święcie przekonani, że struktura społeczna ich kraju wytworzona jest przez system merytokratyczny, który potrafi wynagradzać wyobraźnię i ciężką pracę. W 1996 r. 64% Amerykanów deklarowało, że jest "bardzo prawdopodobne" lub "dość prawdopodobne", że kiedyś będą bogaci, co wówczas dla nich oznaczało zarobki rzędu 100 tys. dolarów rocznie. Dziesięć lat później przeciętny dochód na głowę (połowa populacji zarabia więcej, druga połowa mniej) pozostaje poniżej połowy tej wysokości, a jedynie 7% Amerykanów dysponuje takim dochodem, który wysuwałby ich na czoło żyjących w dostatku. „W społeczeństwie, w którym tylko 7% procent populacji zarabia powyżej 100 tys. dolarów rocznie fakt, że 64% procent Amerykanów wyobraża sobie, że się kiedyś znajdą wśród tych 7%, "opiera się na ogromnych złudzeniach", podkreśla Michaels.

Ogromną część tej wiary (która nie przestaje wzrastać, podczas gdy bogactwo nie przestaje się od tych ludzi oddalać) przypisuje on ideologii "różnorodności" i "pozytywnej dyskryminacji", której awangardę stanowią jego zdaniem amerykańskie uniwersytety. Postrzega je jako "maszyny propagandy, dzięki którym można wierzyć, że klasowa struktura społeczeństwa nie zostanie zakwestionowana". I uściśla: "problem «affirmative action» nie polega na tym (jak się często myśli), że gwałci ona zasadę merytokracji; ona wytwarza iluzję, że żyjemy w merytokracji. Przypomina się często, do jakiego stopnia Harvard byłby biały, gdybyśmy odrzucili affirmative action. Ale może wyobraźmy sobie raczej, jak by wyglądał, gdybyśmy affirmative action opartą na rasie zastąpili affirmative action opartą na klasie. Prawie 90% studentów Harvardu pochodzi z rodzin zarabiających powyżej średniej: połowa z tych studentów musiałaby wówczas iść gdzie indziej. Większość odrzuconych byłaby wówczas bogata i biała. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że ani oni, ani ich rodzice nie mają nic przeciwko obecnej polityce różnorodności. Jest ona dla nich tylko łapówką, którą godzą się wspólnie płacić, by móc wciąż ignorować kwestię nierówności ekonomicznej. Fakt, że bycie białym nie faworyzuje na starcie kandydata do Harvardu ukrywa inną rzeczywistość, znacznie bardziej fundamentalną: że bogactwo pomaga, by dostać się na studia, albo inaczej mówiąc, że aby się dostać, przede wszystkim nie można być biednym".

Walka o różnorodność podkręca rasistów w ich uprzedzeniach; walka z nierównością zmuszałaby uprzywilejowanych do utraty ich pieniędzy. Mówiąc krótko, liczne uniwersyteckie batalie na rzecz multikulturalizmu mają za swą stawkę niewiele więcej ponad określenie "koloru skóry dzieci bogatych". Michaels rzuca się zapamiętale na tę "niby-lewicę", która stała się według niego "departamentem rozwoju kadr prawicy", zmartwiona przede wszystkim tym, by zagwarantować kobietom i mniejszościom etniczno-rasowym w obrębie klas uprzywilejowanych te same prawa, jakimi dysponują biali bourgeois płci męskiej.

Inspirujące analizy Michaelsa, gustującego w paradoksach i potrafiącego robić użytek ze znajomości kultury amerykańskiej (jest profesorem angielskiego na uniwersytecie w Illinois), wydobywają na światło dzienne ukryte oblicze pojęć bezstronności/sprawiedliwości tak wysoko ocenianych dziś przez francuskie formacje polityczne pragnące przybić gwóźdź do trumny równości. Pociągają jednak za sobą kilka wątpliwości. Autor odmalowuje amerykańską lewicę, zamkniętą w trochę butnych i dość obsesyjnych bataliach na rzecz "różnorodności". Zdarza się przecież jednak tej ostatniej zaangażowanie przeciwko wojnie w Iraku, przeciwko zamykaniu fabryk, przeciwko kluczowemu znaczeniu pieniędzy w kształceniu wyższym. Trwanie przy nacisku położonym wyłącznie na nierówności dochodów wydaje się czynić Michaelsa ślepym na istnienie specyficznych form dyskryminacji, seksualnych czy etnicznych; nie uwolnimy się od nich automatycznie, gdy kiedyś wreszcie nastanie równość – dzieje ruchu robotniczego już to wykazały. Wreszcie, czy fakt, że nie ma czegoś takiego jak rasy, przeszkodził jak dotąd istnieniu rasistów, czasem nawet w łonie klas ludowych?

Idąc za Michaelsem, można by powiedzieć, że ktokolwiek oburza się, że kobiety na Wall Street zarabiają mniej niż mężczyźni, "ukrywa fakt", że te ostatnie nie są wcale ofiarami w porównaniu z "kobietami z Wal-Mart". Ale czy sprzeciw wobec przywilejów społecznych finansjery, tak mężczyzn, jak i kobiet, musi zabraniać walki przeciwko dyskryminacji płacowej doświadczanej przez kobiety, w tym również kobiety z burżuazji? Autor spędził kawał swego życia na jednym z uniwersyteckich kampusów Ameryki, dość odizolowanych od społecznego życia kraju, który je żywi, i może dlatego zdarza mu się czasem "przeginać" w drugą stronę. Chce pozyskać kolegów z kasty uniwersyteckiej – dywagujących wciąż o zasadzkach na "teksty" do zdekonstruowania i o starciach "symbolicznych", w które się należy angażować – przypominając im o wyzwaniu przebudowy społeczeństwa. Lepiej więc może mu nie mówić, że zdezorientowani Europejczycy, w trosce o teoretyczną wirtuozerię, noszą się z zamiarem importu takich nauk na własne terytorium – w celu uratowania lewicy...

Przypisy:
[1] Walter Ben Michaels, "The Trouble With Diversity: How We Learned To Love Identity And Ignore Inequality", Metropolitan Books, New York, 247 stron.
[2] W znacznie mniejszym stopniu sprawdza się to w odniesieniu do mniejszości azjatyckiej, też uwzględnianej w statystykach "różnorodności".
[3] Zob. John D. Skrentny, "L’ ‘affirmative action’ américaine en déclin", "Le Monde Diplomatique", maj 2007.
[4] W pewnym miejscu Walter Ben Michaels podkreśla paradoksalne stanowisko tych, którzy przyznają, że "rasy" nie opierają się na żadnej rzeczywistości naukowej, ale nie przeszkadza im to z entuzjazmem świętować "dumy" niektórych z tych ras.

Serge Halimi
tłumaczenie: Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się w "Le Monde Diplomatique - edycja polska".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku