Pacyński: Zrozumieć i nie szkodzić

[2009-03-04 08:28:41]

Aczkolwiek George W. Bush szczęśliwie pożegnał się z gabinetem owalnym, nie wydaje się, aby można było liczyć na rzeczywistą zmianę amerykańskiej polityki wobec Iranu.

Choć zarówno irański minister spraw zagranicznych jak i nowa przedstawiciel USA w ONZ Susan Rice głośno mówili o możliwości przywrócenia zerwanych w 1980 roku stosunków dyplomatycznych, to pozostałe posunięcia nowej administracji nie zdają się zapowiadać częściowego choćby przełomu.

Sama perspektywa zbrojnego uderzenia nie wydaje się już raczej prawdopodobna, nawet jeżeli sekretarz stanu Clinton i wiceprezydent Biden, główny doradca Obamy w kwestiach polityki zagranicznej, nie tracą żadnej nadarzającej się okazji, aby podkreślić pełną do tego gotowość. Świeżo upieczony prezydent ma na głowie wystarczająco dużo problemów w domu (nie wspominając o bałaganie w bardzo szeroko rozumianych stosunkach zagranicznych), aby mieć czas na realizację wojowniczych zapędów, o ile rzecz jasna takowe żywi.

Niestety, odejście od opcji pobrzękiwania szabelką, niewątpliwie najgorszej z możliwych, nic na dłuższą metę nie zmienia, albowiem pozostawienie wszystkiego tak jak obecnie, jest równie złym rozwiązaniem.

W oczach zachodu, nie tylko Stanów Zjednoczonych, Iran nieodmiennie jawi się jako zacofany kraj ponurych, niebezpiecznych "turbaniarzy". Mało który stereotyp jest równie daleko upraszczający, co krzywdzący. Niestety, jak wiele innych, wywiera znaczący wpływ na polityczne decyzje.

Chodzi nie tyle o to, że Iran - przedtem Persja - to kraj o wspaniałej starożytnej kulturze, że pierwszą swego rodzaju deklarację praw człowieka, w dziejach wydali nie francuscy rewolucjoniści, ale Cyrus Wielki, lecz także i o to, jaki Iran jest obecnie.

Zaraz, można by tu wtrącić, czyż nie jest to kraj rządzony przez opresywny, fundamentalistyczny reżim?

To niestety prawda. Jednakże wielu ludzi przyjmuje to jako łatwe usprawiedliwienie swego sposobu widzenia Iranu, zamiast zastanowić się nad przyczynami takiego, a nie innego stanu rzeczy i tym samym wyciągnąć odpowiednie wnioski.

Za głównego sprawcę upadku ostatniego szacha w 1979 należy uważać nie ajatollaha Chomeiniego, lecz Johna Fostera Dullesa.

Po latach nieudolnych absolutystycznych rządów dynastii Pahlavi, w wyniku wyborów z 1951 do władzy doszedł doktor Mohammed Mossadegh. Nowy premier, czołowy polityk demokratyczny w kraju, pragnął zmienić jego oblicze przeprowadzając konieczne reformy. Szachowi zamiary Mossadegha nie mogły się podobać, jednakże znajdował się na znacznie gorszej niż szef rządu pozycji.

Dynastia Pahlavi nigdy nie była popularna. Jej założyciel i zarazem ojciec ostatniego szacha był zwykłym niepiśmiennym oficerem, który za namową i z pomocą Wielkiej Brytanii, przejął tron zbrojną ręką, oddając w zamian kontrolę nad zasobami ropy naftowej - bogactwa kraju - w ręce obcych towarzystw. Pomimo fatalnej dla narodu polityki był na tyle bezwzględny i zręczny, że utrzymał zagrabioną władzę przez lata. Jego syn nie był, na swe nieszczęście, przywódcą ani zdolnym, ani choćby wystarczająco sprytnym.

Ta żałosna marionetka w rękach zagranicznych monopoli i rodzimych koterii nie mogła się mierzyć z premierem, którego posunięcia wywołały entuzjazm aktywizujących się po latach terroru sił postępowych. A trzeba pamiętać, iż siły postępowe w Iranie były dość znaczące.

Wydawało się, że nic nie jest w stanie zatrzymać głębokich przemian: zerwania z zależnością od zagranicznych mocarstw, umocnienia się raczkującej demokracji, pozbawienia monarchy władzy (albo tronu w ogóle).

Niestety, co zresztą było do przewidzenia, znacjonalizowanie złóż ropy przez Mossadegha rozzłościło zagraniczne koncerny oraz popierające ich rządy, a szach zamiast pertraktować uciekł gdzie pieprz rośnie, wyczekując sposobności do powrotu i odwrócenia wszystkiego, co dotąd zdążyło się dokonać.

Brytyjskim potentatom naftowym, za pośrednictwem rządu, bez większego trudu udało się przekonać nowego amerykańskiego prezydenta, generała Dwighta Eisenhowera, iż Mossadegh reprezentuje siły komunistyczne. Nie miało to oczywiście nic wspólnego z prawdą, ale Eisenhower, który o stosunkach w regionie wiedział raczej niewiele, politykę zagraniczną pozostawiając w rękach swego twardogłowego sekretarza stanu Dullesa, długo się nie namyślał i dał zielone światło do podjęcia odpowiednich kroków.

Wykonana w 1953 operacja "Ajax", opracowana pod kierownictwem Dullesa oraz jego brata, dyrektora CIA Allana, stanowi modelowy przykład szybkiego zamachu stanu, nie pozostawiającego przeciwnikowi czasu na reakcję. Mossadegh został odsunięty, szach "tryumfalnie" powrócił do Teheranu. Brytyjscy nafciarze musieli co prawda pożegnać się z eksploatacją irańskich złóż, ale – choć marna to pociecha – złoża ropy zostały uratowane dla cywilizowanego świata, z tym, że łapy na nich położyli ich amerykańscy koledzy.

Zasiadając ponownie na opuszczonym w pośpiechu tronie szach znalazł się w jeszcze gorszej sytuacji, niż poprzednio. Przed puczem był tylko politycznym zawalidrogą, z którym wciąż można próbować się układać. Teraz między nim a reformistami była krew. Nie tylko zresztą reformistami, ale i tysiącami ludzi poprzednio trzymających się na dystans od polityki: obca interwencja wraz z następującymi potem szerokimi represjami, dotykającymi niekoniecznie tych "co trzeba", zrobiły swoje. Pahlavi stał się obiektem ogólnonarodowej nienawiści. Zaczął się powolny, ale nieunikniony, upadek szacha.

Mohammad Reza Pahlavi nie zdawał sobie raczej sprawy z prostego fakt, iż żyje w XX wieku i nie jest bożym pomazańcem. Nie rozumiał zupełnie do jakiego stopnia rozwinęli się jego poddani politycznie i społecznie, jak i tego, iż ostatnim posunięciem podpisał na siebie wyrok śmierci, z odroczeniem wykonania o szesnaście lat. Wiedział wszelako jedno: usunięcie krnąbrnego premiera nie oznaczało końca kłopotów. Po puczu pozbawione przywódcy koła postępowe nie były wprawdzie w stanie kontynuować jego dzieła, ale nadal stanowiły zagrożenie dla establishmentu, zagrożenie tym większe, że zadany cios zradykalizował opozycję, a ostatnie dwa lata przekonały ją, że - używając modnego dziś terminu - yes, we can!

Szach zareagował tedy jak każdy tępy satrapa: potężnymi represjami. Jego tajna policja, Savak, bez wątpienia zasługuje na miano najskuteczniejszej i jednej z najstraszliwszych tego typu instytucji w historii. Dosłownie na każdym przystanku autobusowym, co doskonale opisał Ryszard Kapuściński, dyżurował tajniak. Savak miał swoje biura i katownie na zapleczach sklepików i pralni we wszystkich dzielnicach i uniknął, jak wiele jego odpowiedników za granicą, biurokratycznego skostnienia.

Represje okazały się skuteczne. Rewolucjoniści, aby nie trafić do więzienia, lub, co gorsza, przed pluton egzekucyjny, musieli albo uchodzić za granicę, albo cicho siedzieć w domach. Szach w pełni osiągnął zakładany cel: postępowe siły oczywiście pozostały, ale przestały istnieć jako zorganizowana siła.

A morał z tej okrutnej historii wynika taki, że nawet najsprawniej działający aparat represji nie jest w stanie uratować tyrana. W rewolucji 1979, dopiero później i niezupełnie słusznie nazwanej "islamską", wiodącą rolę odgrywały właśnie siły postępowe i umiarkowane.

No dobrze, i tu pada pytanie, czemuż władzę przejęli radykalni szyiccy duchowni, ustanawiając fundamentalistyczny reżim, pasujący do idei Mossadegha i jego spadkobierców tyleż, co śledź do czekolady?

Odpowiedź okazuje bardzo prosta: po uprzednim złamaniu kręgosłupa (sam duch nie wystarczył) postępowców, a teraz obaleniu ancien regime’u, jedyną nienaruszoną, i tym samym gotową do przejęcia pałeczki, strukturą pozostało duchowieństwo.

Niezależnie od tego, jak sprawy miały się potem, trzeba klerowi szyickiemu oddać sprawiedliwość. Jego opór wobec samozwańczego spadkobiercy Cyrusa Wielkiego - choć nie dawał się zauważyć w okresie rewolucji Mossadegha, plasującego się wszak na przeciwnym biegunie - w niemałym stopniu przyczynił się sukcesu w 1979 roku. Mimo całej swej głupoty szach nie ośmielił się porwać na duchowych przywódców religijnych: mentorów słabo wykształconych mas, przez które też był znienawidzony, głównie za nieskuteczność w walce z nędzą i błogosławieństwo udzielone grabieży ekonomicznej kraju.

Rewolucja 1979 roku była bezprecedensową interakcją sił zarówno postępowych jak i skrajnie zachowawczych, które jednoczył jeden cel: usunięcie raz na zawsze wspólnego wroga. Jednak kiedy wróg został pokonany i nic już obu stron nie łączyło, ta mniej wyczerpana miała w ręku lepsze karty.

Zresztą, rzecz znamienna, wielu reprezentantów sił postępowych nie wydawało się z początku zaniepokojonych oznakami islamizacji. Duchowieństwo przyciągnie do republiki niewykształcone masy, ale będzie ona demokratyczna. Przecież rewolucja jest lewicowa i nie można tego zmienić – można było często usłyszeć w tamtych dniach. Tymczasem duchowieństwo nie chciało i, co ważniejsze, nie musiało dzielić się niczym.

Ale i tu historia mogłaby się potoczyć nieco innym torem, gdyby nie "genialna" rada, jaką prezydentowi Carterowi udzielił nieoceniony doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Zbigniew Brzeziński, przekonując, aby zezwolił na powrót z wygnania Chomeiniego, bo to, jak ujął, "święty człowiek". Jimmy Carter należał do tych lokatorów Białego Domu, którzy mogli się poszczycić szerokimi horyzontami i znajomością świata, ale potrafił również słuchać bardzo głupich rad. Chomeini wrócił i fanatycy zyskali silnego przywódcę.

Mitem jest też przekonanie, iż właśnie Chomeini zainicjował ostre nastroje antyamerykańskie. Irańczycy nie potrzebowali wcale słuchać przemówień czcigodnego hierarchy, aby czuć wściekłość za lata eksploatacji, "porad technicznych", jakich śledczym z Savaku udzielali przyjaciele z Langley, za zgniecione nadzieję i złamane życie tysięcy ludzi po 1953 roku. Ajatollah po prostu skanalizował je w bardziej drastyczny sposób, czego kulminacją było zajęcie ambasady w Teheranie.

Nowy system poradził sobie z likwidacją potencjalnych przeciwników, zarówno nielicznych nieutulonych w żalu rojalistów, jak i zawiedzionych postępowców, jeszcze sprawniej niż poprzedni.

Wstrząsający, bo bardzo osobisty, a zarazem ostry, gdyż widziany oczami dziecka, opis tego, jak nowy system rozwiązał problemy wewnętrzne, możemy znaleźć z "Persepolis" Marjane Satrapi. Nieocenionym narzędziem dla nowych władców była wojna z Irakiem Saddama Husajna, popieranego zarówno przez Waszyngton, jak i Moskwę. Zadziałał stały mechanizm: zagrożony obcymi rakietami naród zjednoczył się w obronie własnej, a przy tym także i wokół istniejącej władzy, jakakolwiek by nie była. Wykorzystując te okoliczności reżim przeprowadził bardzo dokładną czystkę, dzięki czemu po zakończeniu długiej i bardzo krwawej (wszelkie propozycję pokojowe odrzucano, aby nie skończyć "sprzątania" za wcześnie) wojny był całkowitym panem wyczerpanego narodu, który pragnął jedynie spokoju.

Ale i tym razem okazało się, że nawet najbardziej skuteczne "sprzątanie" i aparat kontroli nie jest w stanie zatrzymać pewnych procesów, gdy po latach starannie pilnowanego spokoju znów coś zaczęło się dziać.

W 1990 roku, niedługo po zawarciu pokoju, wszelka zorganizowana opozycja przestała istnieć. Pokolenie, zainspirowane reformami Mossadegha, które na krótko doszło do władzy po obaleniu i ucieczce, tym razem ostatecznej, szacha, zostało złamane. W wyniku eksplozji demograficznej nowe pokolenie, urodzone krótko przed lub po rewolucji, a więc wychowywane pod rządami mułłów, zaczęło stanowić większość. Nie oznaczało to jednak, że większość wytresowaną i pokorną.

Oczywiście indywidualne akty oporu wobec reżimu zdarzały się nagminnie, zarówno w początkowym okresie, jak i następujących latach konsolidacji. Jednakże dotyczyły głównie spraw, wydawać by się mogło, drobnych, zazwyczaj na tle obyczajowym.

Trudno stwierdzić, czy było to po części zimno skalkulowaną strategią, czy tylko wynikiem fanatycznego zaślepienia. Faktem jest jednak, iż rygoryzm obyczajowy i gorliwe ściganie wszelkich przejawów nieprawomyślności na tym tle, okazały się jednym z najskuteczniejszych narzędzi do dławienia niebezpiecznych zapędów.

Działanie tego mechanizmu zostało trafnie opisane w "Persepolis", nieocenionym źródle wiedzy o postrewolucyjnym Iranie: wychodząc z domu ludzie zastanawiali się "czy moja chusta nie jest za krótka, czy spodnie nie są za krótkie? Czy dostanę baty?", zamiast "gdzie się podziała wolność słowa, co z więźniami politycznymi, jak można tak żyć?"

Ale każdy kij ma, jak wiadomo, dwa końce: drobne akty nieposłuszeństwa z czasem przyczyniły się do stworzenia swego rodzaju świadomości politycznej tego nowego, starannie przecież wychowywanego, pokolenia. Pomimo ostrych represji, Iran szczęśliwie nigdy nie osiągnął takiego stopnia totalitaryzmu, jak Irak Saddama czy Arabia Saudyjska. Powodzenie pozornie nieistotnych demonstracji, typu wymykający się spod chustki kosmyk, ośmielało młodzież i tym samym przyczyniało się do erozji systemu, który jak każdy zamordyzm, śmieszności nie znosi.

Z czasem zaczynały następować dalsze oznaki aktywizacji. Nie tak drastyczne, jak w przeszłości, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. Kulminacją był wybór, w 1997, mało znanego duchownego, Mohhamada Chatamiego, kandydującego pod hasłem liberalizacji, demokratyzacji oraz otwarcia na zewnątrz, na piątego prezydenta Islamskiej Republiki Iranu. Stanowisko to jest pozbawione faktycznej władzy, skupionej niepodzielnie w rękach przywódcy duchowego i otaczających go imamów, ale sam fakt przytłaczającego zwycięstwa outsidera dawał świadectwo powszechnym nastrojom (poparło go ponad siedemdziesiąt procent głosujących, w większości z pokolenia pamiętającego wyłącznie Islamską Republiką).

Rzeczywiste zmiany nie nastąpiły, ale wybory uświadomiły pokoleniu jego siłę i jedność, która z czasem mogła przekształcić się, jak uczy historia, w coś więcej. Znacznie więcej.

Sam Chatami okazał się przykrym rozczarowaniem. Owszem, nie dysponował faktyczną władzą, ale, korzystając z ochrony, jaką dawał mu urząd (wiele zmieniło się od czasów Abolhassana Banisadra, pierwszego prezydenta obalonego i wygnanego po tym, jak próbował korzystać z formalnych uprawnień), mógł stać się rzecznikiem zmian i swego rodzaju "duchowym przywódcą" niezadowolonych.

Z Chatamim czy bez aktywizacja postępowała pełną parą. Wystąpienia publiczne, demonstracje, stawały się coraz częstsze, a reakcje sił policyjnych, choć nadal nieustające, to jednak wydawały się jakby mniej zdecydowane. W przeciwieństwie do szacha, ajatollahowie doceniali w pełni wagę wydarzeń i to właśnie czyniło ich groźniejszym przeciwnikiem.

Toteż mało kto liczył na rewolucję. Mimo niepopularności reżim miał prawie dwadzieścia lat, by się umocnić, a wciąż potencjalna opozycja dopiero zaczynała, nie dysponując niczym poza własną determinacją. Dlatego oczekiwano raczej zyskiwania kolejno, wpierw drobnych, a następnie coraz znaczniejszych, ustępstw ze strony reżimu, przysłowiowego rozluźnienia kajdan, co z czasem doprowadziłoby do prawdziwego przełomu. I wszystko wskazywało, iż tak właśnie się sprawy potoczą.

Zresztą po zakończeniu długotrwałej, wyniszczającej wojny nastąpiła znacząca odwilż w stosunkach z zachodem. Poczucie, wprawdzie ograniczonego otwarcia i kontaktów ze światem sprzyja zmianom.

Niestety i tym razem skończyło się na nadziejach...

Dziś już wiemy na pewno, iż ekipa Busha planowała inwazję na Irak zanim jeszcze na dobre wprowadziła się do szykownego gmachu na 1600 Pennsylvania Avenue. 11 września rozwiązał im ręce i na fali ogólnokrajowej, strasznie ogłupiającej, histerii mogli uzyskali carte blanche niemalże na wszystko, co tylko im przyszło go głów.

Przygotowując grunt pod późniejsze operacje prezydent wystąpił z pamiętnym przemówieniem, w którym zrównał Irak, Iran i Koreę Północną w ramach tak zwanej "osi zła" (neokonserwatyści uwielbiają takie klimaty). Pamiętam doskonale ówczesne reakcje, zwłaszcza w odniesieniu do Iranu. "Teheran wbity na oś" – głosił wymowny tytuł jednego z artykułów, przedrukowanego w "Forum". Autor tekstu słusznie przewidywał iż rozpętana atmosfera zahamuje dokonującą się powoli, ale jednak, normalizację w Iranie i popchnie kraj w objęcia skrajnych ekstremistów.

Nie zapominajmy, że działo się to jeszcze w okresie, gdy wielu wciąż wierzyło, iż Bush nie zdecyduje się na tak kretyńskie posunięcie, jak wkroczenie do Iraku. Sama jednak retoryka i poczucie zagrożenia robiły swoje. 1980 bis?

Ponownie zadziałał znany nam już mechanizm. Nabierający dotąd wiatru w żagle zwolennicy reform nie zaczęli oczywiście pałać nagłą miłością do reżimu, ale nie mieli też żadnych złudzeń, że amerykańskie naloty dotknęły by w równym stopniu wszystkich Irańczyków.

Po inwazji na Irak przerażenie sięgnęło zenitu. Upojony iluzorycznym sukcesem Bush nie krył się wcale, jaki krok zamierza teraz wykonać. Jedynym, co uchroniło Iran przed wtargnięciem zabijaków spod znaku US Army był całkowicie szokujący dla planistów z Pentagonu (acz przewidywany przez trzeźwiej myślących obserwatorów) opór irackiej partyzantki. Paradoksalnie Persów od wojny uchronili znienawidzeni od wieków Arabowie.

Trudno zaprzeczyć, iż istnienie, mało przyjaznego - delikatnie mówiąc - reżimu w Teheranie okazało się być bardzo na rękę niedawnym władcom Waszyngtonu.

Bez posiadania odległego, abstrakcyjnego, a przez to jakże "wiarygodnego", wroga, którym można było straszyć obywateli do poduszki, nie mogli by aż tak łatwo podejmować osławionych działań. Usuwając go, zabiliby przysłowiową kurę znoszącą złote jajka.

Do dziś nie wiadomo, co spowodowało zaniechanie wykonania przygotowywanego pełną parą planu uderzenia. Czy powodem była świadomość, iż Iran jako "wróg" jest korzystniejszy dla poczynań neokonserwatystów, niż jako kolejna "rozwijająca się demokracja"? Niekoniecznie: prezydent Bush i jego najbliżsi współpracownicy zdążyli przekonać świat o swoim braku umiejętności logicznego myślenia, przedkładając nad nią snucie fantastycznych wizji. Może zadziałało przekonanie, iż US Army nie jest w stanie zająć i kontrolować wielkiego, gęsto zaludnionego kraju o trudnych warunkach terenowych? Też nie, była administracja nie przejmowała się "biadaniami" realistów, wierząc bez zastrzeżeń w bajki o nieograniczonej potędze amerykańskiego oręża. Raczej mieli po prostu związane ręce, nie mogąc poradzić sobie ze znacznie mniejszym Irakiem?

Dlaczego nie zrealizowano następnej części planu, to dziś nieistotne.

Istotnym jest natomiast, że - świadomie czy też nie - amerykańscy misjonarze uczynili ze swej postawy najlepszy prezent dla coraz bardziej chwiejącego się reżimu. Reżimu, który przedtem wykorzystał wojnę i ciągłe zagrożenie, aby zdobyć władzę absolutną i pogrzebać dysydentów. Teraz nowa odsłona terroru nie była potrzebna. Uwagę ludzi, od domagania się zmian, odwracał widok błyskających za miedzą w słońcu pustyni pancerzy Abramsów: zagrożenia bezpośredniego.

Ajatollahowie postąpili dokładnie tak samo, jak Bush: uciszyli protesty dzięki istnieniu, w tym wypadku akurat naprawdę śmiertelnego, wroga. Ewentualny wybuch wojny powitaliby z radością, wiedząc doskonale, że inwazja ma małe szanse powodzenia. Gdyby do tego doszło, bez wątpienia umocniliby się jeszcze bardziej: nastąpiłoby kolejne gruntowne "sprzątanie".

Zimny konflikt przysłużył się obu stronom do wzmocnienia własnej pozycji i jednocześnie zakneblowania niezadowolonych. Ucierpieli na tym, jak zawsze, zwykli obywatele.

Symbolicznym niejako odwróceniem fali, wywołanej pod koniec lat 90., stał się wybór w 2004 roku na prezydenta Mahmouda Ahmadinejada. Zwycięstwo tego plującego jadem, prymitywnego fanatyka było możliwe tylko dzięki tym niezwykłym okolicznościom. I aczkolwiek Ahmadinejad, szczęśliwie też pozbawiony władzy, traci na popularności, to nie przekłada się to na spadek siły rządzących fanatyków.

Po raz kolejny działania obcych umożliwiły reżimowi podłamanie reformatorów.

Wnioski wypływające z tej długiej i bardzo smutnej historii są bardzo proste, ale wciąż trudne do przyswojenia dla milionów ludzi, których sposób myślenia determinuje siermiężna propaganda i utrwalone stereotypy.

Iran wielokrotnie znajdował się na drodze do reform i postępu. Ale za każdym razem, kiedy tylko do osiągnięcia celu zostawało parę kroków, był brutalnie spychany z trasy i rzucany w objęcia, a to tępych dyktatorów, a do religijnych doktrynerów.

Odejście od mniej lub bardziej bezpośredniego ingerowania w jego sprawy nie osłabi systemu. Ale dokładnie to samo można powiedzieć o nieustającej izolacji, w jakiej niestety i nowa amerykańska administracja, oraz kraje Europy, zdają się widzieć "dobre" rozwiązanie.

Wbrew powszechnemu w niektórych kręgach mniemaniu tym, co osłabia skostniałe systemy nie jest polityka na krawędzi wojny, kordon sanitarny czy też ostre sankcje. To uderza głównie w niewinnych ludzi, budzi ich nienawiść i naturalnie przybliża do własnych ciemiężycieli. Realnym rozwiązaniem jest otwarcie. Z otwarcia korzystają właśnie ci zwykli ludzie, a traci system, który jest oparty na izolacji.

Iran, w którym do głosu dochodzi nie niepokojony ruch reformatorski, jest nie tylko dobry dla samych Irańczyków, ale i dla stabilności w całym regionie.

Aby to osiągnąć wystarczy pomagać, czyli przede wszystkim nie szkodzić.

I zrozumieć. Zrozumieć Iran i jego mieszkańców.

Krzysztof Pacyński


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



25 LAT POLSKI W NATO(WSKICH WOJNACH)
Warszawa, ul. Długa 29, I piętro, sala 116 (blisko stacji metra Ratusz)
13 marca 2024 (środa), godz. 18.30
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca
Podpisz apel przeciwko wprowadzeniu klauzuli sumienia w aptekach
https://naszademokracja.pl/petitions/stop-bezprawnemu-ograniczaniu-dostepu-do-antykoncepcji-1
Szukam muzyków, realizatorów dźwięku do wspólnego projektu.
wszędzie
zawsze

Więcej ogłoszeń...


25 kwietnia:

1921 - Komisja Centralna Związków Zawodowych podjęła uchwałę o zerwaniu stosunków z KPRP i zwalczaniu komunistów w ruchu związkowym.

1947 - Założono Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą „Prasa” .

1974 - W Portugalii postępowi oficerowie skupieni wokół Ruchu Sił Zbrojnych dokonali zamachu stanu, w wyniku którego obalono rządy dyktatorskie (tzw. rewolucja goździków).

1975 - W Portugalii Partia Socjalistyczna wygrała wybory do Zgromadzenia Narodowego.

2004 - Socjaldemokrata Heinz Fischer został prezydentem Austrii.

2005 - Socjaldemokrata Jiří Paroubek został premierem Czech.

2009 - Socjaldemokraci i Zieloni wygrali przedterminowe wybory parlamentarne na Islandii.


?
Lewica.pl na Facebooku