Na okoliczność szczytu klimatycznego ONZ w Kopenhadze, media zaczęły prześcigać się w doniesieniach i komentarzach dotyczących perspektyw przeciwdziałania globalnemu ociepleniu klimatu i roli, jaka w tym procesie powinna przypaść Polsce. Początkowo uwaga mediów obracała się wokół sporu między rozwiniętymi i rozwijającymi się krajami ONZ, dotyczącego kwestii: kto i w jakim stopniu powinien ponosić koszty walki ze zmianami klimatycznymi. Wybuchł skandal, gdy do dziennikarzy wyciekł poufny szkic projektu przygotowanego przez delegatów krajów rozwiniętych, przewidujący rozłożenie kosztów proporcjonalnie do wielkości emisji dwutlenku węgla, co interpretowane jest jako dyskryminacja krajów rozwijających się, posiadających przeważnie zacofany, wysokoemisyjny przemysł. Obecni na konferencji delegaci polskiego rządu oraz sam premier Donald Tusk, przyjęli w tej sprawie dość osobliwe – a w istocie bezczelne – stanowisko: chcieliby, żeby Polska w jak najmniejszym stopniu składała się na "pomoc klimatyczną" dla krajów ubogich, więc opowiadają się za zasadą obciążenia kosztami według emisyjności, ale jednocześnie chcą, żeby – jako członek Unii Europejskiej – nasz kraj, który ze względu na wysoką emisję CO2 otrzymał już przydomek "Chiny Europy", otrzymywał od krajów o niskoemisyjnym przemyśle wsparcie w niezwykle kosztownym procesie przestawiania polskiej gospodarki na bardziej ekologiczne tory. Ta filozofia podwójnych standardów jest przykładem paradoksów politycznych, do jakich prowadzi swoisty "nacjonalizm klimatyczny" – punkt widzenia dominujący w debacie o walce ze skutkami ocieplenia klimatu, przyjmowany dziś bezkrytycznie przez klasę rządzącą i większość mediów. Wyobrażenie "krajów" lub "narodów" wadzących się ze sobą o udział w kosztach walki z globalnym ociepleniem jest poważnym błędem i jednocześnie mitem wygodnym dla kapitalistycznej klasy rządzącej, sprzyja on bowiem zgodzie na to, by kosztami tymi obciążyć głównie ludzi pracy na całym świecie, podczas gdy podstawową odpowiedzialność za zatruwanie naszej planety ponosi wielki biznes, który emituje zdecydowaną większość gazów cieplarnianych.
Kolejnego przykładu nieporozumienia wynikającego z przyjęcia tej błędnej perspektywy dostarczyły wszystkie główne dzienniki w Polsce, gdy 11 grudnia obwieściły, że zgodnie z raportem przygotowanym przez firmę doradczą McKinsey & Co. redukcja emisji CO2 o jedną trzecią do 2030 r. będzie kosztować Polskę ponad 90 miliardów euro. Jest to, jakby nie było, gigantyczna suma. Jak można się było spodziewać – od razu zawrzało, a premier Tusk z miejsca zaapelował o "solidarność klimatyczną" i błagał, żeby nie próbować ochraniać klimatu poprzez "zarzynanie gospodarki". Według McKinseya te 90 miliardów to hipotetyczne koszty, które zbiorczo poniosą zarówno zwykli obywatele – np. kupując i wkręcając energooszczędne żarówki – jak i polski przemysł, przede wszystkim zaś energetyka, budownictwo i transport, które odpowiadają za emisję 60 proc. dwutlenku węgla w naszym kraju. Olbrzymia cena redukcji już została podchwycona jako argument przeciwko zdecydowanej walce ze zmianami klimatycznymi przez wsłuchanych w lament premiera "patriotów" i prawicowców wietrzących w hasłach walki o przyszłość Ziemi "eurokomunistyczną propagandę" i groźbę "ekoterrorystycznego reżimu", warto zatem zastanowić się choć przez chwilę na tym, co te 90 miliardów faktycznie oznacza i skąd ta liczba się wzięła.
Pan płaci, Pani płaci...
Ponieważ powszechnie przyjmuje się – skądinąd słusznie – że całościowe koszta redukcji emisji CO2 będą zależeć od kosztów, jakie gotowy będzie ponieść na ten cel prywatny sektor gospodarki – a w Polsce dotyczy to też państwowego sektora energetycznego, przygotowywanego do prywatyzacji - prawie wszyscy politycy i dziennikarze przejęci postępem ekologicznym martwią się w tym kontekście głównie o los prywatnych przedsiębiorców, zakładając niemal automatycznie, że przerzucenie tych kosztów na resztę społeczeństwa – przeważnie pod postacią podwyżek cen energii, towarów i usług – należy uznać za coś zrozumiałego samo przez się i "naturalnego" w "gospodarce rynkowej", jak zwykli nazywać kapitalizm. Jak więc firma McKinsey wyliczyła owe 90 miliardów? Szacunki te powstały w wyniku konsultacji przeprowadzonej przez tę firmę z przedstawicielami biznesu, przede wszystkim przemysłu i sektora energetycznego, prosząc ich o oszacowanie kosztów jakie spodziewają się ponieść producenci i dostawcy energii, wytwórcy towarów i właściciele firm transportowych. Nikt jednak nie zwraca uwagi na to, że w podejściu tym koszty można szacować jedynie przy założeniu, że powinny one przede wszystkim pozwolić kapitalistom osiągać takie zyski, jakie chcą – zakłada się więc, że podstawowym warunkiem wdrożenia ekologicznych rozwiązań, jest zachowanie wszystkiego tak jak jest, byleby tylko nie naruszać interesów kapitału, byleby tylko nie prowokować zmian systemowych. Jeśli się przez chwilę zastanowić, to pytanie, jakie zadano przedsiębiorcom, brzmiało w rzeczywistości: jak sądzicie, ile jesteście w stanie wydać na zmniejszenie waszej emisyjności CO2, tak aby móc zarobić na tym kupę forsy?
To, że szeroko pojęty ruch ekologiczny wydaje się nie dostrzegać tak istotnego aspektu całej sprawy, świadczy o braku zdolności liberalnego trzonu tego zróżnicowanego przecież środowiska do przezwyciężenia strukturalnych barier postępu ekologicznego, jakie stwarza sam kapitalizm. Luminarze ruchu ekologicznego spod znaku Greenpeace i podobnych organizacji, mimo że trudno odmówić im szczytnych intencji, i mimo że niechętni są stanowisku przypisującemu priorytet nieprzerwanej, nieograniczonej akumulacji kapitału, to jednak sami niweczą własne starania, godząc się na dalsze obowiązywanie logiki gospodarczej zgubnej dla środowiska naturalnego. Tego rodzaju podeście utrwala zafałszowane pojęcie bogactwa, efektywności, kosztów i marnotrawstwa. W myśl tej logiki, dowolnie wielkie koszta (o ile są one uspołecznione) można uznać za nieistotne, jeżeli są to koszta uzyskania astronomicznych zysków (o ile są one sprywatyzowane) – to jest właśnie kapitalistyczna "efektywność". Dlatego podejście oparte na nienaruszalności interesów kapitału powoduje, że dowolnie wielkie marnotrawstwo – pieniędzy, zasobów naturalnych, pracy, zdrowia i życia ludzi – nie zostanie uznane za marnotrawstwo, o ile tylko zyski garstki magnatów finansowych i przemysłowych okażą się większe. Jasne, że nawet liberalna część ekologów jest w stanie dostrzec czającą się tu obłudę, rzecz jednak w tym, że nie występując przeciwko kapitalizmowi, rezygnują tym samym z uzyskania politycznego argumentu pozwalającego na dokonanie radykalnego, systemowego kroku w kierunku rzeczywistości społeczno-gospodarczej, w której zrównoważony rozwój będzie wreszcie możliwy. Każdy rodzaj zaniechania również jest wyborem, z konsekwencjami którego przyjdzie zmierzyć się w przyszłości. Przyjmując nienaruszalność interesów wielkiego biznesu, a tym samym nienaruszalność systemu kapitalistycznego, liderzy ruchu ekologicznego, w którym obecni są przecież lewicowcy, a nawet socjaliści, sami sobie wiążą ręce. Sądzą, że pobłażliwość wobec globalnego kapitału pozwoli im wyjść na "poważnych" i osiągnąć szybkie, wymierne efekty dzięki kompromisowi, podczas gdy faktycznie przerzucanie kosztów postępu ekologicznego na zwykłych ludzi zagrozi politycznej legitymizacji samego ruchu – koszty poniesione przez klasę pracującą zawsze będą większe, jeżeli będą one oznaczały zbiorową składkę na fundusz ekologicznego wsparcia dla kapitalistów.
Ekorynek, ekozyski, ekoporażka
Doskonałym przykładem manowców, na jakich ruch ekologiczny może wylądować wskutek akceptacji pomysłów na redukcję emisji CO2 w paradygmacie "rynkowym", jest porażka systemu handlu pozwoleniami na emisję, przyjętego przez Unię Europejską. Oparty jest on na założeniu, że próbując zmieścić się w ustalonych przez UE limitach emisji, przedsiębiorstwa przemysłowe i energetyczne, będą inwestować w ekorozwiązania, zwłaszcza jeżeli niewykorzystane limity będą mogli sprzedać tym, którzy w tych ograniczeniach nadal się nie mieszczą. Pierwsza faza programu, trwającą w latach 2005-2007, zakończyła się klapą, okazało się bowiem, że ogólna emisja dwutlenku węgla ze strony przemysłu nieco wzrosła zamiast zmaleć. Po prostu Unia okazała się nad wyraz szczodra w przydzielaniu kapitalistom limitów, więc ci z niską emisyjnością mogli szybko przehandlować swoje pozwolenia, za to ci z wysoką emisyjnością, zamiast ją redukować, bez problemu kupowali dodatkowe pozwolenia, zwłaszcza że w sytuacji poważnej nadwyżki osiągnęły one śmiesznie niską cenę. Obecna faza programu, określanego dziś zachęcającym dla biznesu mianem "cap and trade", ponownie obfituje w nadmiar pozwoleń, co jest o tyle ciekawe, że przyznawano je w lipcu 2008 r., gdy światowa recesja już się rozpoczynała i dalsze spowolnienie gospodarcze było do przewidzenia, wiadomo było więc, że emisje CO2 zmniejszą się i tak. W ten sposób kapitałowi trafił się okres "wakacyjny" w ograniczaniu emisyjności. Jak grzyby po deszczu wyrosły za to fundusze inwestycyjne specjalizujące się w spekulacji pozwoleniami na emisję. Jak jeszcze można zaoszczędzić na wstrzymaniu się od ekomodernizacji? Można zainwestować w jakiś projekt w krajach ubogich, który deklaratywnie ma pomóc im ograniczać ich emisyjność, nawet jeżeli przedsięwzięcie to nigdy nie zostanie uruchomione i sfinalizowane – kapitalista dostaje wówczas dodatkowe ekstra limity do wykorzystania na terenie Unii.
Jak widać, cały ten system pomyślany jest raczej tak, aby nie ograniczać trucia atmosfery, zamiast je ograniczać, a przy okazji pozwala kapitałowi zachować czyste ręce: "chcemy dobrze; dzięki rynkowi spełniamy wszystkie ekologiczne standardy, biznes się kręci i wszyscy są szczęśliwi". Dlaczego unijny system odznacza się takim pobłażaniem dla kapitalistycznego ekooszustwa? W ogóle się nie domyślamy. Doprawdy, istna łamigłówka... Przecież podobno Unia Europejska to "socjalizm". Zaś 15-tysiączna armia korporacyjnych lobbystów pracujących w Brukseli z pewnością używa energooszczędnych żarówek.
Znany komentator gospodarczy prof. Witold Orłowski w wypowiedzi dla "Dziennika Gazety Prawnej" twierdzi, że fakt, iż polska energetyka zmuszona jest ponieść ogromne wydatki w związku z modernizacją w kierunku zmniejszenia emisyjności, wynika z "zaniedbań", czyli z tego, że jeszcze nie została sprywatyzowana. Tymczasem Stany Zjednoczone, gdzie cała energetyka jest w rękach prywatnych, są – obok Chin – największym emitentem dwutlenku węgla na świecie, a poziom emisji cały czas rośnie. Poziom emisji CO2 przez przemysł krajów UE udało się generalnie ustabilizować i jest on obecnie nieco niższy niż w 1990 r. Dokonało się to jednak w skutek ustawowego wymuszenia określonych standardów na kapitalistach, jeszcze przed wprowadzeniem systemu "cap and trade", który okazał się niewypałem. Dziś jednak mamy do czynienia z sytuacją wymagającą zmian radykalnych, jeżeli do 2030 r. ma dojść do redukcji emisji CO2 o 30 proc., jak chce Unia. Jeżeli nie dojdzie do zamachu na interesy globalnego biznesu, a wszyscy będą tylko główkować, jak ekologia może się opłacić kapitałowi, to większość kosztów modernizacji zostanie przerzucona na ludzi pracy najemnej. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w Polsce, gdzie Polska Grupa Energetyczna, czyli państwowo-kapitalistyczny kartel producentów energii, wyspecjalizował się w regularnych podwyżkach cen energii, uzasadnianych kosztami modernizacji. Gdyby nie Urząd Regulacji Energetyki, PGE dawno puściłoby nas wszystkich z torbami – zazwyczaj zjawiają się w URE z żądaniami podwyżek cen rzędu 15-20 proc. Zgarniają jednak astronomiczne zyski, a spekulanci dosłownie zabijali się o akcje PGE w czasie giełdowego debiutu tej spółki. Wiadomo też, że wskutek intensywnego przestawiania produkcji energii na niższą emisyjność od podwyżek cen prądu będzie nam się otwierał nóż w kieszeni. I nic dziwnego – w końcu trzeba będzie złożyć się na zysk PGE i łańcuszka komercyjnych dostawców energii. Ekotechnologie będą wyjątkowo drogie ponieważ wskutek obowiązywania unijnych regulacji popyt będzie wielokrotnie przerastał podaż. Energo-kapitał po raz kolejny ubije doskonały interes, a klasa pracująca za to zapłaci.
Dajcie żyć ludziom, ale nie kapitałowi
Wobec tych, którym zbiorczo przykleja się etykietkę ekologów, wysuwa się zarzut o czynienie ze sprawy globalnego ocieplenia czegoś w rodzaju nowej religii. W oskarżeniach, że stawiają oni żabki, misie a nawet drzewa ponad dobro ludzi, nie ma zbyt wiele prawdy, problem jednak w tym, że dążenie ruchu do osiągnięcia widocznych, wymiernych efektów ekologicznych, bez szczególnego przejęcia się kosztami, jakie musieliby ponieść żyjący dziś ludzie, sprawia, że ich polityczne stanowisko staje się zarówno niesłuszne, jak i nieskuteczne. Twierdząc, że postępu technologicznego można dokonać w ramach kapitalizmu, sygnalizują, że "koszty są jakie są" i muszą zostać poniesione przez kogokolwiek, byleby tylko uratować Ziemię. Muszą sobie zdać sprawę, iż jest to podejście nie do zaakceptowania przez większość populacji ludzkiej – tę większość, która zawsze i w sposób uzasadniony przejęta jest jakością swojego życia w przewidywalnej perspektywie czasowej. Ziemię należy ratować również dla przyszłych pokoleń jej ludzkich mieszkańców i o tym akurat ruch ekologiczny głośno mówi, jednak osiągnięcie tego celu kosztem pokoleń jej obecnych mieszkańców, z których większość nie ponosi winy za fatalny stan ekosystemów, zakrawa na absurd. Nawet jeśli wielu ekologów nie zgadza się na takie postawienie sprawy, to powinni wiedzieć, że taki ton często pobrzmiewa w ich hasłach i wypowiedziach.
Jednym z niewielu znanych ekologów, którzy nie uczestniczą w nadawaniu "religijnego" tonu kwestii ocieplenia klimatu, jest duński badacz Bjorn Lomborg. Twierdzi on, że zmiany klimatyczne mają miejsce i są najprawdopodobniej skutkiem działalności ludzkiej, ale plan walki z nimi stwarza poważny dylemat. Zakłada poniesienie ogromnych kosztów na projekt, co do skuteczności którego w przewidywalnej przyszłości można tylko snuć przypuszczenia, a najdotkliwszą ceną tego przedsięwzięcia jest rezygnacja z pomocy dziesiątkom czy setkom milionów ludzi, którzy nigdy nie doczekają ekologicznego wybawienia Ziemi – umrą z prozaicznych powodów, które można by rozwiązać stosunkowo niewielkim nakładem środków: zapewnić dostęp do wody pitnej, godne warunki mieszkaniowe lub banalne siatki do ochrony przez komarami przenoszącymi malarię. Lomborg wie, że dewastacja przyrody stanowi dramatyczny problem. Zdaje też sobie sprawę z politycznego wymiaru tego problemu: wie, że nie da się go rozwiązać ignorując jakość życia milionów ludzi, którzy stając przed wyborem: "mieć bułkę, czy gwarancję przetrwania Ziemi?", zdecydowanie wybiorą bułkę. Lewicowi krytycy Lomborga zarzucają mu czasem, że preferuje rozwiązania natychmiastowe kosztem długofalowych. Jest to nieporozumienie – nie chce on zastąpić działań długofalowych krótkofalowymi, próbuje tylko dać do zrozumienia, że o ile liczą się też ludzie, a nie tylko niedźwiedzie polarne, to działania krótkookresowe są niezbędne. Problem z Lomborgiem jest taki, że według niego oszczędzając na ryzykownej walce z ociepleniem można zagwarantować zrównoważony rozwój w kapitalizmie – dzięki hojnej i wspaniałomyślnej akcji pomocowej, która rzekomo nie byłaby niemożliwa przy "zarzynaniu gospodarki" kosztami modernizacji kapitalistycznego przemysłu. Fakt, że od dawna trąbi się o zrównoważonym rozwoju dzięki pomocy rozwojowej, a nic takiego de facto nie następuje, jest najlepszym dowodem na nieprawidłowość tego podejścia – oczywiście rozbija się ono o nienaruszalność interesów kapitału. Koncerny farmaceutycznie nie mają żadnego interesu w rozluźnianiu prawa patentowego na najprostsze leki, tylko po to żeby "jacyś tam biedacy" w trzecim świecie mogli pożyć trochę dłużej.
Socjalizm znaczy ekodemokracja
Perspektywa socjalistyczna godzi "radykalne" podejście ekologiczne z poszanowaniem praw miliardów ludzi zainteresowanych szybkim rozwojem gospodarczym. Przemysł, niezbędny w postępie gospodarczym, może – i musi! – być skutecznie zmodernizowany tak, by kosztów tej gigantycznej inwestycji nie ponosili zwykli ludzie. Warunkiem tego jest likwidacja kapitalistycznej czapy, która większość z tych kosztów generuje, utrzymując system chaotycznej, nieskoordynowanej produkcji dla zysku garstki posiadaczy. Wynikające z tego marnotrawstwo jest niedostrzegalne dla tych, którzy uznają, że "koszty są, jakie są", lub że wszelkie koszta osiągnięcia kolosalnych zysków są nieuniknione. My socjaliści nie zgadzamy się z tym: jak najbardziej do uniknięcia są koszty, których by nie było, gdyby gospodarka podlegała rozwojowi na drodze racjonalnego, demokratycznego planowania. Uwzględniałaby ona głos wszystkich uczestników systemu, zamiast obarczać ich ceną nadwyżki bezproduktywnie konsumowanej przez rzekomą "elitę". Liberałowie straszą "samym octem na półkach" i przekonują, że ta sprywatyzowana nadwyżka, zwana "zyskami", akumulowana jest z korzyścią dla wszystkich, bo jest inwestowana z pożytkiem dla ludzi. To jednak nieprawda – przy historycznie wysokiej koncentracji bogactwa, stopa inwestycji jest dziś historycznie niska, zaś zyski są przepuszczane w światowej jaskini hazardu zwanej rynkiem finansowym. Rezultatem jest obecny kryzys, którego cenę płacą miliony zwykłych ludzi. Poza tym w kapitalizmie inwestycje w ogóle nie dokonują się w interesie wszystkich, tylko tych, którzy posiadają przeważającą siłę nabywczą.
Część ekologów, nawet, jeśli nie podziela liberalnych przekonań, może podejrzliwie odnosić się do socjalistycznego punktu widzenia. Wielu wie o tym, że niegdysiejsze kraje "socjalistyczne", czyli reżimy biurokratyczne – m.in. ZSRR, PRL, Chiny – odznaczały się dużym stopniem ignorancji ekologicznej i bez mrugnięcia okiem dewastowały przyrodę. No właśnie, sęk w tym, że były one "socjalistyczne", a nie socjalistyczne. Gdyby kluczowe dla ich gospodarek procesy przemysłowe zakorzenione były w demokratycznej polityce angażującej niezależne organizacje i społeczności lokalne zainteresowane trwałością swoich ekosystemów, mogłyby się rozwijać w sposób trwały i zrównoważony, również w aspekcie ekologicznym.
Pokutuje również mit o tym, jakoby Karol Marks ignorował kwestie związane ze środowiskiem naturalnym. Niektórzy uważają, że ponieważ wyzwolenia klasy robotniczej upatrywał on w rozwoju sił wytwórczych, oznacza to, że zajmował stanowisko rażąco antyekologiczne i napawał się wizją jak największej ilości dymiących kominów. To nieprawda. W swoich wczesnych pismach Marks nawiązywał do faktu, że kapitalizm, opierając się na zasadzie akumulacji wartości wymiennej, a nie użytkowej, żywiąc się samym brakiem i nierównowagą w dystrybucji zasobów, zaburza harmonijny obieg materii w przyrodzie. Traktował to rzecz jasna jako zarzut. Uwagi te traktuje się czasem jako charakterystyczne dla "młodego" – nieco romantycznego – Marksa, w przeciwieństwie do Marksa "dojrzałego", czyli bardziej wyrachowanego. Ale faktem jest, że spostrzeżenia tego rodzaju znajdują się również w "Krytyce programu gotajskiego", należącego bezdyskusyjnie do kanonu "dojrzałych" pism Marksa.
Większość naukowców fachowo zajmujących się tematem, jest raczej zgodna co do tego, że zmiany klimatyczne zachodzą i są skutkiem działalności człowieka. Nieograniczona i chaotyczna akumulacja kapitału, istniejąca w tym systemie jako cel sam w sobie, ma nie tylko oczywisty udział w rozchwianiu ziemskiego ekosystemu, ale i jest decydującą przeszkodą w przeciwdziałaniu dewastacji przyrody. Oprócz nadmiernej emisji gazów cieplarnianych, skażenia wód i gleby ze strony kapitalistycznego przemysłu, do "osiągnięć" tego systemu należy też dramatyczne jałowienie ziem uprawnych i kurczenie się zasobów wody pitnej wskutek ofensywy korporacyjnego rolnictwa, możliwej dzięki skandalicznemu drenażowi zasobów naturalnych. Obłędna pogoń za zyskiem może dokonywać się jedynie za cenę przerzucania jej kosztów na tych, którzy w tym systemie nie posiadają prawa głosu. Kapitalizm jest bowiem systemem z gruntu niedemokratycznym – w demokracji każdy posiada jeden głos, niezależnie od tego ile ma pieniędzy; na rynku posiada się tyle głosów ile ma się pieniędzy. Burżuazja nie musi zatem przejmować się niszczeniem planety, ponieważ gdy dla nas wszystkich zabraknie świeżego powietrza, oni będą mogli je sobie kupić na "wolnym rynku".
Socjaliści rozumieją walkę z ociepleniem klimatu jako integralną część politycznego projektu na rzecz zrównoważonego rozwoju. Jednym z jego podstawowych warunków jest działanie na rzecz stworzenia gospodarki opartej na demokratycznym zarządzaniu produkcją, przez wszystkich tych, którzy produktywnie uczestniczą w tym procesie, a których życie zależy od jego konsekwencji. Oznacza to uspołecznienie środków produkcji, przekazanie ich pod zarząd samych pracowników i planowanie produkcji przy współudziale przedstawicieli społeczności lokalnych i różnych grup społecznych marginalizowanych dotąd przez rynek. Oparcie mechanizmu gospodarczego na procedurach demokratycznych pozwoli na to, by działał on konsekwentnie w imię spełnienia potrzeb wszystkich zainteresowanych, czyli całego społeczeństwa. Ponieważ zachowanie harmonii ekosystemów ma decydujące znaczenie zarówno dla nas samych, jak i przyszłych pokoleń, ludzie pracy, ubodzy, wszystkie grupy wyzyskiwane i dyskryminowane przez ten system mają wszelkie powody do tego, by zjednoczyć się w walce o uwolnienie Ziemi od plagi kapitału.
Paweł Jaworski
Artykuł pochodzi z lutowego (2/48) numeru "Le Monde Diplomatique - edycja polska".