Prawo uczyni dom miejscem trucia
Argumentem Autora na rzecz znikomej szkodliwości biernego palenia jest syntetyczna dana przytoczona za telewizyjną wypowiedzią specjalisty od chorób układu oddechowego, emerytowanego profesora Philippe’a Evena – wzrost zachorowalności na raka płuc u biernych palaczy o 1 – 2 procent. Zestawiana jest ona ze wzrostem o 2000 procent u aktywnych palaczy. Takie manipulacyjne przedstawianie danych prowadzi oczywiście do wniosku, że bierne palenie jest niczym w porównaniu z paleniem czynnym, a więc jest praktycznie nieszkodliwe. Świadczyć jednak także może o stronniczej argumentacji. Poprawny wniosek brzmi bowiem tak: bierne palenie szkodzi, aktywne zaś – szkodzi wielokrotnie bardziej. Czy jednak dane są wiarygodne? Jarek na poparcie ich wiarygodności wymienił pełnione przez Evena eksponowane funkcje, które miałyby świadczyć o jego naukowym autorytecie. Przywykłem z nieufnością traktować autorytety, zwłaszcza gdy wypowiadają się w mediach. Profesor Leszek Balcerowicz pełnił jeszcze bardziej prominentne funkcje, a jednak z pewną nieufnością podchodzę do danych, które przytacza na poparcie swoich ekonomicznych tez. Sięgnąłem więc bezpośrednio do tekstu naukowego zawierającego metaanalizę (analizę wielu badań) na temat biernego palenia (environmental tobacco smoke). Wynika z niego, że dodatkowe ryzyko śmierci z powodu nowotworu płuc kobiet, które same nigdy nie paliły tytoniu, a były biernymi palaczkami nie jest zaniedbywalne. Liczba dodatkowych zgonów na 10 tysięcy wynosi: jeśli ktoś pali w domu – 6,5; w otoczeniu społecznym – od 1,4 do 3,6; w miejscu pracy – od 0,098 do 1,4. Narażenie na wdychanie dymu papierosowego w biurach, restauracjach i barach przekłada się na dodatkowe 1,5 do 9 zgonów na 10 tysięcy, podczas gdy za dopuszczalny poziom ryzyka przyjmuje się 0,01 (Morris, 1995). Można więc powiedzieć, korzystając z tej samej manipulacyjnej sztuczki, którą cytując Evena posłużył się Pietrzak, że dopuszczalny poziom ryzyka zachorowania na raka płuc przez bierną palaczkę przekroczony bywa nawet o prawie 90 000 procent.
Ryzyko zachorowania na nowotwór płuc nie jest jedynym, na które narażeni są bierni palacze. Zwiększone jest także, o czym "Ci straszni palacze" nie wspominają, ryzyko: chorób serca, astmy, alergii, infekcji płucnych, infekcji ucha, poronienia i wad wrodzonych, śmierci łóżeczkowej i problemów psychicznych dzieci. Ramy tej wypowiedzi nie pozwalają na przedstawianie danych. Źródła dowodów na szkodliwość biernego palenia są jednak powszechnie cytowane (zob. np. Wikipedia, 2010). Kończę tę część, uznając szczerość deklaracji Jarka, że jego tekst nie jest poświęcony szkodliwości palenia. Nie do końca tylko rozumiem, po co w takim razie przytoczył i obwarowywał naukowym autorytetem daną na temat rzekomej nieszkodliwości wciągania cudzego dymu.
Z zacytowanych danych dotyczących ryzyka biernego palenia kobiet wynika, że palenie zabija nie tylko w przestrzeni publicznej, ale i prywatnej. Powinno być więc ograniczane (zakazywane?) także w domu. Usunięcie go z miejsc, w których przebywają obcy ludzie, nie rozwiąże problemów domowników, a przecież to ich zdrowie jest najbardziej zagrożone. To tak jakby prawodawcy do kawiarni, przystanków itp. ograniczyli przestrzeń, w której nie można popełniać przestępstw. Nasuwa się analogia z przemocą: zakazana w biurach i pubach, może – przy biernej postawie instytucji zewnętrznych – dowolnie rozkwitać w prywatnych mieszkaniach. Oczywiście zakazy i kary jej nie wyeliminują, ale mogą czasem doraźnie uratować komuś życie i zdrowie. Mam nadzieję, że w tej sprawie Jarek jest ze mną zgodny. Niekiedy wolność należy ograniczać: czy to będzie wolność do bicia i zabijania, czy też wolność do zatruwania i narażania na inne czynniki patogenetyczne.
Dyskryminacja palaczy jako nowa zdobycz "rasizmu"
W tekście, do którego się odnoszę znajdujemy tezę, że palacze są, w odróżnieniu od producentów papierosów, ropy naftowej, konserwowanej żywności i innych źródeł zagrożeń zdrowotnych, łatwą ofiarą i tematem zastępczym. Ich wykluczanie zaś stanowi przejaw dyskryminacji, ograniczenia wolności, wręcz rasizmu, który
... segreguje społeczeństwo na segmenty według jakiegoś arbitralnego kryterium, "wyjaśnia" to w kategoriach podających się za kategorie nauk przyrodniczych i utrzymuje w ten sposób nierówności w dostępie do zasobów, w uposażeniu ekonomicznym, w prawach społecznych i politycznych. Drugi biegun rasizmu to biegun dyscypliny ciał, wdrażanych do udoskonalania własnej rasy i samych siebie, by jednostkowo i wspólnie spełniać standardy rasowej doskonałości (by "nie zawiesić" własnej rasy).
Przytoczyłem te słowa za Autorem. Domyślam się, że zapewne użył on określenia rasizm w odniesieniu do zakazu palenia w sensie metaforycznym, ale nawet jeśli tak (a nie dosłownie), to popełnił intelektualne nadużycie. Oto dlaczego. Po pierwsze, kryterium szkodliwości czyjegoś palenia dla otaczających ludzi nie jest kryterium arbitralnym (chyba, że zrelatywizujemy choroby, cierpienie i przedwczesną śmierć jako nie zawsze złe). Po drugie, o jakie nierówności w dostępie do zasobów chodzi? Że nie można palić w obecności innych? Równie dobrze można by argumentować, że palący odmawiają niepalącym prawa do czystego powietrza, nieskażonego obecnością szkodliwych substancji. Przecież czyste powietrze, neutralny zapach, zdrowie i długie życie to także są zasoby. Większość z nich (poza zapachem) uznawanych jest w systemach kulturowych za wartości. W prawodawstwie niektórych państw bywa to odzwierciedlane – zatruwanie środowiska i ludzi jest zabronione. Po trzecie, zakaz palenia w obecności innych w niektórych miejscach (nie w domu) nie jest przejawem "dyscypliny ciał", bo przecież palącym nie zabrania się palić. Gdyby jednak nawet zakazać palenia tak, jak zakazuje się używania narkotyków, to byłoby to racjonalne ograniczenie wolności, a nie "rasizm". Społeczny solidaryzm moim zdaniem powinien polegać na wsparciu dla osób, które znalazły się w złym położeniu z powodów systemowych (ustrój generujący biedę, bezrobocie czy bezdomność), losowych (wypadek, choroba, nieszczęśliwy zbieg okoliczności) czy różnic indywidualnych (ułomność, niepełnosprawność, brak zdolności, różnice kulturowe czy nawet deficyty motywacyjne). Jeżeli jednak ktoś świadomie podejmuje ryzykowne działania (a takim jest palenie), to powód do społecznego solidaryzmu się kończy.
W XIX wieku w Europie powszechnym nawykiem było palenie haszyszu, sprowadzanego statkami z Azji. Wolność tę z uwagi na dużą szkodliwość tego nałogu drastycznie ograniczono. Edukacja prozdrowotna, obojętnie czy podejmowana w imię zdrowego rozsądku czy w imię chorych koncepcji rasowych, daje ten sam skutek – prowadzi do polepszenia zdrowia. Dlatego obranie przez Jarka zakazu palenia jako przykładu działania opresyjnej ideologii uważam za zadziwiająco chybione. Dyskryminacja grup według kryteriów rasowych (RPA – wyłączenie białych z programu pomocy rządowej), etnicznych (Jerozolima – przestrzenna segregacja Arabów), klasowych (płatna edukacja i usługi medyczne w Polsce), płciowych (niższe płace kobiet) – oto są rzeczywiste (choć nie zawsze prawnie sankcjonowane) przejawy segregacji według arbitralnych kryteriów.
Zgodnie z terminologią przytaczaną za Danielle Charest, większa świadomość tego, co szkodzi, a także zabieganie o wyższy poziom i wyższą jakość życia – to są przejawy "dyscypliny ciał". Ów pogardliwie zbywany "higienizm" rozumiany jako kulturowa presja, by dbać o własne zdrowie, zwyczajnie przedłuża życie. W biednych krajach, gdzie ludzie nie są poddawani jej opresyjnemu oddziaływaniu, umiera się na cholerę, czerwonkę i malarię. Największe śmiertelne żniwo zbiera palenie papierosów w krajach azjatyckich (m.in. w Chinach), gdzie świadomość szkodliwości palenia jest niska i panuje pod tym względem doskonała wolność. Nie ma tam "rasizmu". Także wstrętny "higienizm" jeszcze nie dotarł do tych szczęśliwych krain.
Oczywiście wnioskiem, z którym się w pełni zgadzam (bo chyba implicite wynika on z danych cytowanych przez Jarka za Evenem) jest to, że przedmiotem edukacji, profilaktyki, ograniczeń powinno być palenie tytoniu jako takie, a nie palenie w obecności innych. Konsekwencje niektórych przyjemności, indywidualne i społeczne, są zbyt brzemienne, by się z nimi nie mierzyć. Tak długo, jak społeczeństwo solidarnie ponosi konsekwencje czyjegoś alkoholizmu, wypadków spowodowanych pod wpływem substancji psychoaktywnych, zarażeń potencjalnie śmiertelnymi wirusami w wyniku ryzykownych zachowań seksualnych, tak długo ma prawo ingerować w sferę prywatnych wyborów. Teza o nieuprawnieniu ingerencji w obszar szkodliwych lub kosztownych dla społeczeństwa jednostkowych przyjemności jest częścią libertyńskiej ideologii typu "sam sobie funduję, sam płacę; innym wara od moich wyborów". Skoro jako lewicowcy bierzemy odpowiedzialność za innych i zobowiązujemy się nie opuścić ich w potrzebie (gdy na przykład przewlekle lub śmiertelnie zachorują), to mamy prawo wymagać od nich odpowiedzialności. Jeżeli palacze w miejscach, w których musimy z nimi przebywać (np. na przystankach), niefrasobliwie zatruwają nas szkodliwym dymem, to mamy prawo skłonić ich do tego, żeby robili to na osobności. Unikamy w ten sposób przemocy: narażania naszego prawa do powietrza, a w dłuższej perspektywie – prawa do zdrowia i życia. Kolejnym krokiem będzie wychowanie takiego społeczeństwa, w którym ludzie nauczą się bardziej dbać nie tylko o cudze, ale także o własne zdrowie. W XX wieku udało się wyeliminować palenie haszyszu jako normę kulturową, w XXI wieku czas na uczynienie nikotynizmu zachowaniem pozanormatywnym.
Zakaz palenia jako tajna broń koncernów tytoniowych
"Gdybym był prezesem Philip Morris, to pewnie nawet finansowałbym kampanię przeciwko palaczom papierosów", pisze Jarosław Pietrzak. Jako prosty wyrobnik nauki, w dodatku polskiej, nie zawsze wszystko rozumiem. Jeżeli jednak tym razem poszło mi dobrze, to mój redakcyjny kolega broni tezy, że ograniczenie dostępności palenia tytoniu jest korzystne dla koncernów tytoniowych. Przytaczane na jej poparcie argumenty wymagają jednak od próbującego je pojąć czytelnika równie dużo intelektualnej wyrozumiałości i czułości, co ona sama. Otóż kampania "wykluczająca palaczy z przestrzeni publicznej" ma, absorbując społeczną energię, uniemożliwiać kampanię przeciwko palącym jako takim (przecież oddają się śmiertelnemu nałogowi) czy koncernom tytoniowym (dostarczają trucizny). Pomijam już fakt, że Jarek w dalszej części tekstu broni prawa palaczy do ich "niewinnej" przyjemności (sprzeciwia się zakazowi jako pierwszemu złu wydobytemu przez Pandorę z jej przepastnej puszki), ale czy nie byłoby rozsądniej ze strony tytoniowego lobby, gdyby próbowało kierować społeczny zapał na coś zupełne innego, nie kojarzącego się ze szkodliwością palenia? Dajmy na to – na szkodliwość nadmiernego spożywania trunków lub soli w pożywieniu. Można by na ten temat przygotować równie piękne kampanie i wysycić nimi media głównego nurtu, odwracając uwagę opinii publicznej od wątpliwości związanych z chemicznym składem dymu papierosowego.
Autor pisze, że "dzięki biernotytoniowym histerykom" jedna z firm tytoniowych spokojnie przebranżowuje się na żywność i farmaceutyki. Prawdę mówiąc nie widzę związku między tymi dwiema rzeczami. Strategie wyjścia z kurczących się rynków nie wymagają dokładania sobie dodatkowych wrogów: dyskusja wokół szkodliwości palenia, choćby biernego, na pewno nie pomaga w wyhamowaniu spadku sprzedaży w cywilizowanych krajach. Podstawową strategią koncernów tytoniowych, takich jak Altria czy BAT, jest koncentracja na "dojnych krowach", które stanowią rynki azjatyckie. W niektórych krajach na Dalekim Wschodzie wciąż większość mieszkańców pali. Walka z rosnącą racjonalnością i prozdrowotnymi postawami na Zachodzie jest z góry skazana na niepowodzenie. Wielomilionowe odszkodowania dla żywych palących i rodzin martwych palących w USA przekonały koncerny, że nie warto kłamać w kwestii zagrożeń (za to musiały płacić, nie za samą szkodliwość sprzedawanych produktów). Brak sprostowań przez koncerny rzekomo fałszywych danych o szkodliwości biernego palenia nie wynika, jak podejrzewa mój imiennik, z tego, że w ich interesie leży utrzymanie opinii publicznej w błędnym przeświadczeniu o szkodliwości biernego palenia. Bierne palenie po prostu JEST szkodliwe. Nawet jednak gdyby dane o nieszkodliwości palenia były rzetelne, to i tak nie opłacałoby się ich nagłaśniać. Wyniki badań psychologicznych pokazują, że obojętnie, czy formułujemy tezę jako twierdzenie, jako pytanie czy jej przeczymy, to i tak niekorzystny przekaz dociera do odbiorcy jako niekorzystny (Pratkanis, Aronson, 2003). Jedyne miejsce, gdzie takie dane mogłyby być użyte, a profesor Even powołany na biegłego, to ewentualnie sala rozpraw w sądzie. Spiskowa teoria, że producenci papierosów mają interes w atakowaniu swoich klientów, jest tutaj zupełnie bezzasadna, a Jarek poświęcił jej w tekście sporo miejsca, namawiając do rozmaitych "ćwiczeń logicznych".
Dał się także mój redakcyjny kolega wkręcić w logikę kapitalistycznego dyskursu, gdy uznał, że "represjonowanie" palaczy służy koncernom, bo mogą odwrócić uwagę od siebie, a skupić ją na niewinnych konsumentach. Na tej samej zasadzie koncerny zbrojeniowe mogłyby rozpętać kampanię przeciwko agresywnym państwom, które prowadzą wojny i postulować, żeby wojny miały ograniczony zasięg terytorialny, bo szkodzą. Spytane, dlaczego produkują broń i amunicję odpowiedziałyby zapewne, że jest na nie popyt, a "misją" (może nawet "społeczną misją") ich firmy jest zaspokajanie potrzeb konsumenta. Wydaje się, że nawet jeśli awanturnicze państwa stałyby się dzięki temu sprytnemu wybiegowi głównym negatywnym bohaterem publicznej debaty, a zasięg konfliktów zbrojnych zostałby ograniczony, to w dłuższej perspektywie firmy zbrojeniowe by na tym straciły. Jarek zapewne odparłby na to, że zyskałyby czas, żeby się przebranżowić. Cóż, jeśli tak, to tym bardziej należałoby popierać tego rodzaju pokrętne kampanie.
Pozostaje jeszcze koronny argument, który Autor wysuwa przeciwko zakazowi – o funkcjonalności wykluczenia palących z przestrzeni publicznej dla kapitalizmu. Otóż jego zdaniem ten chytry ustrój, niejako nie dostrzegając belki we własnym przekrwionym od cygar i whisky ślepiu, tropi i piętnuje słomkę w oku korzystającego z obywatelskich wolności palacza. Tymczasem sam dostarcza samochody wraz z ropą i jej pochodnymi, zatruwając w ten sposób środowisko, konserwuje dla swojej wygody żywność i sprzedaje ją ze skutkiem szkodliwym dla zdrowia konsumenta, a o zrujnowane w ten sposób zdrowie nie pozwala dbać, przeciągając godziny pracy i każąc płacić za korzystanie z siłowni. To wszystko prawda. Zgadzam się, że są to poważne problemy społeczne. Czystość środowiska czy zdrowie nie powinny być regulowane imperatywem zysku. Co więcej, nie ma powodu, żeby w jakiejkolwiek dziedzinie wąska grupa ludzi bogaciła się kosztem większości. Ale niechęć do kapitalizmu nie może nas zaślepiać. Dzięki naciskom społecznym zmiany zachodzą także w zakresie motoryzacji (benzyna bezołowiowa, samochody o napędzie hybrydowym) czy norm dotyczących produkcji i oznaczania żywności. Nie zawsze są to zmiany racjonalne (połowę produkowanej żywności się wyrzuca, podczas gdy setki milionów ludzi głodują), ale twierdzenie, że przeciwdziałanie biernemu paleniu służy na przykład interesom firm farmaceutycznych, bo ludzie zamiast z nimi walczyć, walczą z palaczami, jest moim zdaniem nieco nadmierne.Zdrowsze społeczeństwo to w końcu mniejszy zysk dla firm biotechnologicznych i producentów leków.
Spiskowy charakter ma też oskarżanie "niektórych brytyjskich klubów sportowych" o to, że oferują zniżki, by udowodnić korzyści z regularnych ćwiczeń cielesnych. Na Zachodzie, inaczej niż w Polsce, za udział w badaniach naukowych albo się płaci, albo oferuje się jakieś inne korzyści. Oczywiście badania można prowadzić mniej lub bardziej rzetelnie. Nie widzę jednak bezpośredniego związku pomiędzy rodzajem zachęty do uczestniczenia w uciążliwym programie badawczym a rzekomym ideologicznym celem tych badań (znowu ten obrzydliwy "higienizm" – tym razem zapewne wypaczył naukową prawdę korumpując osoby badane zniżkami na korty tenisowe). Podejrzliwość Jarka tłumaczę sobie jego polemicznym zacięciem i wyraźnym samookreśleniem ideologicznym, ale może się mylę i sam jestem naiwny.
Wyraziłem wątpliwości, dotyczące moim zdaniem trzech zasadniczych tez, zaprezentowanych w "Tych strasznych palaczach". Podobnie jak Autor tekstu jestem zwolennikiem wolności wszędzie tam, gdzie nie szkodzi innym i nie jest realizowana ich kosztem. Polemiczne dymienie w obronie palaczy przez niepalącego Jarka to jednak przejaw intelektualnej donkiszoterii. Przysporzy mu zapewne szczerej sympatii palących. Niestety, gdy błędny jest punkt wyjścia, w tym przypadku wątpliwe i źle interpretowane dane o szkodliwości biernego palenia, to cała reszta wywodu także musi być ułomna.
Rozumiem, że prawa nałogowców były tylko pretekstem do polemiki o charakterze ideologicznym. Zagrożenie powszechną regulacją życia prywatnego przez państwo oczywiście istnieje, ale jak dotąd to raczej deregulacja, zarówno w sferze korporacyjnej, jak indywidualnej, stanowi w neoliberalnych systemach problem. Ja także wolałbym, żeby samowola ponadnarodowych korporacji była ograniczana równolegle do egoistycznych zachowań jednostek. Zaprzestanie produkcji tytoniu w perspektywie dwudziestu – trzydziestu lat (aż "dopali się" obecne pokolenie uzależnionych od nikotyny) byłoby zapewne lepszym rozwiązaniem niż ograniczanie praw jakichś grup społecznych. Szkodliwe postępowanie jednostek należy jednak ograniczać już teraz. Ideologiczny dym nie przesłoni realnych problemów, które ono stwarza.
Przypisy:
Morris, P. D. (1995). "Lifetime excess risk of death from lung cancer for U.S. female never-smoker exposed to environmental tobacco smoke". "Environmental Research", 68, 3-9.
Pratkanis, A., Aronson, E. (2003). "Wiek propagandy. Używanie i nadużywanie perswazji na co dzień". Przeł. J. Radzicki, M. Szuster. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN.
Wikipedia (2010). http://pl.wikipedia.org/wiki/Bierne_palenie. Link zweryfikowano 11 kwietnia.