Dlaczego w Polsce nie ma lewicy?
Pytanie prowokacyjne. Przecież w Polsce istnieje lewica, choć, oczywiście, w głównej mierze pozaparlamentarna. Wielu zwolenników lewicy odnajdzie jednak coś dla siebie wśród propozycji programowych Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a ostatnio także Ruchu Palikota. Bardziej zdeterminowani, a niechętni powyższym ugrupowaniom mogą opowiedzieć się za PiS czy niedawno powstałym klubem parlamentarnym Polska Solidarna. Poza tym mamy Polską Partię Pracy i PPS. Są też świetlice „Krytyki Politycznej” i całkiem wygodne kanapy w „Nowym Wspaniałym Świecie”. Ponadto można zamówić prenumeratę „Nowego Obywatela” lub śledzić na twitterze Nowe Peryferie. A w krakowskich „Pressjach” drukują Posłajkę i Okraskę… Słowem, jest w czym wybierać.
Dość sarkazmu, choć na chwilę. Jeśli mam skreślić parę zdań o tym, dlaczego w Polsce nie ma silnej lewicy parlamentarnej, to odpowiedź będzie mało oryginalna. Źródła kryzysu lewicy tkwią zarówno w kilkudziesięcioletniej najnowszej historii Polski (tzw. „Polska Ludowa”), niezbyt szczęśliwych losach „Solidarności”, jak i w przebiegu transformacji. Wyobrażenia zbiorowe – nawet jeśli istnieje rozdźwięk między poglądami deklarowanymi a faktyczną kondycją społeczną czy obyczajową Polaków – kształtowane są w znacznej mierze przez (neo)liberalne wizje życia społecznego i gospodarczego. Liberalizm jest wedle nich ekonomicznie i społecznie „realistyczny”, „zdroworozsądkowy” i „naturalny”. A nawet jeśli wśród „przeciętnych wyborców” są ludzie krytycznie oceniający „realny liberalizm” to polska scena polityczna niewiele miała i ma im do zaoferowania. Projekt „Polski Solidarnej” zginął niemal w zarodku, a „Samoobrona”, która mogła okazać się centrolewicową, silną formacją okazała się tragicznie słaba. I tragicznie potoczyły się losy jej lidera.
SLD, z postkomunistycznym garbem na plecach, nigdy nie był i najwyraźniej nie zamierza być normalną partią socjaldemokratyczną. Ale nawet słaby nadal skutecznie odstręcza od lewicy wielu Polaków i z powodzeniem blokuje lewą stronę sceny politycznej. Teraz, jak się zdaje, będzie to czynić wespół z Ruchem Palikota (chyba że Piotr Ikonowicz okaże się „czerwonym misjonarzem” tej formacji, ale jakoś nie wierzę w skuteczność jego misji wśród „pogan” na dworze gorzkożołądkowego króla).
Możemy jednak przyjąć następujące założenie: innej lewicy parlamentarnej niż taka właśnie mieć nie będziemy. Bo na nią nie zasłużyliśmy. Ergo: w Polsce jest lewica. Na nasze, lokalne możliwości. I to wydaje się być ostatnie słowo w tym względzie, także na najbliższe lata.
Jak ją zbudować?
Nie wiem, jak zbudować silną, parlamentarną lewicę w Polsce. I zdaje się, że nikt nie ma o tym pojęcia. Jeśli zaś chodzi o przyczyny sukcesu „Krytyki Politycznej”, to trzeba pytać wśród swoich znajomych z tzw. „Warszawki”.
Można oczywiście odwołać się do słów Bakunina: „radość niszczenia jest radością tworzenia”. Zniszczmy zatem wszelkie złudzenia co do tego, że mamy w Polsce (parlamentarną) lewicę i zacznijmy od nowa. Może właśnie temu ma służyć także ta ankieta?
Jak łączyć postulaty kulturowe i społeczne?
Postulaty społeczne są postulatami kulturowymi. I odwrotnie. Zatem kwestia ich łączenia lub oddzielenia będzie wynikała wprost z woli podmiotów po lewej stronie sceny ideowo-politycznej. I z pewnością zarówno redakcja, jak czytelnicy Nowych Peryferii, świetnie czytający z map polskiej lewicy dobrze wiedzą, jak zagadnienie to wygląda w przypadku różnych środowisk. Inna będzie tu strategia „Nowego Obywatela”, inna Zielonych, jeszcze inne kwestie będą budziły zainteresowanie, np. Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów. Nie ma sensu budowanie w tej materii jednolitego programu dla lewicy, byłoby to bowiem bardzo niebezpieczne odtwarzanie wzorców „dogmatycznie marksistowskich” w wydaniu – powiem to mocno – sowieckim. Albo sekciarskim.
Najbardziej inspirujące podejście do postulatów społeczno-kulturowych i relacji między nimi znalazłem czas jakiś temu w wywiadzie Sylwii Chutnik dla „Nowego Obywatela” (2/2011). Pozwolę sobie na dłuższy cytat: „Dla skuteczności walki o prawa kobiet bardzo ważna jest współpraca z mediami reprezentującymi szerokie spektrum opinii – najbardziej ekstremalnym przykładem jest tutaj wywiad udzielony przeze mnie Telewizji Trwam. Nie ma bowiem nic gorszego niż kampania prowadzona we własnym środowisku – chyba że będzie to np. kampania skierowana do organizacji pozarządowych, żeby przestały robić te cholerne billboardy [śmiech]. Tymczasem organizacje często boją się wychylać; chcą dostępu do mediów, ale wybranych oraz na własnych prawach. Nie ma jednak tak łatwo, zazwyczaj trzeba się trochę ugiąć: »Wy trochę i ja trochę«. (…) Często wchodzimy w koalicje z bardzo różnymi organizacjami społecznymi. Po drodze nam choćby z wszelkimi organizacjami »mamowymi« czy »rodzicowymi«, jak Fundacja »Sto Pociech«, oraz z wieloma grupami nieformalnymi, jak wyrastające niczym grzyby po deszczu kluby mam. Jeśli chodzi o organizacje katolickie, to jest to zwykle współpraca na rzecz bardzo konkretnych kwestii. Weźmy choćby gospodynie domowe. Tym tematem najbardziej zainteresowane są właśnie organizacje katolickie, jak Związek Dużych Rodzin »Trzy Plus«. Przy czym to nie jest tak, że my się łaskawie zgadzamy z nimi współpracować. Dla nich to też jest problem, że my jesteśmy takie, a nie inne. Ale ja już zupełnie wyrosłam z siedzenia we własnym getcie i robienia rzeczy po kryjomu, żeby się nikt nie dowiedział. Jestem w stanie robić różne rzeczy, aby osiągnąć swój cel. (…) Wtedy przestaje się myśleć o sobie, a myśli się o czymś znacznie ważniejszym. Z drugiej strony, często okazuje się, że ci ludzie są bardzo fajni, są kompetentni, są ekspertami – gdzie ja bym drugich takich znalazła? Mają inne poglądy, ale to bywa inspirujące. Czasami nas wkurzają, ale mój Boże – my ich też wkurzamy” (cały wywiad: „Radykalna Matka Polka” do przeczytania tutaj).
Powie ktoś, że taka strategia to właśnie oddzielanie celów społecznych od kulturowych, że to „zdrada ideałów” lewicy, „radykalnego feminizmu”. Ale przecież w sposób bardzo koherentny i świadomy są tu realizowane inne, uznane w danej sytuacji za priorytetowe cele, zarówno społeczne, jak kulturowe. Owszem, za cenę kompromisu. Ale bynajmniej nie cierpimy na jego nadpodaż. Nie tylko wśród sekciarskiej lewicy. A zdecydowanie lepsze są takie kompromisy, niż bezideowość i polityczna prostytucja „parlamentarnej lewicy”.
Czy cele i strategia lewicy domagają się weryfikacji wobec strukturalnych zmian gospodarczych, technologicznych i kulturowych, zachodzących w ostatnich latach w Polsce i na świecie? Jeśli tak, to czego miałaby dotyczyć taka weryfikacja?
Skupmy się na tym, co środowiska lewicowe mają do zaoferowania polskiemu społeczeństwu, „tu i teraz”: zarówno w sferze teorii, jak praktyki. I na ile są w tym skuteczne. Podpowiedzi dostarcza sama rzeczywistość. Zdaje się, że ostatnimi czasy najważniejsza dla znacznej części polskiej lewicy była walka z faszyzmem. Później długo, długo nic. Następnie otrzymujemy informacje o rodzimej karykaturze ruchu „Oburzonych” z posłem Kaliszem i jego jaguarem w roli głównej. Poza tym mamy jeszcze swojskie, peryferyjne nawiązania do ruchu „Occupy Wall Street” (pech (?) chciał, że pikietę pod ambasadą USA zorganizowano w tym samym dniu, w którym odbywała się walka z faszystami; logistyczny majstersztyk, przyznacie). Gdybym był spekulantem na globalnym rynku oddelegowanym na odcinek „Polska”, grubym kapitalistą z cygarem w ustach (albo chudym kapitalistą z fit-sałatką w buzi), neoliberalnym politykiem, cynicznym żurnalistą-graczem ideami, szefem najbardziej poczytnego neoliberalnego tytułu w Polsce, prawicowym publicystą, w godzinach pracy konającym na pluszowym krzyżu, śmiałbym się do rozpuku w zaciszu inteligentnego biurowca z towarzystwa, które całą lewicową parę puszcza w antyfaszystowski gwizdek. Zresztą, znamienne, że to właśnie pod (medialnym) patronatem liberalnego wilka w nowolewicowej skórze urządza się takie „antyfaszystowskie” imprezy.
Tak zatem, jak się zdaje, polska lewica, środowiska nadające jej ton, zweryfikowały swoje cele i określiły priorytety. Chyba że udałoby się je przekonać do tego, iż faszystowskie są śmieciowe umowy, kryzys systemu emerytalnego, albo rządy Platformy Obywatelskiej. Może wtedy zorientowałyby się, że istnieje coś takiego, jak rzeczywistość, znacznie ciekawsza niż fantasmagorie.
Z drugiej jednak strony mam poczucie, że lewica w Polsce w ogóle ma ochotę mówić o problemach, które w prawicowej publicystyce właściwie nie istnieją, albo są omawiane w znanej nam aż nadto dobrze manierze wychowanków i epigonów Janusza Korwina-Mikke. Czytam wypowiedź Agaty Czarnackiej dla „NP”: „Trudno w Polsce mówić o kwestiach społecznych nie zaczynając od tego, że średni dochód kobiety w naszym kraju jest ponad sześćset złotych niższy od średniego wynagrodzenia mężczyzny, a struktura bezrobocia pozostaje co prawda dość łaskawa dla młodych kobiet, za to brutalnie rozprawia się z kobietami nie tylko w wieku przedemerytalnym, ale też w wieku przed-przedemerytalnym. Wystarczy przejrzeć Mały Rocznik Statystyczny z 2010 r., żeby zdać sobie sprawę, że dla kobiety niemal niemożliwe jest znalezienie nowej pracy, jeśli straci poprzednią, mając 45 lat i więcej” („Lewica i nowe normy”).
Tak, to właśnie ten sposób postrzegania polskiej rzeczywistości sprawia, że lewica wciąż jest dla mnie atrakcyjna i inspirująca. Gdy tylko trzyma się blisko problemów „bazy”, kwestii społeczno-ekonomicznych, gdy nie traci z pola widzenia tzw. „zwykłej Polski”, jej przewaga nad płytko rozpolitykowaną prawicą jest oczywista. Taka lewica jest znacznie bardziej przekonywująca, ciekawsza i poważniejsza od wszystkiego, co ma do powiedzenia o Polsce i świecie większość mainstreamowej i „niszowej” prawicy, dla której postrzeganie ekonomii i społeczeństwa sprowadza się na ogół dokultywowanego jak relikwia thatcheryzmu i odrobiny (szybko wietrzejącej) pobożności. Zauważmy, że o ile na prawicy neoliberalne dogmaty z lat 80-tych to wciąż coś żywego i atrakcyjnego, to na lewicy, wśród liczących się publicystów, trudno o zwolenników „księżycowej gospodarki” z czasów realnego socjalizmu. Tu dygresja: coraz częściej mam wrażenie, że prędzej czy później związki prawicy i sacrum sprowadzą się do „świętej własności”. Co pośrednio sprawia, że zdecydowanie wolę czytać skoncentrowane na sprawach Kościoła teksty redaktorów z „Christianitas”, niż społeczno-gospodarcze filipiki na lewicę publikowane w „Uważam Rze”.
Wracając do meritum pytania: uważam, że mimo wszystkich swoich słabości lewica w Polsce niezgorzej rozpoznaje aktualne bolączki. Także związki zawodowe (w tym o wiele bardziej prospołeczna dziś niż bywało to przez całe lata „Solidarność”) mówią o faktycznych problemach społeczno-gospodarczych. Trudnością jest to, że rozpoznanie problemów nie gwarantuje sukcesu. Niemoc polityczna skutecznie paraliżuje lewicę. Zaś alianci w rodzaju „Gazety Wyborczej” prowadzą – kosztem lewicy i przy jej lekkomyślnym współudziale – własną grę, która jeśli komuś służy, to raczej „wielkiemu kapitałowi”, niźli „światu pracy”.
Tym, co wymaga weryfikacji jest strategia dotarcia do szerokich mas. Trzeba mieć świadomość, że wyobrażenia społeczne kształtowane są przez narracje wrogie albo obojętne lewicy, przede wszystkim lewicy społeczno-gospodarczej. Media, system edukacji, pracodawcy, partie polityczne, nawet rodzima biurokracja: wszystkie te siły na ogół sugerują lub wprost zakładają bezalternatywność „gospodarki aspołecznej”. Ucieczką od jej bezwzględności może być co najwyżej rodzina, choć i tu bywa różnie. Smutnym paradoksem jest to, że gdy faktycznie istnieje potężna praca do wykonania, gdy nie brakuje wyzwań, lewica stoi cicho w kącie, zrywając się do (króciutkiego) lotu jedynie z błogosławieństwem swoich neoliberalnych mentorów. Czemu ta lewica nie jest tak silna, zwarta i gotowa, a niechby nawet kolorowa, gdy trzeba bronić eksmitowanych, zwalnianych z pracy, oszukiwanych na wypłatach, przepracowanych, a wciąż biednych, gdy trzeba by gwoździem po aucie osobników, ośmieszających swoją obecnością lewicowe pikiety? To właśnie wymaga weryfikacji: przy bardzo trzeźwym i adekwatnym opisie problemów społecznych, przy całym katalogu znanych i opisanych na lewicy kwestii (od osiedli kontenerowych po śmieciowe umowy, od przemocy domowej po upośledzenie kobiet na rynku pracy, od wagi postulatów ekologicznych po kwestie samorządności i samoorganizacji społecznej) wciąż stoimy w przedsionku polskiej rzeczywistości, przestępując z nogi na nogę, gdy w jej wnętrzu decydują się nasze losy.
W jaki sposób doprowadzić do zmiany metod działania? Zapewne potrzebne byłyby własne, silne kanały informacji, szkoły i uczelnie, lobbing polityczny, społeczno-gospodarczy. Do tego jednak niezbędne są kadry i pieniądze. A może prościej byłoby zrzucić z piedestału kilku idoli i pozbyć się fałszywych przyjaciół? Ale kto zbuduje realną alternatywę wobec tego modelu lewicowości, który uwił sobie ciepłe gniazdko na zapiecku III RP? Nie widzę póki co siły, zdolnej do weryfikacji lewicowego status quo w tym względzie.
Krzysztof Wołodźko
Artykuł pochodzi z portalu "Nowe Peryferie". Autor jest stałym współpracownikiem "Nowego Obywatela".