Pół roku temu rządy we Włoszech objął 37-letni socjaldemokrata Matteo Renzi. Czy jego reformy się powiodą?
– Lider, który wydźwignie kraj z kryzysu – powiedział Barack Obama pytany w marcu, co myśli o nowym premierze Włoch. Pochwał pod adresem Mattea Renziego nie skąpiły także brytyjskie media. „W nim cała nasza nadzieja!”, napisała Rachel Sanderson na łamach „Financial Timesa”. Bodaj najdalej posunął się paryski dziennik „Le Monde”, który w maju ogłosił, że Renzi „zmieni Włochy, by zmienić Europę”. Również w Polsce łamy lewicowych czasopism zapełniły się opiniami, jakoby u schyłku Hollande’a Renzi był ostatnim socjaldemokratą w UE, który utrzyma centrolewicową linię wobec Angeli Merkel. Co ciekawe, sama kanclerz jest nim najwyraźniej zachwycona. Tuż po odlocie Renziego z Berlina wyrwało się jej: „Nareszcie Włosi mają przywódcę, na którego zasługują, to istny matador”. Wyrazy uznania pozwoliły zapomnieć, że okres ochronny dla włoskiego rządu dobiegł końca, a lista pochlebców jest coraz krótsza.
W natłoku mniej istotnych doniesień opinia publiczna przeoczyła informacje światowych agencji ratingowych. Nie tylko Goldman Sachs i Moody’s otwarcie krytykują „populistyczne” zapędy premiera. Nominacja Renziego na szefa rządu w lutym br. była prztyczkiem w nos opozycji. Dziś jednak już nawet koledzy z partii zadają sobie pytanie, czy ich segretario jest naprawdę wytrawnym reformatorem, czy jedynie hochsztaplerem, który przechwalał się zamiarem przewietrzenia sceny politycznej. Publicysta Piero Ostellino twierdzi, że Renzi jest tylko „chełpliwym chłopaczkiem z Florencji”, który nie wie, jak rozwiązać problemy w kraju. W ślad za byłym naczelnym „Corriere della Sera” odezwał się po wakacjach chór rzymskich intelektualistów, przygadując, że zamożny Toskańczyk znalazł się w Palazzo Chigi z przypadku, a wiara w jego obietnice to uleganie mrzonkom. Podobne wrażenia mają obserwatorzy w Brukseli, którzy jeszcze niedawno wychwalali Renziego pod niebiosa.
Całkowite uzdrowienie
Lider włoskiej lewicy obiecał bardzo dużo, co dało mu propagandowy oręż, skutecznie oddziałujący na lewicę europejską. Renzi nie zawahał się obwieścić, że przystępuje do całkowitego uzdrowienia kraju. I rzeczywiście, stanąwszy na czele rady ministrów, od razu zabrał się do działań mających na celu zmianę konstytucji i zniesienie Senatu, który paraliżował niezbędne reformy. Ku nieskrywanej irytacji wielu senatorów deputowani przyjęli zamiary Renziego z entuzjazmem. Kolejnym krokiem ma być – jak sam mówi – poprawienie nadwątlonego wizerunku włoskich samorządów. Plotka jednak głosi, że Renzi zamierza po prostu okroić władzę lokalnych dygnitarzy, by poszerzyć własne pole decyzyjne. Te plany wywołały oczywiście protesty miejscowych grup interesów, ale premier pozostaje nieugięty.
W orbicie jego reformatorskich zainteresowań znalazł się również rynek pracy, który dzięki wprowadzeniu większej liczby umów okresowych ma być bardziej otwarty i przejrzysty. – We Włoszech biurokratyczny potwór nadal trzyma się mocno i powiększa zakres swoich wpływów – przyznaje Renzi, który już wypowiedział mu wojnę. W exposé obwieścił, że przez pierwsze 100 dni przeforsuje co najmniej trzy kluczowe reformy, co oznaczało jedną na miesiąc. Po trzech miesiącach bez wyników premier stwierdził tylko, że potrzebuje chyba tysiąca dni. „Sprinter Renzi stał się maratończykiem”, kpił skądinąd przychylny centrolewicy „Corriere della Sera”.
Renzi nieraz już musiał łykać gorzkie pigułki porażek, tyle że podobne filipiki zawsze działały na niego mobilizująco, zwłaszcza na arenie międzynarodowej. Gdy w lipcu na szczycie UE odrzucono wysuniętą przez niego kandydaturę Federiki Mogherini na szefową unijnej dyplomacji, oburzył się, że poza wyciąganiem pieniędzy z kieszeni podatników te szczyty niczego nie wnoszą. I tym usilniej zabiegał o stanowisko dla swojej minister, jak wiadomo – z powodzeniem.
Przywrócenie godności
Matteo Renzi bywa konfliktowy i skory do przepychanek, niekiedy ocierając się o bezczelność, ale trudno mu odmówić błyskotliwości i sprytu. Wspinając się po szczeblach kariery, wielokrotnie dowiódł też, że potrafi być bezwzględny.
Włosi to kupują, bo przy stagnacji gospodarczej i po skandalach Berlusconiego dotarł do nich krzepiący komunikat, że nowy premier przywróci im poczucie godności – przede wszystkim w oczach Europy. W ciągu trzech miesięcy Renzi zdążył przekonać do siebie większość obywateli, a jego partia zdobyła w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego 40,8% głosów. Mało kto cieszy się podobnym poparciem, a wśród liderów lewicowych nikt. Wielu Włochom przypadło do gustu to, że Renzi zapowiedział wprawdzie gruntowne reformy, ale najpierw chciałby ożywić włoską przedsiębiorczość i doprowadzić do wzrostu gospodarczego. Jego poprzednicy kierowali się podobną maksymą, tyle że w odwrotnej kolejności.
Lewicowe media wykorzystały te śmiałe hasła do utrwalenia przekonania, że Renzi stanowi idealną przeciwwagę dla konserwatywnej linii Angeli Merkel. Przypomnijmy, że w kwestii paktu stabilizacyjnego poglądy Renziego czy Hollande’a odbiegają od zapatrywań kanclerz Niemiec. Fakt, że Merkel skupiła po swojej stronie barykady premierów Holandii, Finlandii, Hiszpanii i Portugalii, nie rozjaśnia ponurej sytuacji europejskiej socjaldemokracji. Prawicowe rządy zaakceptowały z grubsza warunki wyznaczonego przez niemiecki dyrektoriat programu oszczędnościowego, zmuszając obywateli do bolesnych cięć, więc tym głośniej domagają się teraz identycznych posunięć ze strony Włoch i Francji. Niemniej jednak Berlin postrzega Renziego jako partnera godnego zaufania, chociaż Merkel apeluje do Włochów, by nie wpadali w przedwczesną euforię. Po marcowej wizycie Renziego w stolicy Niemiec korytarze Bundestagu rozbrzmiewały anegdotami, jak to premier zagadnięty przez kanclerkę, w jaki sposób chciałby zrealizować swoje reformy, odrzekł, że posługuje się techniką Michała Anioła. Gdy pytano niegdyś wybitnego artystę, jak wyrzeźbił z marmurowego bloku słynnego Dawida, ten odpowiedział: „Usunąłem wszystko, co zbędne”.
Renzi doskonale wie, jak uwieść rozmówców. Z Donaldem Tuskiem na szczycie UE rozmawiał o piłce nożnej, znając pasję polskiego premiera. Tego rodzaju pogawędki mieszczą się w porządku negocjacji politycznych, ale Merkel zauważyła jeszcze coś innego. O ile np. Berlusconi posiłkował się czasem antyniemieckimi stereotypami, Renzi formułuje przesłania zręczniej, zachowując jednocześnie autonomię. W telewizji RAI podkreślił: „Przeprowadzamy te reformy jedynie dla dobra naszego kraju, a nie ze względu na dyrektywy z Berlina czy Brukseli”.
Nieobliczalny watażka
Do popularności premiera przyczyniły się usłużne środki przekazu, choć niektóre już donoszą, że Renzi porywa się na zadania niewykonalne. Sytuacja we Włoszech jest najgorsza od lat. Zadłużenie równe 133% PKB plasuje kraj za Grecją. Bezrobocie wśród młodych sięga już 43,7%, co stanowi przykry rekord w kręgu państw G8. A Włochy są zbyt potężne, by mogły sobie pozwolić na porażkę. – Dziś widmo bankructwa ponownie zajrzało Włochom w oczy. Jeśli splajtują, oznaczałoby to nieuchronny koniec strefy euro – sądzi Tobias Bayer, rzymski korespondent „Neue Zürcher Zeitung”. W Brukseli Renzi niezwykle skutecznie budował wizerunek wyzwoliciela lewicy. Ale przedstawiciele brukselskich think tanków zgodnie prognozują, że premier Włoch nie dotrzyma obietnic. Najtwardszym wyrazicielem tej linii jest Daniel Gros, dyrektor CEPS (Centrum Studiów nad Polityką Europejską). Według niego, obietnice Renziego to „dzikie wyskoki nieobliczalnego watażki”. – Nie pojmuję, jak Renzi chce zaoszczędzić corocznie kilka miliardów euro – zastanawia się Gros.
Faktycznie od 2011 r. z ponad 800 przyjętych w parlamencie reform ani jedna nie została zrealizowana. Na takie zarzuty premier zwykle odpowiada, że „to nie on obrócił swój kraj w ruinę”, wskazując jako główną zaporę zmian rozdętą biurokrację. Gdzie tylko więc może, decyduje sam. W siedzibie rządu, między pierwszym piętrem, gdzie znajduje się jego biuro, a trzecim, na które wprowadził się z rodziną, debatuje z nielicznymi zaufanymi osobami o przyszłości ojczyzny. Lista doradców pozbawionych wpływu, którzy jeszcze niedawno regularnie odwiedzali to miejsce, ponoć się wydłuża. Po objęciu urzędu Renzi zapowiedział ponadto, że w podlegających mu ministerstwach ani jedna decyzja nie zapadnie bez jego wiedzy. Od tej wypowiedzi już się nieco zdystansował, zwłaszcza kiedy mu powiedziano, że tak postępował Benito Mussolini. Coraz więcej oponentów określa styl sprawowania władzy premiera jako one man show. Konstytucjonalistka Lorenza Carlassare przypomina zaś, że plany Renziego stanowią „realne zagrożenie dla demokracji”.
Bez względu na groźby dyktatury na Piazza Colonna powiało młodością. Dziennikarze powtarzają krążącą wśród rzymskich polityków opowieść o młodym gospodarzu Palazzo Chigi, który żyje jak w akademiku: podczas obrad ministrowie podrzucają piłkę bejsbolową, a w kuluarach majestatycznego gmachu piętrzą się kartony po pizzy. Wśród współpracowników Renzi wyrobił sobie zaś opinię Speediego Gonzalesa i nie chodzi wyłącznie o przebieg jego kariery. Wszystko robi pospiesznie, choć z namysłem. Na krytyczne uwagi reaguje błyskawicznie, choćby na Twitterze. Kiedy jeden z użytkowników podzielił się obserwacją, że premier przytył („Odkąd musi w Europie nadstawiać karku, jest coraz krótszy”), kilka sekund później adresat odpisał: „To prawda, ale zacząłem się odchudzać”. Jak wspominają jego doradcy, Renzi jest otwarty na niemal każdą uwagę, o ile rozmówca potrafi szybko oddzielić ziarno od plew i jasno argumentować. – Matteo ma zdrowy dystans do siebie, a ten bezpretensjonalny styl robi na wyborcach wrażenie – zauważa jego wieloletni przyjaciel i polityk Marco Carra.
Kolebka Europy
Jako szef włoskiego rządu Renzi skutecznie podąża ścieżką, którą wyznaczył sobie w latach 2009-2014, gdy zarządzał Florencją. Kieruje się prostą z pozoru koncepcją, stawiając na młodych, błyskotliwych ekspertów, potrafiących jasno przemówić do wyborców. – Uszczuplona administracja gwarantuje przejrzystość i jednolitość – powtarza w rozmowach z mediami. W klimacie rewolucji przywołuje też bogatą tradycję Włoch jako kolebki Europy. – Wielki kraj, który ma tak bogatą przeszłość, a przed sobą równie wielką przyszłość, nie musi pobierać lekcji o Europie – powiedział w wywiadzie udzielonym telewizji RAI.
Wśród europejskich przywódców domagających się reinterpretacji paktu stabilizacyjnego jest wielu przedstawicieli centrolewicy, ale zauważa się tylko charyzmatycznego Mattea, elokwentnego i świetnie znającego angielski. Na tle Hollande’a, wyraźnie poturbowanego przez prywatne afery oraz własny elektorat, Renzi stanowi symbol przełomu i początku nowej epoki, co w czasie włoskiej prezydencji w Radzie Europejskiej sprawia mu cichą satysfakcję, niezależnie od mnożących się krytycznych ocen. Zarazem stara się poruszyć w UE sporo istotnych dla swojego kraju spraw, np. problem uchodźców. Tylko w tym roku na Sycylię dotarło ponad 100 tys. uciekinierów z Afryki i Bliskiego Wschodu, przy czym odpowiedzialność za nich spada w niemałej mierze właśnie na barki włoskiej administracji.
Premier, któremu słusznie nadano przydomek „człowiek demolka” (il rottamatore), wymyka się uogólnieniom. Zza socjalistycznych ram wyziera ktoś o chrześcijańskiej wrażliwości. Jednocześnie koledzy z partii zarzucają mu, że zawarł pakt z diabłem, czyli z Berlusconim. Renzi mógłby właściwie znaleźć mnóstwo pretekstów, by mszcząc się za lata upokorzeń, odrzeć poprzednika z czci. Ale by zmienić Włochy, musi liczyć na głosy wszystkich deputowanych, także wpływowych graczy z Domu Wolności. – Renzi jest tak szybki, że na pewno uda mu się zdobyć wszystkich ludzi Berlusconiego, jeszcze zanim wsadzą ich do pudła – żartują posłowie lewego skrzydła Partii Demokratycznej. W radzie ministrów zasiadają faktycznie trzy osoby kojarzone z Forza Italia, premier nie zrezygnuje jednak ze wsparcia Berlusconiego, póki ten jest gwarantem stabilności jego rządu. – Mogę się założyć, że za 10 lat Włochy będą wiodącym krajem w Europie, jej lokomotywą – oświadczył w exposé. Przesadził?
Na razie Włosi ulegli jego wdziękom, ale jeśli reformy się nie powiodą, zadziałać może bezlitosna w polityce logika, każąca odebrać zwolenników nie tylko liderowi, ale także jego ugrupowaniu. Kolejne uliczne protesty mogą zniszczyć popularność Renziego.
Wojciech Osiński
Artykuł pochodzi z wydania 38/2014 tygodnika "Przegląd".
fot. flickr.com