Marianna Woźniak przyjechała do Warszawy jako bardzo młoda dziewczyna. Szukała pracy, potem – niedługo przed wojną – wyszła za mąż. We wrześniu dziadka zmobilizowano i wkrótce trafił do niewoli, a ona została sama z pięciomiesięcznym dzieckiem. Z obrony Warszawy zapamiętała gorączkowe poszukiwanie żywności i strach, że nie da rady wykarmić córki. Wszystko to w czasie bombardowań. Powstanie zastało ją na Mokotowie. Tak jak inni uciekała z miasta, widziała, jak wokół padają ludzie. Dwa tygodnie szła do rodzinnej wsi, a po drodze spotykała się raczej z obojętnością niż pomocą. Do Warszawy wróciła jeszcze zimą 1945 roku. Suterena, gdzie mieszkała, była wyszabrowana i zniszczona. W piecu leżała bomba.
Babcia nigdy nie mówiła o niepodległości. Miała instynktowną niechęć do patriotycznego tonu. Nie interesowała się zresztą polityką, była prostą kobietą, zarabiała praniem i codziennie chodziła do kościoła. O powstańcach wyrażała się niemal lekceważąco. Z jej perspektywy niepotrzebnie szafowali życiem, bo nie miała wątpliwości, co do szans powstania. Najbardziej utkwiły mi jednak w pamięci jej wspomnienia o Stefanie Starzyńskim jeszcze z września 1939 roku. Zawsze, kiedy mówiła o jego radiowych przemówieniach, popadała w irytację. Tyrtejski ton w zderzeniu z jej doświadczeniami zakrawał na groteskę. Reagowała złością jeszcze po pięćdziesięciu latach i z pasją przedrzeźniała wezwania do walki. Dla niej najważniejsze było życie dziecka. Była przekonana, że Starzyński nie liczył się ani z nią, ani z obowiązkami, które uznawała za najważniejsze. Kończyła zawsze tak samo: „Byle wojny nie było!”
Czy warto pamiętać o babci Woźniakowej i o gromach, które znad żelazka rzucała na prezydenta Starzyńskiego? Dla mnie ich spór pozostaje ciągle żywy. Wolę wziąć w nim stronę babci, choćby dlatego, że została zepchnięta na margines, że zbiorowa, oficjalna pamięć odmówiła jej prawa głosu.
LIKWIDACJA SPORU
Opowieść, w którą układa się ekspozycja przygotowana przez Muzeum Powstania Warszawskiego, jest daleka od konkretu już na poziomie opisu sytuacji politycznej. Spór o zasadność akcji zbrojnej w Warszawie, który rozpoczął się jeszcze przed powstaniem i do dziś zajmuje historyków, został pominięty.
Dowiadujemy się jedynie, że powstanie „nie mogło nie wybuchnąć” z powodu atmosfery w mieście i hitlerowskiego terroru, na który trzeba było zareagować. Ekspozycja nie wyjaśnia międzynarodowego kontekstu powstania ani reakcji sojuszników. Analiza realiów politycznych i układu sił ustępuje miejsca opowieści o podwójnej zdradzie: przede wszystkim ZSRR, ale także aliantów zachodnich. Polscy bohaterowie giną zdradzeni i w opuszczeniu. Samotność walczących to oczywiście jeden z elementów składających się na obraz powstania i jego uczestników, rzecz w tym, że nie jedyny. Przyjmując perspektywę polskiego bohaterstwa i zdrady sprzymierzonych, ekspozycja w Muzeum Powstania Warszawskiego nie odpowiada na ważne pytania: dlaczego sojusznicy zdradzili, co nimi kierowało i czy ich zachowanie można było przewidzieć.
Zwiedzający dowiaduje się, że Rosjanie wzywali do walki, a potem zatrzymali front, działali zatem podstępnie. Z drugiej strony powstanie przedstawiono jako kontynuację akcji „Burza”. Komentarz przy eksponatach zdaje sprawę z konfliktu między Rządem Londyńskim a ZSRR, ale w szczególny sposób. Z jednej strony autorzy stwierdzają, że „Sowieckim oddziałom frontowym towarzyszą formacje sił bezpieczeństwa, które już od dłuższego czasu są przygotowane do rozpracowania i likwidacji polskiej konspiracji niepodległościowej”, z drugiej informują, że „Delegat Rządu (...) nakazuje tajnej administracji występowanie wobec Armii Czerwonej w charakterze gospodarzy – przedstawicieli rządu polskiego”. Brakuje uwagi, że choć polska administracja podziemna działała zgodnie z prawem, de facto decydowała się na konflikt ze Stalinem. W połowie 1944 roku, po aresztowaniach na wschodzie Polski była to rzecz oczywista. Stwierdzenie, że akcja „Burza” była „pomocą udzieloną sojusznikom”, fałszuje obraz sytuacji. Kontynuowanie akcji zbrojnej oznaczało sprzeciw wobec polityki ZSRR. Skoro Związek Radziecki był wrogiem, to jak mógł dopuścić się zdrady? To, że ZSRR miało za sobą tylko przemoc, a Rząd Londyński normy prawa międzynarodowego, w niczym nie zmienia obrazu sytuacji. Choćby pobieżny rzut oka na dzieje Europy uświadamia, że silniejsi z reguły wykorzystują swoją przewagę. Czy mimo to należało walczyć? Niestety ekspozycja w Muzeum Powstania Warszawskiego w ogóle nie dopuszcza do postawienia takiego pytania.
Podobnie przedstawia się sprawę lojalności zachodnich aliantów. Ekspozycja nie uświadamia zwiedzającym, że ZSRR był dla Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii najważniejszym sojusznikiem, bez którego nie mogło być mowy o zakończeniu wojny i zwycięstwie. Współpraca ze Stalinem musiała zatem stanowić priorytet polityki Zachodu. Z tej perspektywy konflikt między Rządem Londyńskim a ZSRR był dla aliantów czymś co najmniej niewygodnym, dlatego trudno było spodziewać się z ich strony poważniejszego zaangażowania. Mogli co najwyżej poprzeć sprawę polską w stopniu, który nie zagrażałby dobrym stosunkom z Moskwą. Tyle też zrobili. I w tym wypadku niezależnie od moralnej oceny postępowania mocarstw – która może być różna – wypada stwierdzić, że reakcja USA i Wielkiej Brytanii wynikała z powszechnie znanych okoliczności i należało liczyć się z nimi jako z faktami. Niestety, zwiedzając Muzeum Powstania Warszawskiego nie sposób się o tym dowiedzieć.
W tak opowiedzianej historii nie ma właściwie miejsca na międzynarodową politykę, jej realia i reguły. Polacy po prostu walczą o niepodległość. Niepodległość nie jest już jednak nawet celem do osiągnięcia, ale wartością, w imię której należy działać bez względu na okoliczności. Polityki międzynarodowej i walki, która stanowi część owej polityki, nie traktuje się jako racjonalnego działania, w którym liczy się osiągnięcie celu i gdzie bierze się pod uwagę cenę, jaką przychodzi zapłacić za realizację dążeń. Namysł a wraz z nim kalkulacja szans i ofiar nie mieści się w pojęciu działania politycznego milcząco zakładanego przez twórców ekspozycji. Dlatego też nigdzie nie pada pytanie, czy należało chwytać za broń. Muzeum nie pozostawia śladu wątpliwości co do tego, że należało walczyć. Nie dowiadujemy się nic o sporze, który toczył się wokół tej kwestii, a krytyka powstania przypisana zostaje jedynie komunistycznym władzom, co ją automatycznie dyskwalifikuje. Zryw niepodległościowy przedstawiony zostaje jako wartość sama w sobie.
NARRACJA NADRZĘDNA
To, czego nie próbuje się zrozumieć na poziomie politycznych realiów, zostaje wpisane w nadrzędną narrację o dziejach narodu. Powstanie Warszawskie nabiera znaczenia dopiero jako element szczególnie rozumianej historii Polski. Jest to historia zrywów niepodległościowych traktowanych jako jeden nieprzerwany proces walki o niepodległość. Znaczenie poszczególnych batalii tej wielkiej wojny nie daje się sprowadzić do bezpośrednich następstw. W przypadku powstania zostały one wręcz w przeważającej części pominięte. Nie mówi się na przykład o zniszczeniu miasta, które trzeba było dużym wysiłkiem odbudować, ani o poszczególnych, prywatnych ludzkich tragediach, ani o wojennej demoralizacji, ani o społecznych i psychicznych ranach spowodowanych powstaniem.
Zamiast tego autorzy ekspozycji łączą powstanie z wydarzeniami o pięćdziesiąt lat późniejszymi, z „Solidarnością” i opozycją demokratyczną. Podkreślają na przykład rolę wojennej tradycji państwa podziemnego i podziemnej prasy, która odżyła w latach osiemdziesiątych. Choć analogia wydaje się bardzo daleka a warunki zgoła nieporównywalne (protesty robotnicze były głównie socjalne, a nie niepodległościowe, strajki toczyły się w państwie polskim, zagrożenie przemocą było nieporównanie mniejsze, istniała możliwość negocjacji), autorzy ekspozycji szukają związków głębszych, a przez to w ich mniemaniu zasadniczych. Wpływ Powstania Warszawskiego na koniec PRL-u jest w tym ujęciu sprawą oczywistą. Wystawę zamyka ekran z nagraniem homilii Jana Pawła II z 2 czerwca 1979 roku. W proponowanej przez Muzeum Powstania Warszawskiego wizji dziejów krew męczenników sprawy narodowej przynosi plon w postaci niepodległości. Niezależnie od konkretów i empirii.
Takiemu ujęciu historii towarzyszy szczególne rozumienie narodu. Naród jest całością i nie ma w nim podziałów dotyczących spraw zasadniczych, to znaczy niepodległościowego mitu. Stosunek do powstania – jako zrywu niepodległościowego – jest probierzem przynależności do narodu. Obok portretu powstańca, który trafił do konspiracji z socjalistycznej organizacji młodzieżowej, można znaleźć informację o Narodowych Siłach Zbrojnych, która sprowadza się do tego, że organizacja ta była po AK drugą co do wielkości zbrojną formacją podziemną i że podporządkowała się dowództwu Armii Krajowej. Ani słowa o programie ani o tym, jak NSZ wyobrażały sobie przyszłą Polskę i co w związku z tym robiły.
Inaczej potraktowano PKWN oraz żołnierzy generała Berlinga. Stosunek do niepodległości jest tu wyraźnie kryterium wykluczenia ze wspólnoty narodowej. Dodajmy, że podział na bojowników o niepodległość i tych, którzy zdaniem autorów ekspozycji sprzeniewierzyli się sprawie wolności, przeprowadzony został arbitralnie i zawiera rażące uproszczenia. Znakiem oceny armii Berlinga oraz PKWN są dwie umieszczone obok siebie biografie: Stalina i Wandy Wasilewskiej. Na obu – żeby nie było wątpliwości – postawiono czerwony stempel z sierpem i młotem. Najważniejsza informacja o Wasilewskiej dotyczy tego, że opowiadała się za włączeniem Polski do ZSRR i po wojnie zamieszkała w Kijowie. Podobnie scharakteryzowano Bieruta: „funkcjonariusz międzynarodówki komunistycznej i NKWD”. Nic nie zakłóca czarno-białego obrazu. Nie wspomina się na przykład o tym, że po wyjściu Armii Andersa w Rosji pozostało jeszcze wielu Polaków i że I Armia Wojska Polskiego była dla nich szansą wydostania się z łagrów. Trudno rozstrzygnąć, czy poczucie narodowej solidarności było tylko instrumentem w rękach komunistów, czy może jednym z motywów ich działania. Autorzy ekspozycji nie pozostawiają wątpliwości – o patriotycznej motywacji komunistów nie może być – i nie ma – w ogóle mowy.
Informacje o I Armii są z reguły wartościujące. Polsce AK-owskiej przeciwstawiono „Polskę lubelską”. Dowiadujemy się, że orzełek z munduru „berlingowca” nazywano „kuricą”, ale nie wiadomo, kto go tak nazywał i jak traktowali ten symbol sami żołnierze Berlinga. Bez komentarza pozostawiono fakt, że na Czerniakowie poległo cztery razy więcej żołnierzy I Armii niż pod Lenino. Autorzy ekspozycji w kilku miejscach podkreślają, że hitlerowskie katownie i więzienia były natychmiast przejmowane przez komunistów i sugerują przy tym, że służyły temu samemu celowi – tłumieniu ruchu niepodległościowego. Służy to symbolicznemu zrównaniu polskich komunistów i nazistowskiego okupanta. Komuniści to PKWN, ocena PKWN jest z kolei przesłanką oceny PRL. Nie została ona co prawda wypowiedziana wprost, nie znaczy to jednak, że jest mniej wyrazista. Skoro walka o niepodległość toczy się nieprzerwanie aż do lat osiemdziesiątych, oczywista staje się rola tych, którzy zajmują w tym schemacie miejsce przeciwników. PRL pozostaje więc monolitem. Monolitem, któremu przeciwstawiono monolitycznie pojmowany naród, niezróżnicowany w swoich opiniach i odczuciach dotyczących niepodległości. Po informacji o prześladowaniach dowódców Polski podziemnej w okresie stalinowskim ekspozycja przenosi zwiedzających wprost do roku 1979. Komentarz do homilii Jana Pawła II głosi: „wizyta papieża dodaje Polakom wiary i sił w trudnym okresie komunizmu”.
KOGO POMINIĘTO?
Prezentowana w Muzeum Powstania Warszawskiego opowieść jest przede wszystkim historią wojskowych. Ekspozycja mówi o walce, a ludność cywilna pojawia się o tyle, o ile w walce uczestniczy, niezależnie od tego, czy chodzi o pomoc w działaniach militarnych, czy o ofiarę, która wpisuje się w wyższy, duchowy porządek zmagań o niepodległość. Cywilny punkt widzenia właściwie nie dochodzi do głosu. W imieniu 180 tysięcy cywilów zabitych w Warszawie przemawiają żołnierze. Pod nagłówkiem „Miasto grobów” czytamy: „W pierwszych dniach powstania pogrzeby poległych żołnierzy AK miały uroczysty charakter”. O cywilach ani słowa. Historia cywilnej ludności Warszawy, jej reakcje na wybuch powstania oraz jej losy w czasie walk nie stają się osobnym tematem, sprowadzono je wyłącznie do samoorganizacji mieszkańców w walczącym mieście. Nie wspomniano o Mironie Białoszewskim i jego Pamiętniku z Powstania Warszawskiego, o nagonce po wydaniu książki ani o ciągnącej się potem dyskusji nad antyheroiczną opowieścią o powstaniu.
Śmierć i gruzy nie budzą protestu, bo zgoda na poświęcenie potwierdza wartości najwyższe: walkę o niepodległość. Cierpienia Warszawiaków zostają w ten sposób „uspołecznione”, pozostaje z nich tylko taki sens, który zdolny jest cementować wspólnotę i skupiać ją wokół tego, co zdaniem autorów ekspozycji najważniejsze. W narracji o jedności narodu i jego walce nie mieszczą się także postawy antyspołeczne. Ekspozycja nie wspomina o szabrowaniu opuszczonych mieszkań ani o złym traktowaniu uchodźców przez ludność z okolic Warszawy. Zjawiska te były dość powszechne. Próba ich opisania i zrozumienia musiałaby siłą rzeczy zmienić obraz polskiej społeczności. Przede wszystkim kwestionowałaby jej jedność i solidarność. Nie dla wszystkich Polaków walka o niepodległość była sprawą najważniejszą, niebagatelną rolę grały inne motywacje. Społeczność, którą autorzy ekspozycji chcieliby widzieć jako zjednoczony w walce naród, była podzielona. Zrozumienie tych podziałów musiałoby zapewne zmienić także spojrzenie na powojenne postawy polskiego społeczeństwa.
W tym miejscu dochodzimy do najważniejszego przemilczenia. Historia powstania opowiedziana została wyłącznie z inteligenckiej perspektywy. Nie chodzi jedynie o to, że opowiadają ją żołnierze podziemia, a ci rekrutowali się głównie z inteligencji. Doświadczenie inteligencji tworzy siatkę wartości, w którą wpisane zostały wydarzenia. Zburzenie miasta jest więc przede wszystkim końcem Warszawy dobrych dzielnic, traktowanej z sentymentem i bez krytycyzmu. Ginie świat ludzi wartościowych i eleganckich. Stąd gablota poświęcona „Adrii”, gdzie umieszczono pamiątkę tego, co zniknęło bezpowrotnie: srebrną łyżkę. Podobne skojarzenia musi nasuwać muzealna kawiarnia Bliklego urządzona w stylu mieszczańskiego salonu z lat trzydziestych. Ów szczególny styl zamożnego mieszczańskiego domu powraca w innych miejscach, na przykład w sali poświęconej powstańczym radiostacjom. Niżej w drabinie społecznej właściwie się nie schodzi.
Pominięcie dołów społecznych wpływa nie tylko na obraz powstania, jako zrywu w obronie świata dawnych wartości, ale przede wszystkim na obraz „Polski lubelskiej”. Reformy społeczne wprowadzane przez PKWN są w tej perspektywie tylko środkiem z wyrachowaniem stosowanym przez przeciwników niepodległości. Ekspozycja w ogóle nie informuje o tym, że były one atrakcyjne dla sporej części społeczeństwa. Dla twórców muzeum reforma rolna była „grabieżcza”. Skwitowano ją zdaniem: „władza rozdaje akty nadania ziemi niepiśmiennym, przydziela grunty niechętnym”. Nie dowiadujemy się ani ilu było owych „niepiśmiennych”, ani ile osób otrzymało ziemię. Zwiedzający nie dowie się także, jak wyglądała polska wieś przed wojną. Bohaterowi negatywnemu – „niepiśmiennym” przekupionym przez komunistów – przeciwstawieni zostają bohaterowie pozytywni: obok żołnierzy AK właściciele nacjonalizowanych majątków.
PERSWAZJA I JEJ CELE
Muzeum Powstania Warszawskiego jest instytucją, której zadanie polega na modelowaniu tożsamości. Ekspozycja opowiada mit, a zwiedzający mają się w ów mit włączyć. Tożsamość nie jest rozumiana jako przestrzeń dialogu i sporu, gdzie członkowie społeczeństwa dyskutują własną kulturę i przeszłość, a zatem gdzie mogą współistnieć różne punkty widzenia i sprzeczne racje. Dla twórców wystawy formuła jedności grupy, to, co ją spaja, nie podlega negocjacjom ani się nie zmienia. Można jedynie przystać na z góry daną tożsamość, odkryć ją i zaakceptować, albo odrzucić, co automatycznie stawia poza marginesem wspólnoty. Takie przesłanie niesie ostatni element ekspozycji – fragment homilii Jana Pawła II z 2 czerwca 1979 roku. Jest to właściwie jeden rozbudowany okres retoryczny, który da się streścić następująco: „Nie sposób zrozumieć dziejów Polski, nie sposób zrozumieć tej ziemi (...) bez Chrystusa”. Chrystusa, obok którego stoją najważniejsze postaci polskiej historii, między innymi warszawscy powstańcy wpisani w mesjanistyczną opowieść o wzniosłych ofiarach. Zdanie to jest performatywem, nie tyle opisuje, co ustanawia rzeczywistość. „Zrozumienie” oznacza tu przynależność, oddziela „swoich” od „obcych”. Podział nie odwołuje się zresztą do konkretnych różnic poglądów, jest bardziej pojemny i zarazem mniej precyzyjny – kryterium to uczestnictwo w micie. „Rozumie tę ziemię” ten, kto dostrzega ukrytą analogię między Św. Stanisławem ze Skałki, księdzem Kolbe, posągiem Chrystusa z Krakowskiego Przedmieścia oraz Powstaniem Warszawskim. Nie trzeba jej nawet wyjaśniać – wystarczy czuć i akceptować. W efekcie do wspólnoty należy ten, kto przystaje na jej emblematy i rytuały.
Hasła-emblematy wysuwają się na pierwszy plan ekspozycji. Obok nich muzeum podsuwa zwiedzającym inne przekazy, które umieszczone zostały w tle. Należą do nich między innymi relacje świadków wydarzeń, którzy opowiadają o powstaniu z ekranów telewizyjnych. W salach panuje hałas, dlatego głos świadków jest bardzo słabo słyszalny (wyjątek stanowią komentarze do dwóch filmów dokumentalnych). Na ekranach widać jednak twarze opowiadających. Siłą rzeczy obraz uczestników wydarzeń, którzy opowiadają o powstaniu, staje się potwierdzeniem tego wszystkiego, co umieszczono i napisano obok, tego, co da się łatwo usłyszeć lub przeczytać. W ten sposób dokumenty zgromadzone w muzeum zostają podporządkowane nadrzędnym narracjom o walce niepodległościowej, jedności i znaczeniu powstania.
Niestety pierwszoplanowe komentarze nie zawsze są zgodne z materiałem dokumentalnym. Z dużym trudem dwukrotnie przysłuchiwałem się wypowiedzi Marka Edelmana, który opowiada o swoich powstańczych przeżyciach z ekranu umieszczonego obok planszy informującej o wyzwoleniu „Gęsiówki”, niemieckiego więzienia, gdzie przetrzymywano ponad 300 Żydów. Komentarz pod nagłówkiem „Żydzi w Powstaniu Warszawskim” informuje, że Żydzi walczyli w powstaniu „wchodząc w skład niemal wszystkich oddziałów powstańczych”. Edelman – którego bardzo trudno usłyszeć na tle wybuchów – mówi coś wprost przeciwnego. Opowiada historię rozstrzelania przez powstańców jednego ze swoich żydowskich towarzyszy, potem stwierdza, że oddziały powstańcze nie chciały przyjmować Żydów i że z tego powodu trafił do AL, która nie miała rasowych uprzedzeń, wreszcie zaprzecza, że ktokolwiek spośród więźniów Gęsiówki walczył z bronią w ręku. W nagranie nie spełnia więc roli dokumentu. Liczy się nie to, co Edelman mówi, ale to że jako świadek i uczestnik wydarzeń został umieszczony na tle planszy poświęconej Żydom w powstaniu. Funkcja ekranu z twarzą Edelmana polega na potwierdzaniu tez, które sam Edelman podważa. Niestety niewielu zwiedzających zadaje sobie trud wsłuchiwania się w jego głos.
Identyfikacja z symbolami jest także głównym celem wychowawczym w pracy z uczniami młodszych klas szkoły podstawowej. Muzeum przygotowało specjalną salę do prowadzenia lekcji muzealnych z małymi dziećmi. Przypomina ona salę przedszkolną i pomyślana została jako miejsce zabawy. W głębi stoi tekturowy model wozu bojowego „Kubuś”, gdzie dzieci mogą chować się jak w namiocie. Przed nim ustawiono barykadę z worków z piaskiem. Zabawa musi więc polegać na inscenizacji walki. Z boku za parawanem znaleźć można rekwizyty do zabawy w szpital – to zapewne miejsce dla dziewczynek. Pod sufitem wiszą modele samolotów wojskowych, a w szafce umieszczono modele czołgów i wozów bojowych oraz figurki żołnierzy. Całości dopełnia telebim z programem Jana Pospieszalskiego, który tłumaczy przebranym za powstańców dzieciom, jak wspaniały i ważny był udział w powstaniu najmłodszych mieszkańców Warszawy. Militarystyczny wystrój sali dla dzieci sprawia dość przerażające wrażenie. Edukacja przez zabawę w wojnę wydaje się pomysłem tyle surrealistycznym, co upiornym.
Wszystkie wymienione wyżej elementy składają się na zasadniczy przekaz formułowany przez muzeum. Jest to przekaz polityczny. Muzeum Powstania Warszawskiego definiując tożsamość definiuje bowiem także warunki komunikacji społecznej. Podział na bojowników sprawy narodowej i ich przeciwników przechodzi w poparty autorytetem Karola Wojtyły podział na swoich i obcych, na tych, którzy rozumieją „tę ziemię”, i tych, którzy jej nie rozumieją, a więc są niejako poza wspólnotą. Choć nigdzie nie dopowiedziano tego wprost, jednostronność opisu „Polski lubelskiej” oznacza wyraźne rozróżnienie tradycji: aprobowanej i dezawuowanej. Skoro tradycja PRL naznaczona została obcością, w forsowanym przez muzeum porządku symbolicznym jej przedstawiciele mają mniejsze prawo do występowania w imieniu wspólnoty niż przedstawiciele tradycji AK-owskiej. Obrazowi temu patronuje – już od wejścia – podobizna Lecha Kaczyńskiego.
Tomasz Żukowski
Tekst pochodzi z 66. numeru kwartalnika "Bez Dogmatu".