2013-02-09 17:57:39
Sejmowe wypowiedzi posłanki Pawłowicz zapewne przejdą do annałów braku kultury i wrażliwości w języku publicznym. Wydaje się jednak, że powinny one znaleźć się również w annałach oderwania od rzeczywistości części klasy politycznej , a momentami wręcz intelektualnego absurdu. Jeśli próbować przyjrzeć się słowom Pani posłanki bez trudu można dostrzec, że urągają one zasadą elementarnej logiki i poczucia rzeczywistości.
Tym bardziej wymowne, że po prawej stronie wiele publicystów albo jej broni albo wskazuje, że choć forma była niesympatyczna, meritum jest trafne. Doprawdy?
Przecież Nie tylko seks
Weźmy pod lupę fragment jej wypowiedzi „społeczeństwo nie może fundować słodkiego życia nietrwałym, jałowym związkom osób, z których nie ma ono żadnego pożytku, tylko ze względu na łączącą je więź seksualną".
Cóż, nie wiem na jakiej podstawie autorka przyjęła, że akurat relacje osób, które byłyby zainteresowane wejściem w związki partnerskie, są oparte jedynie na seksie. Przecież każdy kto obcuje z różnymi ludźmi i przytomnie obserwuje rzeczywistość doskonale wie że istnieje mnóstwo związków intymnych ( także tych niesakramentalnych) które łączy coś więcej niż tylko seks. Z reguły przynajmniej jest to duchowa i fizyczna bliskość ( nie zawsze zwieńczona pożyciem seksualnym) czy chęć spędzania razem czasu, a często dochodzą także wzajemna troska, przywiązanie, uczucie. Zdarzają się rzecz jasna stosunki, w których dominującym czy wręcz jedynym spoiwem jest seks, ale wątpię by stanowiły istotną część relacji, których strony byłyby zainteresowane formalizacją związku. Tam gdzie pojawia się wola formalizacji w postaci związku partnerskiego zazwyczaj chodzi o coś więcej niż tylko o seks. Właściwie mówię tu oczywiste oczywistości, ale posłanka Pawłowicz ku aprobacie swoich partyjnych kolegów zdaje się je negować. A nie jest to kwestia poglądów, tylko elementarnego poczucia rzeczywistości.
Idźmy dalej. Zdaniem prof. Pawłowicz związki jeśli nie stają się zdolnym do prokreacji małżeństwem stają się jałowe. Kryterium owej jałowości jest bardzo wątpliwe. Szczęście bycia dwojga ludzi razem , możliwość dzielenia wspólnie trosk i radości najwyraźniej w oczach posłanki Pawłowicz to za mało by związki nie przestały być jałowymi o ile nie wynika z niej prokreacja. Ale jeśli pozostaniemy przy takim kryterium jałowości większość relacji międzyludzkich okaże się jałowe, łącznie z relacjami łączącymi małżeństwa bezdzietne, dzieci i rodziców czy rodzeństwo, a także małżeństwa, w które przekroczyły wiek reprodukcyjny a dzieci są odchowane.
Dochodzimy do absurdu? Owszem. Ale w istocie absurdalność jest już w punkcie wyjścia tego rozumowania i polega na przypisywaniu jałowości związkom na podstawie możliwości i skłonności prokreacyjnych. Poza tym czy nie jest wulgaryzacją ocena wartości stosunków międzyludzkich według kryteriów reprodukcyjnych. To sprowadzenie ludzi i między nimi do biologii, niezbyt bliskie chrześcijańskim, który potrafi dojrzeć i dowartościować duchowy aspekt życia ludzkiego.
Bez związku z demografią
Przeciwnicy legalizacji związków podpierają się argumentacją demograficzną, a mówiąc ściślej pronatalistyczną. Wprowadzenie związków miałoby rzekomo negatywnie oddziaływać na stosunki demograficzne. Przede wszystkim poprzez symboliczną deprecjację instytucji małżeństwa a ta statystycznie najbardziej sprzyja dzietności, zaś dla dzieci które już się urodzą, wychowywanie w małżeństwie daje większe szanse stabilności, gdyż instytucja ta ma charakteryzować się większą trwałością niż inne formy wspólnego życia.
Teoretycznie rzecz biorąc w tej argumentacji jest coś na rzeczy, jednak realia są bardziej skomplikowane. Na decyzje matrymonialne i prokreacyjne rzutuje wiele innych czynników, które okazują się mieć wpływ o wiele znacznie większy niż domniemany wpływ istnienia mniej lub bardziej równoprawnej alternatywy dla małżeństwa w postaci związków partnerskich.
Pokazują to dane porównawcze wśród krajów naszego kręgu kulturowego. Najwyższy wskaźnik dzietności osiągają kolejno Irlandia – 2,07; Francja – 2,03; Szwecja i Wielka Brytania – 1,98. Zauważmy, że we wszystkich tych krajach doszło do takiej czy innej formy legalizacji związków intymnych nie będących związkiem małżeńskim między mężczyzną a kobietą. W Irlandii są one od 2011 roku, we Francji od 1999, w Wielkiej Brytanii od 2005, a w Szwecji od 1995 roku.
Okazuje się więc, że „ korzystny” wskaźnik dzietności jest możliwy także tam gdzie wprowadzono tego typu progresywne rozwiązania. Między dzietnością a obecnością związków partnerskich nie ma ujemnej korelacji, a wręcz można powiedzieć, że wśród krajów europejskich wyższa dzietność jest tam gdzie wprowadzono stosowne uregulowania pozamałżeńskich form wspólnego życia. Nie oznacza to, że jest to jakaś uniwersalna prawidłowość ( mówimy wszak o określonej grupie społeczeństw w konkretnym okresie) jednak wiele wskazuje na to, że skłonność do posiadania dzieci zależy od czynników zgoła odmiennych niż możliwość formalizacji związków niesakramentalnych.
Wszyscy „liderzy dzietności” choć różnią się kulturowo, gospodarcza a także jeśli chodzi o ogólny model polityki społecznej, w swej polityce wsparcia rodziny mają wiele generalnych cech wspólnych jak wysokie nakłady czy obok rozbudowanych programów wsparcia konkretnych grup także obecność wsparcia uniwersalnego ( zarówno finansowego jak i usługowego) adresowanego do wszystkich rodzin. Więcej konkretów o polityce rodzinnej we Francji, Irlandii i Szwecji można znaleźć w tekście „Skąd się biorą dzieci? autorstwa Janiny Petelczyc ( najnowszy Nowy Obywatel nr 7(58). Prawicowych czytelników, w części nieufnie nastawionych do treści prezentowanych na łamach lewicowych mediów odsyłam również do raportu Fundacji Republikańskiej „ Polityka Prorodzinna w krajach UE” gdzie analizowane są te zagadnienia na przykładzie kilkunastu krajów europejskich.
Polska, w której nie ma związków partnerskich, a na straży uprzywilejowanej pozycji małżeństwa stoją zmobilizowane grupy interesów i pokaźna część opieki publicznej, współczynnik dzietności jest jednym z najniższych w UE – na poziomie wahającym między 1,3-1,4. Co więcej wśród Polek, które znalazły się na emigracji zarobkowej w Wielkiej Brytanii wskaźnik dzietności wynosi 2,5 ( powyżej wskaźnika zastępowalności pokoleń) wyprzedzając pod tym względem inne grupy imigranckie. Czy nie daje do myślenia prof. Pawłowicz i jej sojusznikom sytuacja, w której w osoby tej samej narodowości rodzą znacznie więcej dzieci w kraju gdzie jest możliwość związków partnerskich ( a także inne elementy progresywnego kanonu jak lepszy dostęp do środków antykoncepcyjnych i bardziej liberalne prawo aborcyjne) niż u nas, gdzie tego wszystkiego nie ma, a jest za to znacznie większa społeczna presja na rodzenie dzieci oraz wyższy symboliczny status małżeństwa i rodzicielstwa?
Może zatem potrzebne jest nie tyle konstytucyjne uprzywilejowanie małżeństwa ( o co tak troszczą się środowiska konserwatywne) ale stworzenie realnego systemu wsparcia, który pozwalałby im żyć i wychowywać dzieci w stabilnych warunkach, bez ryzyka znacznego spadku poziomu życia wraz z pojawieniem się kolejnych maluchów? Trudne warunki wychowywania dziecka to jeden z powodów nie tylko zmniejszania się dzietności, ale także destabilizacji rodziny, w której dzieci już przyszły na świat. Trudności finansowe zwiększające poziom stresu a nieraz oznaczające wręcz skrajną nędzę, bywają zarzewiem wewnętrznych konfliktów w rodzinie, a także mogą skutkować migracją zarobkową jednego z rodziców ( co rozluźnia więzi między dwojgiem ludzi, a także między rodzicem a dzieckiem) to tylko niektóre z występujących w Polsce czynników mających źródła systemowe, które mogą prowadzić do dalszej dezintegracji rodziny, czego przejawem jest duża liczba rozwodów, urodzeń pozamałżeńskich a także coraz większa dzieci które odbierane są. I znów wszystko to dzieje się kraju gdzie nie ma związków partnerskich. Może więc źródła dezintegracji rodziny leżą gdzie indziej, a wyeliminować je może nie prawne uprzywilejowane małżeństwa, a musi to być realne wsparcie materialne i pozamaterialne ( np. w postaci większej liczby i bardziej dostępnych asystentów rodzinnych).
Fiksacja na punkcie symbolicznego wywyższenia małżeństwa przy znacznie mniej widocznych w sferze publicznej działaniach na rzecz lepszego systemu wsparcia rodziny jest niestety symptomatyczna dla konserwatywnych ideologii w Polsce. Dochodzi do tego jeszcze myślenie hierarchiczne, w kategoriach przywilejów i wywyższenia jako czegoś co ma podnosić atrakcyjność i trwałość danej instytucji.
Jeśli Pani Poseł Pawłowicz jest faktycznie tak zatroskana o stan polskiego małżeństwa i o to by w tych małżeństwach przychodziły na świat dzieci, polecam zapoznanie się ze wspomnianymi doświadczeniami zagranicznymi i zastanowienie się które z nich byłyby kompatybilne względem polskiego kontekstu. Taka refleksja, a następnie debata – nawet jeśliby zawierałaby nieprzekraczalne linie ideologicznego konfliktu, z pewnością nie byłaby – nawiązując do określeń Pani Posłanki – jałowa.
Na koniec jeszcze jedna kwestia. Koncentrując się na dzietności wchodzimy w kulturowe pole, które narzuca ideologia konserwatywna. Środowiska konserwatywne, także te merytoryczne jak Fundacja Republikańska, utrzymują że polityka prorodzinna ma służyć w pierwszej kolejności wspieraniu rodzenia dzieci ( podpierają się tu etymologią słowa rodzina). Z mojej perspektywy ważniejsze jest nie tyle by zwiększać dzietność, ale by ci, którzy się urodzili mieli godne warunki życia i rozwoju. Nawiasem mówiąc, doświadczenia porównawcze wśród krajów europejskich pokazują że właśnie tam gdzie polityka publiczna wspiera nie tyle samo rodzenie, co właśnie wychowanie i utrzymanie dziecka przez cały czas jego dzieciństwa, osiągają z reguły korzystne wyniki jeśli chodzi o dzietność. Mój postulat: stwórzmy warunki stabilnego i godnego życia dla rodzin z dziećmi, a większa dzietność przyjdzie sama, jako uboczny skutek. Tym bardziej, ze zachowania prokreacyjne Polek na Wyspach wskazują tu na duży potencjał.
Czy na pewno jałowe? A jeśli nawet tak, co z tego?
Formalizacja związków partnerskich nijak się do realizacji owego celu nie ma. A już zwłaszcza nijak się ma do tego możliwość rejestracji związków wśród par homoseksualnych.
Prof. Pawłowicz zarzeka się, że państwo nie powinno zapewniać słodkiego życia tego typu ludziom żyjących w tego typu związkach. A właściwie czemu nie? Po pierwsze nie są one jałowe, nawet jeśli nie kończą się prokreacją. Wystarczy sięgnąć do pierwszego lepszego podręcznika z socjologii rodziny, by dowiedzieć się, że rodzina pełni znacznie więcej funkcji niż tylko produkcyjna i reprodukcyjna. Jedną z ich jest np. zapewnienie bezpieczeństwa emocjonalnego jej członkom oraz opieka, zwłaszcza w sytuacjach trudnych. Fakt że dwoje ludzi żyje ze sobą związku ( choćby niesformalizowanym) sprawia, że w sytuacja nie domagania psychicznego czy fizycznego partnera istnieje większa szansa, ze ktoś w ramach sektora nieformalnego zechcę się nim zaopiekować, częściowo odciążając instytucje. Ponadto system wsparcia ze strony bliskiej osoby przekłada się na ogólny dobrostan człowieka niemal tożsamy – w świetle definicji WHO – ze zdrowiem, którego poziom ma bardzo wymierne znaczenie dla całego społeczeństwa, także w wymiarze ekonomicznym. Warto by w Polsce zrozumiano, że inwestowanie w to by ludziom żyło się lepiej ( a zwłaszcza podniesienie jakości życia tym, którym żyje się dziś źle) to działanie które opłaca się całej wspólnocie.
Ponadto, nawet jeśli uznalibyśmy związki partnerskie za całkowicie neutralne dla społeczeństwa czy mówiąc ostrzej po prostu jałowe, czy jest to wystarczający powód by ludziom je tworzącym kłaść kłody pod nogami na drodze do szczęścia?
Dochodzimy do kwestii zasadniczej dotyczącej odpowiedzialności państwa wobec obywateli. Według mnie wspólnota poprzez system praw powinna nie tyle dążyć do własnego przetrwania i reprodukcji, ale także do tego by podnosić jakość życia swoim członkom w takim wymiarze w jakim nie szkodzą oni pozostałym. Wizja wspólnoty, która nie chce pomagać obywatelom w trosce o ich dobrostan, a jedynie pomaga wówczas gdy coś z tego ma, wydaje mi się anachroniczna i smutna.