Syjomoczaryzm
2008-10-15 09:02:50
Jak powiedział w 1902 r. Lenin, kiedy ludzie powstają, by walczyć o podwyżkę płac, oznacza to, że są dobrymi związkowcami; kiedy jednak powstają, by bronić przed pogromami Żydów, wtedy są prawdziwymi socjalistami.

Kto pojmuje rzeczy w ich statycznej sytuacji, a nie w ich rozwoju, ten nie jest w stanie zrozumieć, że "Żydami" są dziś Palestyńczycy. To oni są zniesławianym, wyklętym ludem ziemi, i dlatego też stawiani są w sytuacji, gdy w imię urojeń ideologów – czy raczej w imię jak najbardziej namacalnych interesów, kryjących się za urojeniami ideologów – żąda się, by dowodzili, że... nie są oni urojeniem ideologów. Palestyńczycy to koncept KGB, Palestyńczycy to stonka ziemniaczana, Palestyńczycy to właśnie ów INNY, którego w ogóle nie ma, lecz którego nadal należy się bać. "Żydami" są Palestyńczycy – oraz inni, którym zdarzyło się nieszczęście stanąć na drodze syjonistycznej dominacji.

Podobnie jak inni ludzie, którzy występują na rzecz niezbywalnych praw Palestyńczyków w Europie Zachodniej, w Stanach Zjednoczonych – w ogóle, na wszystkich kontynentach świata poza Antarktydą – dobrze znam ów jad, jakim dosłownie tryskają bezwarunkowi obrońcy niesamowicie zbrodniczej izraelskiej polityki kolonialnej. Od internetowych trolli aż po redaktorów naczelnych "niezależnych" periodyków – często zaś są to te same osoby!

Stąd nie zdziwiło mnie, że pewien pismak – związany z "Magazynem Obywatel" Wiktor Sadłowski z Gdyni – właśnie kolejny raz obsmarował mnie po tym, jak przetłumaczyłem i umieściłem w internecie artykuł Jamesa Petrasa "Jak 'The New York Times' legitymuje zagładę atomową" Drobiazg już, że wyszło z tego Sadłowskiemu "Jak Izrael legitymuje wojnę atomową" - ważniejsze, że za "antysemitę" gotów jest on uznać każdego, kto nie chce przyznać, że bycie Żydem to stuprocentowo pewny glejt, dowodzący bycia niefaszystą.

"Antysemitą" ma dla Sadłowskiego być automatycznie choćby ktoś, kto zrównuje moralnie czołowych polityków izraelskich z ludźmi ze szkoły negacji Holokaustu. Odpowiadam: publicznie zrównałem moralnie z nimi między innymi byłego izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu, który łgał ordynarnie zaprzeczając, że Izrael powstał na czystce etnicznej od 700 do 900 tysięcy Palestyńczyków – i każdego, kto publicznie lub pokątnie nazwie mnie za to antysemitą, tutaj, w tym miejscu, publicznie nazywam kanalią.

Petras wziął pod lupę tekst izraelskiego historyka Benny'ego Morrisa – który w wywiadzie, udzielonym kilka lat temu czołowemu izraelskiemu dziennikowi "Haaretz", stwierdził, że wobec wspaniałości i doniosłości takiego projektu jak państwo syjonistyczne, zniszczenie starego społeczeństwa palestyńskiego to "pryszcz". Podobnie, jak wobec wspaniałości i doniosłości takiego projektu jak USA praktycznie bez znaczenia jest ludobójstwo dokonane na rdzennych Amerykanach. Kilka lat po wypluciu tych śmieci pozostaje on cenionym przez izraelską klikę biurokratyczno-wojskową "ekspertem": płatnym specem do spraw masowego mordu.

Niedawno wykorzystał on łamy "The New York Times", wszak czołowej gazety w USA, by legitymować uderzenie na Iran – któremu "cywilizowany świat" nie może przecież pozwolić na rozwijanie technologii nuklearnych. Uderzyć miał Izrael: kraj, który jako jedyny na Bliskim Wschodzie posiada już rozpasany arsenał broni nuklearnej. Morris agituje za zachodnim poparciem dla izraelskiego ataku konwencjonalnego na ten kraj – tym razem "pryszczem" mają się okazać tysiące ofiar zabezpieczania totalnej supremacji izraelskiej w regionie. Odgraża się, podbijając stawkę: alternatywą jest Iran obrócony w pustynię nuklearną.

Bardzo prawdopodobne, że przygotowania do gigantycznej awantury pogrzebała Rosja – sama zresztą będąca mocarstwem imperialistycznym – niszcząc izraelskie instalacje wojskowe w Gruzji, powolnej imperializmowi konkurencyjnemu wobec jej własnego. Nic jednak nie odejmuje to ohydy podżeganiom Morrisa – jak też ohydy zachowań tych, którzy usiłują kneblować usta krytykom jego i jemu podobnych, wykorzystując absurdalne klisze i zniesławiające etykietki "lewicowego antysemityzmu". Dlatego też nie tylko Palestyńczycy stali się "Żydami", lecz i obrońcy polityki izraelskiej – współczesnymi moczarowcami.

Ale czemu tak się uwijają w owym fachu? Po pierwsze, miotanie zarzutami o urojony "lewicowy antysemityzm" to niejednokrotnie świetny sposób, by maskować antysemityzm swój bądź własnych koleżków: stary antysemityzm katoendeckiego chowu. Lecz nie tylko i nie przede wszystkim dlatego. Otóż unikalne stosunki Polski z Izraelem – stanowiące przydatek do unikalnych stosunków Polski z USA – stanowią zjawisko oryginalne na tle państw Europy Zachodniej. Te, choć dalekie od propalestyńskości, rzadko jednak dochodzą do takiego punktu groteski, jak kraj, w którym za rządów partii mieniącej się lewicową pozwolono na przelot izraelskiego F-16 nad obozem zagłady w Oświęcimiu.

Polityka Polski to przesalanie na wszystkich frontach. Ale, jak przyznał nie kto inny niż Konstanty Gebert, sam zresztą ględzący o "lewicowym antysemityzmie": nie możemy bez końca stawać na sztorc Brukseli w każdej ważnej kwestii międzynarodowej, a ustępstwo w polityce bliskowschodniej będzie stosunkowo mało kosztowne. Rzecz jasna, stanowczo przecenia on tu znaczenie oficjalnych elit europejskich, jak też niedocenia znaczenia klas niższych i średnich Europy Zachodniej – a przypomnijmy, gdy kilka lat temu zapytano zachodnich Europejczyków, który kraj stanowi największe zagrożenie dla pokoju, najwięcej wskazań padło na Izrael. Warto jednak zastanowić się nad jego diagnozą wyjątkowej kruchości wyjątkowo dobrych stosunków polsko-izraelskich. Ton, w jakim wypowiadają się ci, którzy pilnują ich jak oka w głowie, świadczy o tym, jak bardzo boją się o łatwe ich zepsucie.

I bardzo dobrze – właśnie o to idzie, aby tu jak najskuteczniej psuć i szkodzić!

poprzedninastępny komentarze