2009-11-07 11:23:45
To, co zaszło na oczach mego pokolenia, które dziś dojrzało, lub też przybliża się do starości, można schematycznie przedstawić w ten sposób. W ciągu kilkudziesięciu lat - koniec ubiegłego wieku i początek obecnego - ludność Europy podlegała surowej dyscyplinie przemysłu. Wszystkie strony wychowania społecznego podporządkowane były zasadzie pracy produktywnej. Dało to olbrzymie rezultaty i otworzyło jak gdyby przed ludźmi nowe możliwości. W istocie jednak doprowadziło to tylko do wojny. Cop rawda, dzięki wojnie, ludzkość stwierdziła, że wbrew krakaniom anemicznej filozofii, wcale się nie degeneruje, lecz przeciwnie, jest pełna życia, sił, męstwa i przedsiębiorczości. Dzięki tej wojnie, ludzkość, z niespotykaną poprzednio wyrazistością, przekonała się również o swej technicznej potędze. Wyglądało to więc tak, jakby człowiek, chcąc przekonać się, czy ma zdrowe drogi oddechowe i przewód pokarmowy, zaczął przed lustrem podcinać sobie gardło brzytwą.
Po ukończeniu operacji lat 1914-1918, oświadczono, że odtąd najwyższym obowiązkiem moralnym jest leczenie tych ran, zadawanie których uznawano za najwyższy moralny obowiązek w ciągu poprzednich czterech lat. Pracowitość i oszczędność znów zostały nie tylko przywrócone do praw, ale ujęte w stalowy gorset racjonalizacji. Tak zwaną "naprawą" kierują te same klasy, partie i nawet osoby, które kierowały burzeniem. Tam, gdzie zaszła zmiana ustroju politycznego, jak w Niemczech, przy naprawie grają pierwsze role ci, którzy przy burzeniu odgrywali role drugo- lub trzeciorzędne. Na tym właściwie polega cała zmiana.
Wojna zmiotła całe pokolenie, jakby po to tylko, aby wywołać lukę w pamięci narodów, i aby nie dać nowemu pokoleniu zbyt bezpośrednio odczuć, że w istocie powtarza przeszłość, tylko na wyższym poziomie historycznym, a co za tem idzie z groźniejszymi konsekwencjami.
Klasa robotnicza Rosji, pod kierownictwem bolszewików, uczyniła próbę przebudowania życia tak, aby wykluczyć możliwość periodycznych ataków szału, przeżywanych przez ludzkość, i założyć podwaliny wyższej kultury. Na tym polega sens Rewolucji Październikowej. Naturalnie, zadanie, które sobie postawiła, nie zostało wykonane: jednakże to zadanie z samej swej istoty obliczone jest na szereg dziesięcioleci. Więcej jeszcze, Rewolucję Październikową uważać należy za punkt wyjścia najnowszej historii ludzkości wogóle.
Pod koniec wojny trzydziestoletniej, reformacja niemiecka musiała być zapewne uważana za dzieło ludzi, zbiegłych z domu wariatów. Do pewnego stopnia tak nawet było: ludność Europy wyrwała się ze średniowiecznego klasztoru. Współczesne Niemcy, Anglia, Stany Zjednoczone i cała zresztą ludzkość byłyby jednak nie do pomyślenia bez reformacji wraz z nieprzeliczonymi ofiarami, które pociągnęła za sobą. Jeżeli w ogóle dopuszczalne są ofiary - chociaż kogo trzeba by zapytać o pozwolenie? - to właśnie takie, które posuwają ludzkość naprzód.
To samo trzeba powiedzieć o rewolucji francuskiej. Pedant i reakcjonista o wąskim horyzoncie umysłowym, Taine, wyobrażał sobie, że dokonuje Bóg wie jak głębokiego odkrycia, stwierdzając, że w kilka lat po ścięciu Ludwika XVI naród francuski był biedniejszy i nieszczęśliwszy niż za starego reżimu. O to właśnie chodzi, że takich wypadków, jak wielka rewolucja francuska, nie wolno rozpatrywać w skali "kilku lat". Bez wielkiej rewolucji cała nowa Francja nie byłaby możliwa, sam Taine zaś pozostałby pisarczykiem u jakiegoś dzierżawcy starego reżimu, zamiast oczerniać rewolucję, która otworzyła przed nim nową karierę.
Jeszcze większego dystansu historycznego wymaga Rewolucja Październikowa. Obwiniać ją o to, że w ciągu 12 lat nie dała powszechnego pokoju i zamożności, mogą tylko beznadziejne matoły. Jeśli wziąć skalę niemieckiej reformacji i rewolucji francuskiej, stanowiących dwa etapy rozwoju społeczeństwa burżuazyjnego, oddzielone okresem prawie trzech wieków, to wyrazić należy zdumienie, że zacofana i osamotniona Rosja, po 12 latach od przewrotu, zapewnia masom poziom życiowy, nie niższy niż w przededniu wojny. Już choćby to tylko jest swego rodzaju cudem. Ale naturalnie nie na tym polega znaczenie Rewolucji Październikowej. Jest ona próbą nowego ustroju społecznego, który będzie się zmieniał, przekształcał może nawet od podstaw. Będzie nosił całkiem inny charakter, oparty na fundamencie najnowszej techniki. Ale po całym szeregu dziesięcioleci, później zaś i stuleci, nowy ustrój społeczny oglądać się będzie na Rewolucję Październikową tak samo, jak ustrój burżuazyjny ogląda się na niemiecką reformację, czy rewolucję francuską. Jest to tak jasne, tak bezsporne, tak niewzruszone, że nawet profesorowie historii to zrozumieją, co prawda, po upływie porządnej ilości lat.
No, a wasz osobisty los? - słyszę pytanie, w którym ciekawość łączy się z ironią. Niewiele mogę dodać do tego, co powiedziałem już w tej książce. Nie mierzę procesu historycznego miarą osobistego losu. Przeciwnie, nie tylko obiektywnie oceniam, ale także subiektywnie przeżywam mój los osobisty w nierozdzielnym związku z przebiegiem rozwoju społecznego.
Od czasu mego wygnania, czytałem nieraz w gazetach rozmyślania na temat "tragedii", jaka mnie spotkała. Nie znam tragedii osobistej. Znam jedynie zmianę dwóch rozdziałów rewolucji. Pewna amerykańska gazeta, która wydrukowała mój artykuł, dodała doń głęboką uwagę w tym duchu, że mimo poniesionych przez autora ciosów, zachował, jak widać z artykułu, jasność myśli. Mogę dziwić się tylko filisterskiemu usiłowaniu ustanowienia związku między siłą rozumowania i stanowiskiem rządowem, między duchową równowagą i koniunkturą dnia. Nie znałem i nie znam takiej zależności. W więzieniu z książką, albo piórem w ręku przeżywałem takie same godziny najwyższego zadowolenia, jak i na masowych zebraniach rewolucji. Mechanikę władzy odczuwałem raczej jak nieuniknione brzemię niż jako satysfakcję duchową. Jednakże to wszystko krócej, zdaje się, określą cudze, mądre słowa.
26-go stycznia 1917 roku Róża Luksemburg pisała z więzienia do swej przyjaciółki:
"To całkowite pogrążenie się w trywialności dnia jest dla mnie w ogóle niepojęte i nieznośne. Spójrz na przykład, jak Goethe ze spokojną wyższością wznosił się ponad okoliczności. Pomyśl tylko, co wszystko musiał on przeżyć: wielką rewolucję francuską, która z małej odległości wydawała się zapewne krwawą i zupełnie bezcelową farsą, potem od 1793 do 1815 roku nieprzerwany łańcuch wojen. (...) Nie wymagam, żebyś pisała wiersze, jak Goethe, ale jego pogląd na życie - uniwersalizm zainteresowań, wewnętrzną harmonię - każdy może sobie przyswoić, albo przynajmniej dążyć do niego. A gdybyś mi powiedziała: Goethe nie był przecież działaczem politycznym - to sądzę jednak, że właśnie działacz powinien dążyć do tego, aby stać ponad okolicznościami, w przeciwnym bowiem razie ugrzęźnie nosem we wszelkich śmieciach - naturalnie, mam tu na myśli działacza w wielkim stylu. (...)" (Str. 192-193) .
Przepiękne słowa! W tych dniach przeczytałem je po raz pierwszy, i od razu uczyniły mi postać Róży Luksemburg bliższą i droższą niż dawniej.
Poglądami, charakterem, odczuwaniem świata jest mi Proudhon, ten Robinson Crusoe socjalizmu, obcy. Proudhon jednak miał naturę działacza, był bezinteresowny duchowo, posiadał zdolność pogardzania oficjalną opinią publiczną, i wreszcie niewygasający ogień wielostronnych zainteresowań. Dawało mu to możność wywyższenia się zarówno ponad własne życie z jego wzlotami i upadkami, jak i nad całą współczesną mu rzeczywistość. 26. kwietnia 1852 roku Proudhon pisał z więzienia do jednego ze swych przyjaciół:
"Ruch, bez wątpienia, nie jest ani regularny, ani prostolinijny, tendencja jednak jest stała. To, co kolejno czyni każdy rząd na korzyść rewolucji, pozostaje niewzruszone. To, co usiłują czynić przeciwko niej, mija jak obłok. Rozkoszuję się tym widowiskiem, którego każdy obraz rozumiem. Przeżywam te zmiany w życiu świata, jakby mi dane było z góry ich wyjaśnienie. To, co dławi innych, coraz bardziej wywyższa mnie, daje mi natchnienie i wzmacnia. Jakże więc chcecie, żebym oskarżał los, żalił się na ludzi i przeklinał ich? Los - śmieję się z niego. Co się zaś tyczy ludzi, to są oni zbyt nieokrzesani, zbyt niewolni, abym mógł czuć do nich żal". (Grasset, str. 149) .
Mimo pewnego posmaku kościelnego patosu, są to bardzo mądre słowa. Podpisuję się pod nimi.