2011-08-21 17:52:53
Oglądając lokalną telewizję dowiedziałem się, że przedstawicielstwa w Warszawie ma już 190 z 280 największych światowych korporacji. Przyjmując te dane można określić stolicę jako 12. centrum finansowe globu. Oczywiście to nadużycie, ale radosne dla prowadzącego i goszczącego na antenie przedstawiciela pewnej izby handlowej. Obaj ucieszyli się, bo jak chętnie głoszą ekonomiści głównego nurtu, bogacenie się uprzywilejowanych spływa siłą rzeczy na uboższych. Prostszymi słowy: cieszyć powinno nas to, że bogaci są jeszcze bogatsi – sami na tym skorzystamy. Tak naprawdę rozrost majątków spowodował jedynie wytworzenie się niewyobrażalnie bogatej burżuazji, a współczynnik Giniego jest dzisiaj wyższy niż za PRL. Bogactwo nielicznych skutkuje rozwarstwieniem, a nie filantropią. Rozmówcy byli jednak innego zdania. Gość stwierdził, że całe to dobrodziejstwo wynika z zainteresowania Polską jako krajem stabilizacji. Co do tego, że jesteśmy jej ostoją nie mam już wątpliwości. Przeglądając potrzebne mi w pracy dane GUS nt. nierówności dowiedziałem się, że odsetek zagrożonych skrajnym ubóstwem w latach 2009-2010 nawet nie drgnął. Z kolei Eurostat pokazuje, że jesteśmy unijnym liderem umów śmieciowych. Nigdzie nie ma ich tyle, udało się nam już wyprzedzić dotychczasową rekordzistkę, Hiszpanię. Atak kapitału na świat pracy nie rodzi oporu. Klasa pracownicza biernie przygląda się tym zjawiskom. Nikt nie kontestuje, system jest stabilny.
Pytanie zatem czy można jakoś wyjść z paradoksalnej sytuacji, kiedy na horyzoncie nie widać żadnych zmian? Może ułatwić to kryzys kapitalizmu. Przykład upadku gospodarczego Islandii wyraźnie pokazuje, że taki moment rzeczywiście wyzwala twórcze działania. Wiedzą to doskonale rynkowi fetyszyści, którzy konsekwentnie nauczają, iż chwila załamania systemu to dogodny moment na przeprowadzenie terapii szokowej. Takie „uzdrawianie” rodzi opór, ale w chwili kryzysu da się je wytłumaczyć dziejową koniecznością. Tak postąpiono niegdyś w Polsce, ale przykład Islandii pokazuje odmienne rozwiązania.
Wzbogaceni na spekulacjach giełdowych Islandczycy żyli bezrefleksyjnie. Prywatyzowali jak leci. Całą gospodarkę oparto tu na finansjeryzacji, rezygnując z zainteresowania tradycyjnymi kategoriami, ignorując produkcję i jej wartość. Wyspiarze porzucali wszelkie zajęcia i zatrudniali się w sferze finansjery. Efekty jej kryzysu były dramatyczne. Gospodarka oparta na potężnie napompowanej bańce załamała się. Jej centralnym punkt stanowiły 3 gigantyczne instytucje finansowe, których aktywa 12 razy przewyższały PKB małego kraju. Wszystkie inwestowały zagranicą prowadząc m.in. internetowe lokaty dla Holendrów i Brytyjczyków. Np. Landsbanki, prowadziła usługę pod mocno ironiczną z perspektywy czasu nazwą: Icesave. Pamiętacie Bezpieczną Kasę Oszczędnościową Grobelnego? Historie Icesave i BKO zakończyły się podobnie.
Licząca 340 tys. mieszkańców wyspa zadłużyła się na 20 mld euro. A jednak rozkochani w turbokapitalizmie Islandczycy zbuntowali się. Odrzucili w referendum ustalenia rządu, który zobowiązał się oddać poszkodowanym część ich strat. Oznaczałoby to uspołecznienie odpowiedzialności za idiotyczne decyzje finansjery. Rozgoryczeni obywatele wymusili dymisję rządu, postawili b. premiera przed sądem, a władzę przekazali lewicowej opozycji. W Rejkiawiku powierzyli ją Najlepszej Partii – odpowiednikowi Polskiej Partii Przyjaciół Piwa.
Załamanie zrodziło wiele dobrego. Pochłonięci przez giełdę obywatele wrócili do tradycyjnych zajęć. Wielu mężczyzn poświęciło się w większym stopniu rodzinie. Najbardziej piorunująca jest natomiast statystyka wypadków samochodowych. W pierwszych 5 miesiącach 2009 r., czyli zaraz po krachu, ich liczba spadła o 40% wobec analogicznego okresu w roku poprzednim. Liczba poważnych wypadków spadła o 13%. Tymczasem ruch ograniczony został raptem o 5%! Oznacza to, że Islandczycy są mniej zestresowani i nie pędzą już na złamanie karku byleby tylko akumulować rosnące (wirtualnie) bogactwo. Zwrócili się ku rodzinie, żyją zdrowiej, wspólnotowo. Opisujący to islandzki pisarz Andri Snaer Magnason wspomina też o badaniach maklerów giełdowych. Ci przeważnie młodzi mężczyźni żyją w stresie podobnym kardiochirurgom i kontrolerom lotów. Ale jako jedyni z tych 3 grup obok stresu rozwijają także agresję. W badaniach ich śliny wytwarzanej podczas gry na giełdzie znaleziono o wiele więcej testosteronu niż u przeciętnego mężczyzny. Zwiększa on nie tylko poziom agresji, ale i w ogóle nieracjonalność zachowań. Gospodarkę prowadzili na złamanie karku śmiertelnie ryzykujący, agresywni spekulanci.
Czy gdyby podobny krach nastąpił u nas moglibyśmy liczyć na podobne skutki? Posłużmy się pewnym ćwiczeniem myślowym. Wyobraźmy sobie, że i u nas zachodzą takie zmiany. O ile szczęśliwsze są nasze rodziny. O ile mniej jest sfrustrowanych kierowców, którzy pędząc po kiepskich drogach, zabijają się najczęściej w Unii. Wyobraźmy sobie polityków, którzy naprawdę zajmują się ochroną rodziny. Tzn. nie propagują homofobii czy zupełnej penalizacji aborcji, lecz na odwrót, urlopy tacierzyńskie i zdrowy tryb życia. Zwiększają zasiłki. Podwyższają płacę minimalną, wprowadzają ustawodawstwo zwalczające wyzysk i umowy śmieciowe. Wyobraźmy sobie, że rząd, w ramach Prezydencji w Radzie UE postanawia rzeczywiście rozruszać wspólnotę: np. inicjuje wprowadzenie podatku Tobina, reformuje Frontex. Czy to aż taka abstrakcja?
Pytanie zatem czy można jakoś wyjść z paradoksalnej sytuacji, kiedy na horyzoncie nie widać żadnych zmian? Może ułatwić to kryzys kapitalizmu. Przykład upadku gospodarczego Islandii wyraźnie pokazuje, że taki moment rzeczywiście wyzwala twórcze działania. Wiedzą to doskonale rynkowi fetyszyści, którzy konsekwentnie nauczają, iż chwila załamania systemu to dogodny moment na przeprowadzenie terapii szokowej. Takie „uzdrawianie” rodzi opór, ale w chwili kryzysu da się je wytłumaczyć dziejową koniecznością. Tak postąpiono niegdyś w Polsce, ale przykład Islandii pokazuje odmienne rozwiązania.
Wzbogaceni na spekulacjach giełdowych Islandczycy żyli bezrefleksyjnie. Prywatyzowali jak leci. Całą gospodarkę oparto tu na finansjeryzacji, rezygnując z zainteresowania tradycyjnymi kategoriami, ignorując produkcję i jej wartość. Wyspiarze porzucali wszelkie zajęcia i zatrudniali się w sferze finansjery. Efekty jej kryzysu były dramatyczne. Gospodarka oparta na potężnie napompowanej bańce załamała się. Jej centralnym punkt stanowiły 3 gigantyczne instytucje finansowe, których aktywa 12 razy przewyższały PKB małego kraju. Wszystkie inwestowały zagranicą prowadząc m.in. internetowe lokaty dla Holendrów i Brytyjczyków. Np. Landsbanki, prowadziła usługę pod mocno ironiczną z perspektywy czasu nazwą: Icesave. Pamiętacie Bezpieczną Kasę Oszczędnościową Grobelnego? Historie Icesave i BKO zakończyły się podobnie.
Licząca 340 tys. mieszkańców wyspa zadłużyła się na 20 mld euro. A jednak rozkochani w turbokapitalizmie Islandczycy zbuntowali się. Odrzucili w referendum ustalenia rządu, który zobowiązał się oddać poszkodowanym część ich strat. Oznaczałoby to uspołecznienie odpowiedzialności za idiotyczne decyzje finansjery. Rozgoryczeni obywatele wymusili dymisję rządu, postawili b. premiera przed sądem, a władzę przekazali lewicowej opozycji. W Rejkiawiku powierzyli ją Najlepszej Partii – odpowiednikowi Polskiej Partii Przyjaciół Piwa.
Załamanie zrodziło wiele dobrego. Pochłonięci przez giełdę obywatele wrócili do tradycyjnych zajęć. Wielu mężczyzn poświęciło się w większym stopniu rodzinie. Najbardziej piorunująca jest natomiast statystyka wypadków samochodowych. W pierwszych 5 miesiącach 2009 r., czyli zaraz po krachu, ich liczba spadła o 40% wobec analogicznego okresu w roku poprzednim. Liczba poważnych wypadków spadła o 13%. Tymczasem ruch ograniczony został raptem o 5%! Oznacza to, że Islandczycy są mniej zestresowani i nie pędzą już na złamanie karku byleby tylko akumulować rosnące (wirtualnie) bogactwo. Zwrócili się ku rodzinie, żyją zdrowiej, wspólnotowo. Opisujący to islandzki pisarz Andri Snaer Magnason wspomina też o badaniach maklerów giełdowych. Ci przeważnie młodzi mężczyźni żyją w stresie podobnym kardiochirurgom i kontrolerom lotów. Ale jako jedyni z tych 3 grup obok stresu rozwijają także agresję. W badaniach ich śliny wytwarzanej podczas gry na giełdzie znaleziono o wiele więcej testosteronu niż u przeciętnego mężczyzny. Zwiększa on nie tylko poziom agresji, ale i w ogóle nieracjonalność zachowań. Gospodarkę prowadzili na złamanie karku śmiertelnie ryzykujący, agresywni spekulanci.
Czy gdyby podobny krach nastąpił u nas moglibyśmy liczyć na podobne skutki? Posłużmy się pewnym ćwiczeniem myślowym. Wyobraźmy sobie, że i u nas zachodzą takie zmiany. O ile szczęśliwsze są nasze rodziny. O ile mniej jest sfrustrowanych kierowców, którzy pędząc po kiepskich drogach, zabijają się najczęściej w Unii. Wyobraźmy sobie polityków, którzy naprawdę zajmują się ochroną rodziny. Tzn. nie propagują homofobii czy zupełnej penalizacji aborcji, lecz na odwrót, urlopy tacierzyńskie i zdrowy tryb życia. Zwiększają zasiłki. Podwyższają płacę minimalną, wprowadzają ustawodawstwo zwalczające wyzysk i umowy śmieciowe. Wyobraźmy sobie, że rząd, w ramach Prezydencji w Radzie UE postanawia rzeczywiście rozruszać wspólnotę: np. inicjuje wprowadzenie podatku Tobina, reformuje Frontex. Czy to aż taka abstrakcja?