2013-03-06 15:40:32
Polska to wyjątkowe miejsce na ziemi. Miejsce wyjątkowej znieczulicy społecznej i wyjątkowego podziału. Niewiele jest na świecie krajów (nie mówiąc już o Europie), w których bieda, bezrobocie, galopująca prywatyzacja i barbaryzacja nie niepokoi nikogo na górze. I nie chodzi mi wcale o samych establishmentowych polityków – ci ze zrozumiałych powodów siedzą cicho.
Nie, mam na myśli elity. Elity społeczeństwa, elity kultury, elity intelektualne. Społeczną śmietankę, która nie oszukujmy się, posiada niemal wyłączność na zabieranie głosu w telewizji, w gazetach, dosłownie wszędzie.
Ludzie, którzy tradycyjnie uznawani są za ostoję moralną i strażników społeczeństwa zwyczajnie przestali się nim interesować. Wielkie cięcie społeczne wytworzyło podział na dwa rodzaje Polaków. Tych, którzy pozostają na górze i biednieją w sposób kontrolowany, ze złudzeniami, że sytuacja pozostaje pod ich kontrolą. Oraz tych, którzy są na dole, biednieją w sposób niekontrolowany, rzadziej posiadają złudzenia, lecz nie mają jednocześnie żadnych szans na artykulację swojego niezadowolenia. O ile ci pierwsi mogliby podnieść alarm o zagrożeniu społeczeństwa, państwa, narodu, to ci drudzy są jeśli nie całkowicie pozbawieni środków wyrazu, to przynajmniej mocno zostały im one ograniczone.
Każdego z nas dziwi na pewno ten wielki społeczny dystans pomiędzy polskimi elitami i polskim społeczeństwem. I każdy z nas czuje, że jest z tym coś nie w porządku. Uświadamiamy sobie w pełni, albo choćby po części, fakt, że w innych krajach Europy musi być choć trochę inaczej. Nasze elity (w szerokim znaczeniu tego słowa) kompletnie uniezależniły się od większości społecznej, uniezależniły się też ich drogi awansu, drogi zarobkowania i zmienił się styl życia. Każdy kto nie jest prekaryzującym się bezrobotnym, niskozatrudnionym, niepewnym swojej przyszłości… jest w Polsce w pewien sposób powiązany z tą elitą.
Dzięki tej rozłączności polski rząd może cieszyć się wyśmienitą europejską opinią, pomimo wprowadzania katastrofalnych, antyspołecznych reform, czy wyprzedawania resztek majątku publicznego. Mało tego, nie tylko może się cieszyć dobrą opinią, ale jest jednocześnie po wsze czasy urządzony, czy to w realiach polskich, czy to w realiach europejskich.
Od razu rzuca nam się na myśl pewne skojarzenie.
Polska to firma. Zwykła firma. Specyficzna, ale zwyczajna.
Firma, której właściciele rozliczani są z generowanego zysku. Zysku bynajmniej nie społecznego, narodowego, czy państwowego. Ale zysku na eksport, zysku za granicę… nie jestem na tyle infantylny, by poważnie traktować polski mikrobiznes, w swej skali śmieszny, gdy porównamy go z biznesem innych państw Unii Europejskiej. Jako socjalista wiem dobrze, że tu na miejscu również odbywa się wyzysk. Ale to nie on trzyma ten interes na kółkach, to nie on stabilizuje pozycję Polski jako rezerwuaru taniej siły roboczej. Nasi kapitaliści są słabi, mali, żadni. Korporacji brak. Są tylko lokalną obsługą dla wielkich interesów, które Polakami załatwiają sobie w Europie inni.
Polska jako samodzielne państwo przestaje istnieć. Przemienia się w kolonię. Zaślepionej liberalnym kosmopolityzmem “lewicy” trudno jednak dostrzec, czy też w ogóle uwierzyć w mechanizmy narodowych wyzysków. Część nie wierzy, bo tak jej wygodnie, bo aspiruje do tamtych, bo czuje się zagranicą. Czuje się jak tamci, tylko przez pomyłkę wysłani tutaj, do polskiego bagna, polskiej dziury bezrobocia, braku szans i perspektyw, gdzie ujrzysz jeszcze chłopa z koniem u wozu - a w nim przerażająca, nietelewizyjna, gnojówa.
Rozumiem to, rzeczywiście niełatwo jest zachować patriotyczne uczucia w stosunku do czegoś, co nie kojarzy się z londyńskim city. Wiem też, że wielu zwyczajnie nie wierzy w szansę odmiany losu Polski (nie wierzy wprost, albo po cichu) i w związku z tym, chcąc przetrwać, po prostu w ten, czy inny sposób przygotowuje się do nieuniknionej emigracji.
Ktoś tu jednak zostanie. Komuś pozostanie walczyć o zachowanie tego, co w Polsce piękne i warte zachowania. Na razie wiele wskazuje niestety na to, że o Polskę walczyć będą przede wszystkim prawicowe oszołomy, spadkobiercy kaczyzmo-rydzykizmów, ksenofobiczne homofoby i obóz konserwatywnej prawicy w całej swej okazałości. Wygodni wyemigrują, frajerzy zostaną sami, w skansenie.
Środowiska liberalne i lewicowe w Polsce, te które nie są związane interesami z tymi, których cieszy demontaż państwa, żyją złudną nadzieją i złudnym przekonaniem, że Polska “jakoś z tego wyjdzie”. Podwyższenie wieku emerytalnego, wyzysk, bezrobocie, złodziejskie płace minimalne, renty, emerytury, czekanie na wizytę lekarską do śmierci… to wszystko nie wydaje się “być na serio”. Zawsze w końcu będę mógł pójść do kumpla na piwo, może coś tam przy okazji zjem… no jakoś to zawsze będzie, prawda? Tak myśli wiele osób. Myślą też, że gdy będzie już naprawdę źle, to nawet Tusk i inni (sympatyczni w gruncie rzeczy) panowie z TV zrobią co należy… bo przecież tak trzeba.
Sytuacja postępującej kolonizacji i rozbiórki wymaga specyficznych procesów pacyfikujących nastroje społeczne. Zarządzanie nastrojami społecznymi w nowoczesnym kapitalizmie polega na kierunkowaniu konfliktu w interesującą nas stronę lub też na pozornej jego eliminacji. Sam konflikt w społeczeństwie kapitalistycznym jest nieuchronny, jest z nim tożsamy. Tak samo nieunikniona jest też konfrontacja – i to wyłącznie ona pozostaje dla lewicy nadzieją na odmianę sytuacji.
Zamiast choćby prostej dychotomii wyzyskiwani – wyzyskiwacze, w Polsce tworzy się sprzeczności na potrzeby chwili. Taką zaplanowaną osią dzielącą społeczeństwo na pół ma być oś postęp – konserwatyzm. Postęp to prawa mniejszości seksualnych, to liberałowie od Tuska, to swoboda religijna, to unijny oportunizm i mówienie o UE w samych superlatywach. Konserwatyzm z kolei to Kaczyński, homofobia, nacjonaliści, kibole i konserwatywni wyznawcy Kościoła Katolickiego. Zauważmy, że w pierwszej grupie jest wszystko to, co w sposób niezagrażający istnieniu systemu może zaoferować kapitalizm. Swobody obyczajowe, wiara w nieomylność neoliberalnej Unii Europejskiej, wolność religijna… dociera do nas, że są to swobody kapitalistyczne, burżuazyjne. Oczywiście istotnie postępowe, lecz funkcjonujące jednocześnie w oparciu o nieprzekraczanie “cienkiej czerwonej linii”, którą przekroczymy od razu, gdy chociaż zająkniemy się na temat pogarszającej się sytuacji gospodarczej Polski. Druga grupa to grupa – również kapitalistyczna – lecz archaiczna, grupa porzucanych przez kapitalizm. W klice konserwatystów znaleźć można nawet ostrą krytykę neoliberalizmu, lecz będzie ona zawsze jednocześnie krytyką postępowych elementów kapitalizmu i na tym poziomie antagonizm będzie się wyczerpywał. Obie grupy mają jednocześnie jedną wspólną tendencję.
To porozumienie, w wyniku którego obaj uczestnicy solidarnie z kolei wykluczają trzeciego, zagrażającego obydwu siłom gracza – socjalizm.
Socjalizm wykluczany jest na wiele sposobów. Z jednej strony wpycha się go w ramiona zbrodni wojennych sprzed 80 lat, z drugiej strony orientalizuje się go, przedstawiając jako pomysł typowo rosyjski, chiński i nieludzki. Nikt z prawicowego establishmentu nie ukrywa swojej wrogości w stosunku do “czerwonych”, których wszyscy pragną potraktować tylko sierpem i młotem, a na dokładkę ciągle jeszcze odbywają się kłótnie o to, kto ma mieć do tego największe prawo. Obecna lewica – żeby było jeszcze zabawniej – ignoruje jednak ten fakt, skutecznie skrywając swą lewicowość i (także z braku odwagi) lawirując w granicach “lewicowości dozwolonej”, gdzieś pomiędzy Ordynacką, Palikotem, a neoliberalizmem Millera. Skutki tego są jeszcze gorsze. Lewica ani nie rośnie w siłę, ani nie potrafi nawet zjednoczyć się w obrębie WŁASNYCH idei i fundamentów. Pozostaje tanim najmitą zdradzieckich elit.
Czy ta sytuacja się zmieni? Czy istnieje szansa na to, żeby Polska jednak nie przestała istnieć pod naporem wszechobecnej, ultrakonserwatywnej ideologii neoliberalnej w wydaniu sił liberalizmu lub sił konserwatywnych?
Owszem, istnieje. Walka z prawicowym klinczem demontującym polską państwowość wymagała będzie jednak porzucenia części z wygodnych, oportunistycznych marzeń dotychczasowych lewaków lub też całkowicie nowego zaciągu polityków, ludzi innej generacji, nieprzywykłych już do naiwnego, zinfantylizowanego podejścia do Unii Europejskiej i nieczułych na obelgi prawicy, zdolnych wydobyć polską socjalistyczną lewicę na powierzchnię nowych symboli, nowego języka i brutalnej nieustępliwości w zbliżającym się, nieuniknionym konflikcie.
Tekst pierwotnie opublikowany na Socjalizm Teraz.
Nie, mam na myśli elity. Elity społeczeństwa, elity kultury, elity intelektualne. Społeczną śmietankę, która nie oszukujmy się, posiada niemal wyłączność na zabieranie głosu w telewizji, w gazetach, dosłownie wszędzie.
Ludzie, którzy tradycyjnie uznawani są za ostoję moralną i strażników społeczeństwa zwyczajnie przestali się nim interesować. Wielkie cięcie społeczne wytworzyło podział na dwa rodzaje Polaków. Tych, którzy pozostają na górze i biednieją w sposób kontrolowany, ze złudzeniami, że sytuacja pozostaje pod ich kontrolą. Oraz tych, którzy są na dole, biednieją w sposób niekontrolowany, rzadziej posiadają złudzenia, lecz nie mają jednocześnie żadnych szans na artykulację swojego niezadowolenia. O ile ci pierwsi mogliby podnieść alarm o zagrożeniu społeczeństwa, państwa, narodu, to ci drudzy są jeśli nie całkowicie pozbawieni środków wyrazu, to przynajmniej mocno zostały im one ograniczone.
Każdego z nas dziwi na pewno ten wielki społeczny dystans pomiędzy polskimi elitami i polskim społeczeństwem. I każdy z nas czuje, że jest z tym coś nie w porządku. Uświadamiamy sobie w pełni, albo choćby po części, fakt, że w innych krajach Europy musi być choć trochę inaczej. Nasze elity (w szerokim znaczeniu tego słowa) kompletnie uniezależniły się od większości społecznej, uniezależniły się też ich drogi awansu, drogi zarobkowania i zmienił się styl życia. Każdy kto nie jest prekaryzującym się bezrobotnym, niskozatrudnionym, niepewnym swojej przyszłości… jest w Polsce w pewien sposób powiązany z tą elitą.
Dzięki tej rozłączności polski rząd może cieszyć się wyśmienitą europejską opinią, pomimo wprowadzania katastrofalnych, antyspołecznych reform, czy wyprzedawania resztek majątku publicznego. Mało tego, nie tylko może się cieszyć dobrą opinią, ale jest jednocześnie po wsze czasy urządzony, czy to w realiach polskich, czy to w realiach europejskich.
Od razu rzuca nam się na myśl pewne skojarzenie.
Polska to firma. Zwykła firma. Specyficzna, ale zwyczajna.
Firma, której właściciele rozliczani są z generowanego zysku. Zysku bynajmniej nie społecznego, narodowego, czy państwowego. Ale zysku na eksport, zysku za granicę… nie jestem na tyle infantylny, by poważnie traktować polski mikrobiznes, w swej skali śmieszny, gdy porównamy go z biznesem innych państw Unii Europejskiej. Jako socjalista wiem dobrze, że tu na miejscu również odbywa się wyzysk. Ale to nie on trzyma ten interes na kółkach, to nie on stabilizuje pozycję Polski jako rezerwuaru taniej siły roboczej. Nasi kapitaliści są słabi, mali, żadni. Korporacji brak. Są tylko lokalną obsługą dla wielkich interesów, które Polakami załatwiają sobie w Europie inni.
Polska jako samodzielne państwo przestaje istnieć. Przemienia się w kolonię. Zaślepionej liberalnym kosmopolityzmem “lewicy” trudno jednak dostrzec, czy też w ogóle uwierzyć w mechanizmy narodowych wyzysków. Część nie wierzy, bo tak jej wygodnie, bo aspiruje do tamtych, bo czuje się zagranicą. Czuje się jak tamci, tylko przez pomyłkę wysłani tutaj, do polskiego bagna, polskiej dziury bezrobocia, braku szans i perspektyw, gdzie ujrzysz jeszcze chłopa z koniem u wozu - a w nim przerażająca, nietelewizyjna, gnojówa.
Rozumiem to, rzeczywiście niełatwo jest zachować patriotyczne uczucia w stosunku do czegoś, co nie kojarzy się z londyńskim city. Wiem też, że wielu zwyczajnie nie wierzy w szansę odmiany losu Polski (nie wierzy wprost, albo po cichu) i w związku z tym, chcąc przetrwać, po prostu w ten, czy inny sposób przygotowuje się do nieuniknionej emigracji.
Ktoś tu jednak zostanie. Komuś pozostanie walczyć o zachowanie tego, co w Polsce piękne i warte zachowania. Na razie wiele wskazuje niestety na to, że o Polskę walczyć będą przede wszystkim prawicowe oszołomy, spadkobiercy kaczyzmo-rydzykizmów, ksenofobiczne homofoby i obóz konserwatywnej prawicy w całej swej okazałości. Wygodni wyemigrują, frajerzy zostaną sami, w skansenie.
Środowiska liberalne i lewicowe w Polsce, te które nie są związane interesami z tymi, których cieszy demontaż państwa, żyją złudną nadzieją i złudnym przekonaniem, że Polska “jakoś z tego wyjdzie”. Podwyższenie wieku emerytalnego, wyzysk, bezrobocie, złodziejskie płace minimalne, renty, emerytury, czekanie na wizytę lekarską do śmierci… to wszystko nie wydaje się “być na serio”. Zawsze w końcu będę mógł pójść do kumpla na piwo, może coś tam przy okazji zjem… no jakoś to zawsze będzie, prawda? Tak myśli wiele osób. Myślą też, że gdy będzie już naprawdę źle, to nawet Tusk i inni (sympatyczni w gruncie rzeczy) panowie z TV zrobią co należy… bo przecież tak trzeba.
Sytuacja postępującej kolonizacji i rozbiórki wymaga specyficznych procesów pacyfikujących nastroje społeczne. Zarządzanie nastrojami społecznymi w nowoczesnym kapitalizmie polega na kierunkowaniu konfliktu w interesującą nas stronę lub też na pozornej jego eliminacji. Sam konflikt w społeczeństwie kapitalistycznym jest nieuchronny, jest z nim tożsamy. Tak samo nieunikniona jest też konfrontacja – i to wyłącznie ona pozostaje dla lewicy nadzieją na odmianę sytuacji.
Zamiast choćby prostej dychotomii wyzyskiwani – wyzyskiwacze, w Polsce tworzy się sprzeczności na potrzeby chwili. Taką zaplanowaną osią dzielącą społeczeństwo na pół ma być oś postęp – konserwatyzm. Postęp to prawa mniejszości seksualnych, to liberałowie od Tuska, to swoboda religijna, to unijny oportunizm i mówienie o UE w samych superlatywach. Konserwatyzm z kolei to Kaczyński, homofobia, nacjonaliści, kibole i konserwatywni wyznawcy Kościoła Katolickiego. Zauważmy, że w pierwszej grupie jest wszystko to, co w sposób niezagrażający istnieniu systemu może zaoferować kapitalizm. Swobody obyczajowe, wiara w nieomylność neoliberalnej Unii Europejskiej, wolność religijna… dociera do nas, że są to swobody kapitalistyczne, burżuazyjne. Oczywiście istotnie postępowe, lecz funkcjonujące jednocześnie w oparciu o nieprzekraczanie “cienkiej czerwonej linii”, którą przekroczymy od razu, gdy chociaż zająkniemy się na temat pogarszającej się sytuacji gospodarczej Polski. Druga grupa to grupa – również kapitalistyczna – lecz archaiczna, grupa porzucanych przez kapitalizm. W klice konserwatystów znaleźć można nawet ostrą krytykę neoliberalizmu, lecz będzie ona zawsze jednocześnie krytyką postępowych elementów kapitalizmu i na tym poziomie antagonizm będzie się wyczerpywał. Obie grupy mają jednocześnie jedną wspólną tendencję.
To porozumienie, w wyniku którego obaj uczestnicy solidarnie z kolei wykluczają trzeciego, zagrażającego obydwu siłom gracza – socjalizm.
Socjalizm wykluczany jest na wiele sposobów. Z jednej strony wpycha się go w ramiona zbrodni wojennych sprzed 80 lat, z drugiej strony orientalizuje się go, przedstawiając jako pomysł typowo rosyjski, chiński i nieludzki. Nikt z prawicowego establishmentu nie ukrywa swojej wrogości w stosunku do “czerwonych”, których wszyscy pragną potraktować tylko sierpem i młotem, a na dokładkę ciągle jeszcze odbywają się kłótnie o to, kto ma mieć do tego największe prawo. Obecna lewica – żeby było jeszcze zabawniej – ignoruje jednak ten fakt, skutecznie skrywając swą lewicowość i (także z braku odwagi) lawirując w granicach “lewicowości dozwolonej”, gdzieś pomiędzy Ordynacką, Palikotem, a neoliberalizmem Millera. Skutki tego są jeszcze gorsze. Lewica ani nie rośnie w siłę, ani nie potrafi nawet zjednoczyć się w obrębie WŁASNYCH idei i fundamentów. Pozostaje tanim najmitą zdradzieckich elit.
Czy ta sytuacja się zmieni? Czy istnieje szansa na to, żeby Polska jednak nie przestała istnieć pod naporem wszechobecnej, ultrakonserwatywnej ideologii neoliberalnej w wydaniu sił liberalizmu lub sił konserwatywnych?
Owszem, istnieje. Walka z prawicowym klinczem demontującym polską państwowość wymagała będzie jednak porzucenia części z wygodnych, oportunistycznych marzeń dotychczasowych lewaków lub też całkowicie nowego zaciągu polityków, ludzi innej generacji, nieprzywykłych już do naiwnego, zinfantylizowanego podejścia do Unii Europejskiej i nieczułych na obelgi prawicy, zdolnych wydobyć polską socjalistyczną lewicę na powierzchnię nowych symboli, nowego języka i brutalnej nieustępliwości w zbliżającym się, nieuniknionym konflikcie.
Tekst pierwotnie opublikowany na Socjalizm Teraz.