Kongres w pułapce Busha
2008-08-22 22:39:39
Mój drugi tekst publicystyczny, jaki ukazał się na łamach Lewicy.pl, nosił wymowny tytuł Bush w pułapce Kongresu i wpisywał się w powszechny wówczas nurt pobożnych życzeń.

Pobożne życzenia nie były pozbawione solidnych podstaw. Kiedy przed niespełna dwoma laty Partia Republikańska poniosła upokarzającą klęskę w wyborach do Kongresu, odczytano to jako nie tylko porażkę dziesiątków senatorów i kongresmanów z ramienia GOP-u, ale i prezydenta Busha.

Prostą, ale skuteczną, bronią demokratów okazała się osoba lokatora Białego Domu, który w rankingach popularności spadał na łeb na szyję. Żeby załatwić przeciwnika wystarczyło wyciągnąć, wczoraj przysparzającą poparcia, a obecnie kłopotliwą, jego fotografię z Bushem, czy zacytować niedawne deklaracje entuzjastycznego poparcia wobec zbankrutowanej polityki administracji. Większość spośród zagrożonych republikańskich dżentelmenów, nie mogąc jednoznacznie odciąć się od Białego Domu, bezskutecznie próbowała choć trochę zdystansować się. Niewielu się to udało. Cóż dopiero mówić o takich, jak np. były już senator Rick Santorum z Pensylwanii (ideologiczny brat naszego byłego wicepremiera Giertycha), którzy uparcie powtarzali brednie o „broni masowego rażenia”, „wyzwalaniu”, „islamofaszyzmie” itp.

Najlepszym chyba świadectwem niepopularności republikanów jako całości był los Lincolna Chafee’a z Rhode Island, jedynego republikanina w Senacie, który głosował przeciwko atakowi na Irak, nie poparł reelekcji prezydenta w 2004, i w ogóle plasował się na lewo od części kolegów-demokratów. Nic to nie pomogło. Sama adnotacja „republican” na liście była wyrokiem śmierci.

Już po wyborach, a przed rozpoczęciem nowej kadencji, komentarze prasowe wróżyły Bushowi ciężką przeprawę w nowym Kongresie. Co prawda większość demokratyczna w Senacie wynosiła zaledwie jeden głos, ale obliczano, że prezydencka polityka może liczyć na bezwarunkowe poparcie najwyżej dwudziestu senatorów. Jeszcze gorzej sprawy miały się w Izbie Reprezentantów, gdzie przewaga demokratów i chłodne nastroje ocalałych z rzezi republikanów były większe.

Odzyskując przewagę na Kapitolu po dwunastu latach wegetowania w mniejszości, demokraci wkroczyli w nowy rok z ambitnymi zamierzeniami, które zapewniły im poparcie milionów wyborców. Sztandarowymi punktami programu było oczywiście podjęcie kroków w celu rozpoczęcia wycofywania wojsk w Iraku, rozpatrzenie czy Bush i Cheney nie powinni zostać postawieni w stan oskarżenia, a także przeforsowanie ustaw w rodzaju finansowania badań nad komórkami macierzystymi z funduszów federalnych, ubezpieczeń zdrowotnych dla biednych dzieci itd.

Nowi przywódcy Kongresu liczyli na wsparcie ze strony umiarkowanych republikanów, oraz tych, którzy byli zwyczajnie rozżaleni na sprawcę swych nieszczęść i z ochotą (wzmocnioną chęcią politycznego przetrwania) włączą się do nękania administracji.

Rzeczywistość, jak to nieraz z życiu bywa, okazała się mniej ponętna. Republikanie szybko otrząsnęli się i zjednoczyli wokół Busha i kontynuowanej przez niego, z uporem maniaka, szaleńczej polityki. Można by wziąć to za objaw skrajnej politycznej głupoty i po części tak jest. Poparcie coraz bardziej znienawidzonego prezydenta będzie niejednego sojusznika kosztować mandat w tych wyborach. Ale niewielu może pozwolić sobie na otwarty rokosz. Owe kilka procent, przekonanych, że Bush dobrze sprawuje urząd, to niewiele w skali kraju, ale wystarczająco, aby dominować w strukturach partii. A bez poparcia struktur mało kto może mieć szanse na polityczne przetrwanie. No i jeszcze sprawa pieniędzy, bez których nie da się prowadzić kampanii, a najlepszym (i nie bezinteresownym) ich zbieraczem w partii jest oczywiście Bush i powiązany z nim kapitał.

Tak więc oczywistym było od samego początku, iż demokraci mogą przestać marzyć o zainicjowaniu kroków na drodze do zakończenia wojny. Wszelkie próby podjęcia ich na drodze legislacyjnej, w którego odrzuceniu nawet mała grupka antywojennych senatorów z prawicy (jak Chuck Hagel) nie będzie mogła pomóc spaliły na panewce. Podobnie skończyła się sprawa z badaniami komórek macierzystych i ubezpieczeniami dla poor kids. Tu mniejszość wykazała nieco większą wrażliwość, ale i tak weto przeważyło.

Z politycznego punktu widzenia opór republikanów był wymarzonym prezentem dla demokratów. Sami widzicie – mogli głosić – chcemy dotrzymać naszych obietnic i obrócić upiorny kierunek chorej polityki, ale z powodu uporu republikanów, wiernych prezydentowi (którego job approval rating oscyluje w granicach 20%), nie reprezentujących woli wyborców, nie możemy nic zrobić.

Przesłanie jasne: aby zrobić to, do czego nas wybrano, musimy zwyciężyć w wyborach prezydenckich i wtedy republikanie nie będą mogli niczego zahamować.

Czegóż więcej może chcieć polityk? Zacietrzewiony przeciwnik będzie w okresie przedwyborczym sam sobie podrzynał gardło, jego szaleństwo i bryzgająca krew odstręczy masy wyborców.

W tym samym czasie demokraci będą stale przypominać narodowi o swoich staraniach, wysuwając projekty dotyczące wycofania wojsk, impeachmentu prezydenta i wiceprezydenta, zapewnienia ubezpieczeń i dlaczego warto oddać na nich głos, Oczywiście wszystko rozbiłoby się o opór republikanów, ale spotęgowałoby tylko uczucie niechęci do nich i uznanie dla zdeterminowanych demokratów.

To oczywiście polityczna gra, ale bez wątpienia byłaby korzystna dla kraju. Poza wykańczaniem ekstremistycznej prawicy, promowałaby i przygotowała grunt pod konieczne reformy po zmianie ekipy rządzącej. A ta kolejka jest długa: ponad czterdzieści milionów amerykanów nie na ubezpieczenia zdrowotnego, miliardy dolarów rocznie przepadają w piaskach Iraku, a przedłużająca się bez końca wojna osłabia pozycję USA.

Tymczasem demokraci wybrali inną taktykę: postanowili nic nie robić.

Starzy przywódcy skutecznie temperują zapędy mniej pokornych ustawodawców. Projekty ustaw, wnoszone przez Biały Dom, przechodzą przez Kongres jeszcze bardziej gładko, niż w poprzednich kadencjach. W efekcie najwierniejszymi sojusznikami prezydenta na Kapitolu są spiker Izby Nancy Pelosi i przywódca większości w Senacie Harry Reid. Ci sami ludzie, których wybrano aby podjęli walkę.

Co skłoniło demokratów do wybrania tak irracjonalnej taktyki? Według zdania niektórych lęk przed radykalizacją nastrojów. Dziwne, ponieważ w trakcie kampanii prezydenckiej te sięgnęły zenitu. A może pozwalając republikanom na kolejne awantury chodzi o jeszcze większe ich skompromitowanie? Pomijając już szkody, jakie wyrządzają społeczeństwu, kompromitują też i demokratów. Coraz więcej ludzi wyraża rozczarowanie ich pasywnością i przyznaje otwarcie, że nie widzi większej różnicy, między Bushem a Pelosi. Inni zaś mówią: „republikanie są przynajmniej konsekwentni”.

Cokolwiek ubzdurali sobie demokratyczni liderzy, to nie republikanie najbardziej tracą na ich postawie.

Po okresie wielkich nadziei jest jasnym, iż przez własną głupotę to Kongres wpadł w pułapkę Busha i jego kamratów, nie odwrotnie.

następny komentarze