2010-10-31 14:52:19
Oglądając w telewizji transmisję uroczystości pogrzebowych Marka Rosiaka rzecz jasna spodziewałem się pewnego obrotu sprawy, ale i tak to, co tam nastąpiło, przeszło moje oczekiwania.
Jak ostatni głupiec myślałem, że obowiązują jeszcze pewne granice, jakie wyznacza kultura osobista, zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z pożegnaniem człowieka, niezależnie od politycznych kontrowersji towarzyszących temu smutnemu wydarzeniu.
Cóż, nie wiadomo który to już raz, okazało się, że byłem w błędzie.
Pogrzeb z Łodzi, który mógłby być pięknym ostatnim hołdem a także demonstracją spokoju, rychło zamienił się w więc polityczny. Grunt pod gwóźdź programu przygotował biskup Lepa, reklamując, ze swych purpurackich wysokości, telewizję Trwam, ale to jeszcze nic (wciąż nic) w porównaniu z tym, co się zaczęło, gdy głos zabrał Prezes.
Jarosław Kaczyński wygłosił niemal dokładnie takie samo przemówienie, jak na swych ostatnich konferencjach prasowych, z tą tylko różnicą, że uczynił to nie w siedzibie swej partii na Nowogrodzkiej przed zgromadzonymi dziennikarzami, ale podczas uroczystości żałobnych, używając katafalku jako trybuny, przy milczącej, ale wyraźnej akceptacji hierarchów i duchowieństwa.
Pan Prezes, który w dniu tragedii w Łodzi, nawet nie wspomniał nazwiska pana Rosiaka (ciekawe, czy w ogóle je znał i czy w ogóle go to obchodziło), tylko od razu pośpieszył wykorzystać sytuację do podgrzania atmosfery, rzucania oskarżeń i zbijania na tragedii punktów (w końcu taka okazja), nawet w kościele nie mógł się od tego powstrzymać. Owszem, nie raz w historii ludzkości pogrzeby ofiar przeróżnych reżymów były okazją do manifestacji zniewolonych społeczeństw, ale w dzisiejszej Polsce, ani reżymu, ani zniewolenia jakoś nie widać.
Hipokryzja, albo zupełne oderwanie od rzeczywistości, pana Kaczyńskiego przybiera coraz to bardziej zatrważające rozmiary. Tak że naprawdę nie warto już rozwodzić się nad żałośliwością domagania się na prawo i lewo przeprosin przez rekordzistę w obrzucaniu ludzi błotem, ferowania wyroków bez podstaw, a nawet wbrew faktom (lista Ryszarda C., wcześniejsze odwiedziny w innym biurze, wyszukany przez dziennikarzy Rzeczpospolitej fakt, iż zabójca był przedtem namiętnym słuchaczem Radia Maryja). Nie warto wspominać o pouczaniu innych o kulturze osobistej przez człowieka, który wielokrotnie udowodnił, jak bardzo jest na bakier z savoir-vivre. I wreszcie o oburzaniu się byłego premiera - na skutek którego politycznych decyzji zaszczuto na śmierć przeciwniczkę polityczną w nagonce CBA - na rzekome podżeganie do mordu.
To już wszyscy wiemy i chyba nikt, poza coraz węższą grupkę sfanatyzowanych wyznawców prezesa, nie da się na tę tanią, a obrzydliwą demagogię i zakłamanie nabrać.
I bardzo dobrze, gdyby nie to, iż ostateczna konstatacja wcale nie przedstawia się tak różowo.
Niezależnie od tego, jaką strategię obierze, Jarosław Kaczyński, póki będzie aktywny w polityce, a nic niestety nie wskazuje na chęć udania się przez niego na emeryturę, będzie wywierał destrukcyjny wpływ na polską rzeczywistość.
W rzadkich momentach spokoju prezes PiS staje się niebezpiecznie wybieralny. Można sobie łatwo wyobrazić, co by było, gdyby (a był tego bardzo blisko) wygrał przedterminowe wybory prezydenckie, a niebawem poczuł, że maska baranka łagodności zaczyna go uwierać. Pięć kolejnych lat bastionu IV RP na Krakowskim Przedmieściu, spotęgowanego w swej paranoi ostatnimi wydarzeniami.
Gdy zaś zachowuje się jak ostatnio w Łodzi, kiedy to palnął polityczną agitkę nad trumną zabitego Marka Rosiaka, to też nie jest dobrze. Owszem, szanse na powrót do władzy maleją z każdym wypowiedzianym przez niego słowem, a rządząca niegdyś partia coraz bardziej się kurczy do rozmiaru małego zamordystycznego państewka w państwie, parodii „prawowitego rządu najjaśniejszej na wygnaniu”, zbyt słabego, by sięgnąć po więcej, ale na tyle silnego, aby utrzymać się na Wiejskiej, choćby w postaci ogryzka.
I właśnie ten ogryzek jest podstawą sukcesu obecnego rządu Donalda Tuska, o wiele lepiej radzącego sobie z manipulowaniem lękami społecznymi niż jego największa pomoc wyborcza, czyli prezes Kaczyński, który z samobójczą konsekwencją pomaga utrzymać się miernemu rządowi, stałym przypominaniem, że jego rząd był jeszcze gorszy.
Wojna pomiędzy dwoma skłóconymi prawicowymi bliźniakami, mylnie i demagogicznie, zwana „wojną polsko-polską”, nie zakończy się porozumieniem, którego zresztą - we własnym, partyjnym, interesie - nie chcą obie strony konfliktu, w który są na siłę wciągani obywatele zarówno przez polityków z tych opcji, jak i widzące wszystko w kategoriach „PiS-PO, PO-PiS”, media. Pomijając już oczywisty fakt, że Polakom należy się coś więcej, niż ordynarne manipulowanie ich lękami, rzeczywista zmiana i przełamanie impasu, może wyjść spoza tego układu. Musimy jedynie być zdolni, aby wyjrzeć poza ramy narzucane nam z jednej strony przez Radio Maryja, a z drugiej przez TVN.
Jak ostatni głupiec myślałem, że obowiązują jeszcze pewne granice, jakie wyznacza kultura osobista, zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z pożegnaniem człowieka, niezależnie od politycznych kontrowersji towarzyszących temu smutnemu wydarzeniu.
Cóż, nie wiadomo który to już raz, okazało się, że byłem w błędzie.
Pogrzeb z Łodzi, który mógłby być pięknym ostatnim hołdem a także demonstracją spokoju, rychło zamienił się w więc polityczny. Grunt pod gwóźdź programu przygotował biskup Lepa, reklamując, ze swych purpurackich wysokości, telewizję Trwam, ale to jeszcze nic (wciąż nic) w porównaniu z tym, co się zaczęło, gdy głos zabrał Prezes.
Jarosław Kaczyński wygłosił niemal dokładnie takie samo przemówienie, jak na swych ostatnich konferencjach prasowych, z tą tylko różnicą, że uczynił to nie w siedzibie swej partii na Nowogrodzkiej przed zgromadzonymi dziennikarzami, ale podczas uroczystości żałobnych, używając katafalku jako trybuny, przy milczącej, ale wyraźnej akceptacji hierarchów i duchowieństwa.
Pan Prezes, który w dniu tragedii w Łodzi, nawet nie wspomniał nazwiska pana Rosiaka (ciekawe, czy w ogóle je znał i czy w ogóle go to obchodziło), tylko od razu pośpieszył wykorzystać sytuację do podgrzania atmosfery, rzucania oskarżeń i zbijania na tragedii punktów (w końcu taka okazja), nawet w kościele nie mógł się od tego powstrzymać. Owszem, nie raz w historii ludzkości pogrzeby ofiar przeróżnych reżymów były okazją do manifestacji zniewolonych społeczeństw, ale w dzisiejszej Polsce, ani reżymu, ani zniewolenia jakoś nie widać.
Hipokryzja, albo zupełne oderwanie od rzeczywistości, pana Kaczyńskiego przybiera coraz to bardziej zatrważające rozmiary. Tak że naprawdę nie warto już rozwodzić się nad żałośliwością domagania się na prawo i lewo przeprosin przez rekordzistę w obrzucaniu ludzi błotem, ferowania wyroków bez podstaw, a nawet wbrew faktom (lista Ryszarda C., wcześniejsze odwiedziny w innym biurze, wyszukany przez dziennikarzy Rzeczpospolitej fakt, iż zabójca był przedtem namiętnym słuchaczem Radia Maryja). Nie warto wspominać o pouczaniu innych o kulturze osobistej przez człowieka, który wielokrotnie udowodnił, jak bardzo jest na bakier z savoir-vivre. I wreszcie o oburzaniu się byłego premiera - na skutek którego politycznych decyzji zaszczuto na śmierć przeciwniczkę polityczną w nagonce CBA - na rzekome podżeganie do mordu.
To już wszyscy wiemy i chyba nikt, poza coraz węższą grupkę sfanatyzowanych wyznawców prezesa, nie da się na tę tanią, a obrzydliwą demagogię i zakłamanie nabrać.
I bardzo dobrze, gdyby nie to, iż ostateczna konstatacja wcale nie przedstawia się tak różowo.
Niezależnie od tego, jaką strategię obierze, Jarosław Kaczyński, póki będzie aktywny w polityce, a nic niestety nie wskazuje na chęć udania się przez niego na emeryturę, będzie wywierał destrukcyjny wpływ na polską rzeczywistość.
W rzadkich momentach spokoju prezes PiS staje się niebezpiecznie wybieralny. Można sobie łatwo wyobrazić, co by było, gdyby (a był tego bardzo blisko) wygrał przedterminowe wybory prezydenckie, a niebawem poczuł, że maska baranka łagodności zaczyna go uwierać. Pięć kolejnych lat bastionu IV RP na Krakowskim Przedmieściu, spotęgowanego w swej paranoi ostatnimi wydarzeniami.
Gdy zaś zachowuje się jak ostatnio w Łodzi, kiedy to palnął polityczną agitkę nad trumną zabitego Marka Rosiaka, to też nie jest dobrze. Owszem, szanse na powrót do władzy maleją z każdym wypowiedzianym przez niego słowem, a rządząca niegdyś partia coraz bardziej się kurczy do rozmiaru małego zamordystycznego państewka w państwie, parodii „prawowitego rządu najjaśniejszej na wygnaniu”, zbyt słabego, by sięgnąć po więcej, ale na tyle silnego, aby utrzymać się na Wiejskiej, choćby w postaci ogryzka.
I właśnie ten ogryzek jest podstawą sukcesu obecnego rządu Donalda Tuska, o wiele lepiej radzącego sobie z manipulowaniem lękami społecznymi niż jego największa pomoc wyborcza, czyli prezes Kaczyński, który z samobójczą konsekwencją pomaga utrzymać się miernemu rządowi, stałym przypominaniem, że jego rząd był jeszcze gorszy.
Wojna pomiędzy dwoma skłóconymi prawicowymi bliźniakami, mylnie i demagogicznie, zwana „wojną polsko-polską”, nie zakończy się porozumieniem, którego zresztą - we własnym, partyjnym, interesie - nie chcą obie strony konfliktu, w który są na siłę wciągani obywatele zarówno przez polityków z tych opcji, jak i widzące wszystko w kategoriach „PiS-PO, PO-PiS”, media. Pomijając już oczywisty fakt, że Polakom należy się coś więcej, niż ordynarne manipulowanie ich lękami, rzeczywista zmiana i przełamanie impasu, może wyjść spoza tego układu. Musimy jedynie być zdolni, aby wyjrzeć poza ramy narzucane nam z jednej strony przez Radio Maryja, a z drugiej przez TVN.