2012-04-11 14:52:14
Autor znakomitej biografii osławionej królowej Francji Stefan Zweig, słusznie zwraca uwagę, że gdyby nie jej dramatyczny upadek, zwieńczony nie mniej widowiskową śmiercią na gilotynie, to w gruncie rzeczy mało kto dziś by o niej pamiętał, podobnie jak o „tych wszystkich Mariach-Adelajdach oraz Adelajdach-Mariach, których imiona zapełniają stronice Almanachu Gotajskiego”.
Bardzo wątpliwe, aby mocno rozmiłowana w sławie, lecz nie mniej we własnej głowie, królowa była rada z takiego obrotu sprawy, choć z drugiej strony, czyż Sofia Coppola, by przywołać bardziej aktualny przykład, zadawałaby sobie tyle trudu, aby nakręcić o niej film, gdyby nie sam finał historii, wyznaczony uderzeniem „narodowej brzytwy?”
Nieprzeparta uroda paradoksu Marii Antoniny polega przede wszystkim na prawie nieskończonych możliwościach odniesień, niezależnie od czasu i miejsca.
Choćby taki Zin Al-Abidin Ben Ali. Gdyby pozostał, przez nikogo nie niepokojony, przy władzy aż do śmierci, czekałyby go co najwyżej wzmianki na marginesach historii pisanej przez przyszłe pokolenia. Ot, jeden z wielu lokalnych arabskich satrapów, nie wyróżniający się niczym szczególnym, pozbawiony znaczenia poza własnym ciasnym podwórkiem.
Tymczasem Ben Ali ma zapewnione poczesne miejsce w historii, jako pierwszy arabski despota, obalony przez gniew własnej ulicę. Pierwsza ofiara domina zwanego arabską wiosną. Kamień milowy w dziejach całego regionu.
Oczywiście, gdyby ktoś starał się pocieszyć zgnębionego utratą - stanowiącej esencję życia każdego dyktatora - władzy Ben Alego czekającym go miejscem w historii, srodze by się zawiódł. Cóż, albo cicha egzystencja szarego tyrana, albo upadek, który wszyscy doskonale zapamiętają.
Muammar Kadafi był w nieco lepszej sytuacji. Co prawda pod względem rzeczywistego znaczenia w regionie, a tym bardziej w świecie, stał na równi, a czasami nawet ustępował staremu Tunezyjczykowi, jednakże zyskał globalny rozgłos dzięki czterdziestu latom konsekwentnego trollowania przy każdej nadarzającej się okazji (lub braku takowej). To jednak za mało, w dłuższej perspektywie, na pamięć przyszłych pokoleń. Jednak gdy mówimy o pierwszym arabskim dyktatorze, obalonym i zabitym przez własny naród, a nie, jak to było dotąd we zwyczaju, przez własnych gwardzistów lub kuzynów... Nie, tego się nie zapomni. Choć, oczywiście, być zapamiętanym jako wyciągnięty z kanału, a następnie zatłuczony, nie jest zbyt pociągającą perspektywą.
Trochę inaczej sprawy będą się miały, na to wygląda, z Baszarem Al-Assadem. Wiele wskazuje na to, iż dzięki brutalnemu użyciu całej dostępnej siły, syryjski dyktator, utrzyma się u władzy, zatrzymując puszczone w ruch domino. Lecz i tu jest pewne „ale”. To już nie ów miły, młody, wykształcony na zachodzie okulista z tendencjami reformistycznymi, który to obrazek Assad bardzo sobie cenił, ale rzeźnik miasta Homs.
Cóż z tego wynika? Chyba to, że zasada „nieważne jak o tobie mówią, byleby mówili” niezbyt sprawdza się w pewnych profesjach.
Bardzo wątpliwe, aby mocno rozmiłowana w sławie, lecz nie mniej we własnej głowie, królowa była rada z takiego obrotu sprawy, choć z drugiej strony, czyż Sofia Coppola, by przywołać bardziej aktualny przykład, zadawałaby sobie tyle trudu, aby nakręcić o niej film, gdyby nie sam finał historii, wyznaczony uderzeniem „narodowej brzytwy?”
Nieprzeparta uroda paradoksu Marii Antoniny polega przede wszystkim na prawie nieskończonych możliwościach odniesień, niezależnie od czasu i miejsca.
Choćby taki Zin Al-Abidin Ben Ali. Gdyby pozostał, przez nikogo nie niepokojony, przy władzy aż do śmierci, czekałyby go co najwyżej wzmianki na marginesach historii pisanej przez przyszłe pokolenia. Ot, jeden z wielu lokalnych arabskich satrapów, nie wyróżniający się niczym szczególnym, pozbawiony znaczenia poza własnym ciasnym podwórkiem.
Tymczasem Ben Ali ma zapewnione poczesne miejsce w historii, jako pierwszy arabski despota, obalony przez gniew własnej ulicę. Pierwsza ofiara domina zwanego arabską wiosną. Kamień milowy w dziejach całego regionu.
Oczywiście, gdyby ktoś starał się pocieszyć zgnębionego utratą - stanowiącej esencję życia każdego dyktatora - władzy Ben Alego czekającym go miejscem w historii, srodze by się zawiódł. Cóż, albo cicha egzystencja szarego tyrana, albo upadek, który wszyscy doskonale zapamiętają.
Muammar Kadafi był w nieco lepszej sytuacji. Co prawda pod względem rzeczywistego znaczenia w regionie, a tym bardziej w świecie, stał na równi, a czasami nawet ustępował staremu Tunezyjczykowi, jednakże zyskał globalny rozgłos dzięki czterdziestu latom konsekwentnego trollowania przy każdej nadarzającej się okazji (lub braku takowej). To jednak za mało, w dłuższej perspektywie, na pamięć przyszłych pokoleń. Jednak gdy mówimy o pierwszym arabskim dyktatorze, obalonym i zabitym przez własny naród, a nie, jak to było dotąd we zwyczaju, przez własnych gwardzistów lub kuzynów... Nie, tego się nie zapomni. Choć, oczywiście, być zapamiętanym jako wyciągnięty z kanału, a następnie zatłuczony, nie jest zbyt pociągającą perspektywą.
Trochę inaczej sprawy będą się miały, na to wygląda, z Baszarem Al-Assadem. Wiele wskazuje na to, iż dzięki brutalnemu użyciu całej dostępnej siły, syryjski dyktator, utrzyma się u władzy, zatrzymując puszczone w ruch domino. Lecz i tu jest pewne „ale”. To już nie ów miły, młody, wykształcony na zachodzie okulista z tendencjami reformistycznymi, który to obrazek Assad bardzo sobie cenił, ale rzeźnik miasta Homs.
Cóż z tego wynika? Chyba to, że zasada „nieważne jak o tobie mówią, byleby mówili” niezbyt sprawdza się w pewnych profesjach.