2009-01-30 12:31:54
Do kina chodzę z wielu powodów, czasami mam ochotę na ambitny film który mnie jakość poruszy, innym razem oglądam musicale, ale gdy jestem zmęczony całym tygodniem pracy to dla odprężenia umysłu oglądam filmy animowane, romansidła a nawet niskiego lotu komedie. Najgorsze wrażenia mam nie po filmach płytkich, (w końcu zazwyczaj wiem na co kupuję bilet i czego się spodziewać) ale po filmach przereklamowanych, takich które nie spełniły oczekiwań. Właśnie do takich zaliczam „Milka” (polski tytuł: Obywatel Milk) który opowiada o zamordowanym gejowskim polityku z San Francisco.
Film oglądałem z moją przyjaciółką, która w połowie po prostu zasnęła. Oglądamy razem filmy od paru lat i pierwszy raz coś takiego się zdarzyło. Ja też uważam, że film jest ZA DŁUGI, trwa ponad 2 godziny. Rozumiem, że dla Amerykanów postać Harveya Milka jest na tyle znana, że można spokojnie zacząć film od informacji, jak się skończy, ale dla polskiego widza może być to okoliczność zniechęcająca. Sam pomysł na film, gdzie narratorem jest główny bohater, uważam za fajny.
Doprawdy zastanawiam się O CO CHODZIŁO TWÓRCOM FILMU ? Mam wrażenie, że oni sami tego nie wiedzieli. Przez dwie godziny na ekranie widzimy miotanie się między konwencją filmu dokumentalnego a filmem obyczajowym w efekcie wyszła hybryda która nie wszystkim się spodoba. Podział na poszczególne części/lata historii jest dość przypadkowy i nagłe pojawienie się na ekranie kolejnej daty (roku) wybija z rytmu akcji, która przed chwilą miała miejsce. Film jest tak naprawdę cały czas mieszaniną trzech technik: narracji głównego bohatera który nagrywa swój głos do magnetofonu, właściwej akcji filmu i zdjęć archiwalnych z mediów lat 70-tych. Myślałem, że będzie mi się to podobało, ale po dwóch godzinach migotania ekranu miałem dość. Ta ciągła zmiana scenerii (ciemna kuchnia / normalny film / niewyraźna telewizja lat 70tych) sprawia, że zwyczajnie oczy bolą, do tego trzeba się cały czas skupić aby nadążyć nad fabułą która w ok.80 % dotyczy czystej polityki. Z jednej strony mamy wpadające co chwile telewizyjne materiały archiwalne z lat 70, a po chwili widzimy jak Sean Penn dosłownie wychodzi ze skóry aby nadać postaci Milka wyrazu. I to jest najmocniejsza część filmu – rewelacyjna gra Penna, niestety to trochę za mało żeby wyrównać kiepskie wrażenie po schrzanionym scenariuszu.
"Obywatel Milk" nie jest filmem o środowisku gejowskim w San Francisco, bo autorzy pominęli ważne wydarzenia, które miały miejsce już po śmierci Milka. Nie jest to też film o Milku jako człowieku prywatnym - wątek jego związków jest obecny, ale pominięto fakty o których wiemy z historii, np. to że MILK lubił przygodny, perwersyjny seks i nie wylewał za kołnierz. Jak pisze Sławek Lechtera na polgej.pl – to nie pasowało do mitu „świętego geja” więc zwyczajnie wymyślono propagandową bzdurę, że wraz z przekroczeniem progu miejskiego ratusza Harvey z rozpustnika zamienił się w gejowskiego męża stanu. W końcu nie jest to też film o Milku jako działaczu społecznym, bo nawet śladu tam nie ma o tym, że Milk zanim przyjechał do San Francisco był współproducentem takich musicali jak „Hair" czy „Jesus Christ Superstar". Jeśli te fakty można skwitować w filmie słowami „Mam 40 lat i nie dokonałem niczego ważnego", to zdaje się, że mam inne definicje rzeczy ważnych. W końcu w filmie pojawiają się informacje, że Harvey Milk był pierwszym otwarcie homoseksualnym radnym w USA - co jest nieprawdą bo był trzeci, wcześniej były dwie lesbijki. Trochę dużo tych nieścisłości jak na dokument.
Ten film jest przede wszystkim o Milku jako polityku. Widzimy tutaj rozwijającą się karierę polityczną ze wszystkimi szczegółami, pierwszym „złapaniem politycznego bakcyla", pierwsze przegrane wybory, pierwsze zwycięstwo, pierwsze udane manipulacje tłumem, pierwszy skuteczny lobbing w mediach. Mnie to nawet interesuje, bo jestem członkiem partii politycznej, ale czy będzie interesowało Kowalskiego?
Jak wiemy z historii, po zabójstwie Milka w San Francisco wybuchły tzw. „Zamieszki Białej Nocy”, była to największa rozróba w historii całego światowego ruchu gejowskiego. Autorzy poświęcili temu wydarzeniu zaledwie napisy po filmie, do tego podali, że po tych zamieszkach nikt nie został aresztowany. Szkoda, że o tym jak policja w ramach odwetu zdewastowała sporą część klubów gejowskich w dzielnicy Castro już nie wspomnieli. W ogóle nie rozumiem jak można stracić tak fantastyczną okazję i nie włączyć „Zamieszek Białej Nocy” do filmu. Przecież to jest akcja, uliczna wojna, tysiące gejów i lesbijek opanowujących budynek ratusza, chwile rozpaczy, gniewu, chwały i dramatu – krótko mówiąc WIELKIE EMOCJE ! Zamiast tego film serwuje nam sporą porcję politycznej nudy okraszonej szczegółami problemów miasta San Francisco. Ciekawe ilu kinowych widzów po dwóch godzinach takich atrakcji pomyślało „kiedy go wreszcie zastrzelą ?” Nie ukrywam - rozczarował mnie ten film. Spodziewałem się czegoś więcej. Zawsze lepsze to niż nic, ale nie przeceniałbym roli edukacyjnej tego filmu w kraju takim jak Polska. Tutaj polityką mało kto się interesuje a mit Milka jako ikony walki o godność człowieka po prostu nie istnieje. Nie ten czas, nie to miejsce. Myślę, że dla osób heteroseksualnych czy nawet dla gejów-nieaktywistów ten film może być po prostu nudny.
Film oglądałem z moją przyjaciółką, która w połowie po prostu zasnęła. Oglądamy razem filmy od paru lat i pierwszy raz coś takiego się zdarzyło. Ja też uważam, że film jest ZA DŁUGI, trwa ponad 2 godziny. Rozumiem, że dla Amerykanów postać Harveya Milka jest na tyle znana, że można spokojnie zacząć film od informacji, jak się skończy, ale dla polskiego widza może być to okoliczność zniechęcająca. Sam pomysł na film, gdzie narratorem jest główny bohater, uważam za fajny.
Doprawdy zastanawiam się O CO CHODZIŁO TWÓRCOM FILMU ? Mam wrażenie, że oni sami tego nie wiedzieli. Przez dwie godziny na ekranie widzimy miotanie się między konwencją filmu dokumentalnego a filmem obyczajowym w efekcie wyszła hybryda która nie wszystkim się spodoba. Podział na poszczególne części/lata historii jest dość przypadkowy i nagłe pojawienie się na ekranie kolejnej daty (roku) wybija z rytmu akcji, która przed chwilą miała miejsce. Film jest tak naprawdę cały czas mieszaniną trzech technik: narracji głównego bohatera który nagrywa swój głos do magnetofonu, właściwej akcji filmu i zdjęć archiwalnych z mediów lat 70-tych. Myślałem, że będzie mi się to podobało, ale po dwóch godzinach migotania ekranu miałem dość. Ta ciągła zmiana scenerii (ciemna kuchnia / normalny film / niewyraźna telewizja lat 70tych) sprawia, że zwyczajnie oczy bolą, do tego trzeba się cały czas skupić aby nadążyć nad fabułą która w ok.80 % dotyczy czystej polityki. Z jednej strony mamy wpadające co chwile telewizyjne materiały archiwalne z lat 70, a po chwili widzimy jak Sean Penn dosłownie wychodzi ze skóry aby nadać postaci Milka wyrazu. I to jest najmocniejsza część filmu – rewelacyjna gra Penna, niestety to trochę za mało żeby wyrównać kiepskie wrażenie po schrzanionym scenariuszu.
"Obywatel Milk" nie jest filmem o środowisku gejowskim w San Francisco, bo autorzy pominęli ważne wydarzenia, które miały miejsce już po śmierci Milka. Nie jest to też film o Milku jako człowieku prywatnym - wątek jego związków jest obecny, ale pominięto fakty o których wiemy z historii, np. to że MILK lubił przygodny, perwersyjny seks i nie wylewał za kołnierz. Jak pisze Sławek Lechtera na polgej.pl – to nie pasowało do mitu „świętego geja” więc zwyczajnie wymyślono propagandową bzdurę, że wraz z przekroczeniem progu miejskiego ratusza Harvey z rozpustnika zamienił się w gejowskiego męża stanu. W końcu nie jest to też film o Milku jako działaczu społecznym, bo nawet śladu tam nie ma o tym, że Milk zanim przyjechał do San Francisco był współproducentem takich musicali jak „Hair" czy „Jesus Christ Superstar". Jeśli te fakty można skwitować w filmie słowami „Mam 40 lat i nie dokonałem niczego ważnego", to zdaje się, że mam inne definicje rzeczy ważnych. W końcu w filmie pojawiają się informacje, że Harvey Milk był pierwszym otwarcie homoseksualnym radnym w USA - co jest nieprawdą bo był trzeci, wcześniej były dwie lesbijki. Trochę dużo tych nieścisłości jak na dokument.
Ten film jest przede wszystkim o Milku jako polityku. Widzimy tutaj rozwijającą się karierę polityczną ze wszystkimi szczegółami, pierwszym „złapaniem politycznego bakcyla", pierwsze przegrane wybory, pierwsze zwycięstwo, pierwsze udane manipulacje tłumem, pierwszy skuteczny lobbing w mediach. Mnie to nawet interesuje, bo jestem członkiem partii politycznej, ale czy będzie interesowało Kowalskiego?
Jak wiemy z historii, po zabójstwie Milka w San Francisco wybuchły tzw. „Zamieszki Białej Nocy”, była to największa rozróba w historii całego światowego ruchu gejowskiego. Autorzy poświęcili temu wydarzeniu zaledwie napisy po filmie, do tego podali, że po tych zamieszkach nikt nie został aresztowany. Szkoda, że o tym jak policja w ramach odwetu zdewastowała sporą część klubów gejowskich w dzielnicy Castro już nie wspomnieli. W ogóle nie rozumiem jak można stracić tak fantastyczną okazję i nie włączyć „Zamieszek Białej Nocy” do filmu. Przecież to jest akcja, uliczna wojna, tysiące gejów i lesbijek opanowujących budynek ratusza, chwile rozpaczy, gniewu, chwały i dramatu – krótko mówiąc WIELKIE EMOCJE ! Zamiast tego film serwuje nam sporą porcję politycznej nudy okraszonej szczegółami problemów miasta San Francisco. Ciekawe ilu kinowych widzów po dwóch godzinach takich atrakcji pomyślało „kiedy go wreszcie zastrzelą ?” Nie ukrywam - rozczarował mnie ten film. Spodziewałem się czegoś więcej. Zawsze lepsze to niż nic, ale nie przeceniałbym roli edukacyjnej tego filmu w kraju takim jak Polska. Tutaj polityką mało kto się interesuje a mit Milka jako ikony walki o godność człowieka po prostu nie istnieje. Nie ten czas, nie to miejsce. Myślę, że dla osób heteroseksualnych czy nawet dla gejów-nieaktywistów ten film może być po prostu nudny.