2010-01-27 13:24:20
Zaskoczę was. Oprócz dywagacji na temat tego, co Piskorski ukradł w kasynie, a co wygrał z podatków (bądź na odwrót), oprócz afery hazardowej i komisji, która składa się z najbardziej doświadczonych fachowców w śledzeniu przestępców, jak posłanka Kempa, poseł Wasserman i „nowa gwiazda lewicy” Bartosz Arłukowicz, jest jeszcze inny świat. I nie chodzi mi oczywiście w tym momencie o planetę Pandorę, którą kreuje przed nami w technice 3D za wielkie pieniądze James Cameron. Mam na myśli świat odrębny od tego telewizyjnego, ale jakże nam zarazem bliski. Możecie to nazwać Polską B, prowincją, wiochą, ale i tak zawsze będzie chodzić o większą część naszego kraju.
Dziś media są o wiele lepiej nastawione wobec feministek i ludzi homoseksualnych, lecz jeszcze 10 lat temu postrzegały ich w krzywym zwierciadle. Każda feministka była wtedy nie chcianą przez mężczyzn kobietą (obowiązkowo nie goliła nóg!), a każdy gej był dewiantem. Można rzec, że media dziś są bardziej tolerancyjne. Jednakże ile czasu zajmie, kiedy zwrócą one uwagę na problemy małych miast? Czemu więcej uwagi poświęca się robotnikom z Gdańska, niż robotnikom z Kielc? To ciekawe pytania, ale prawdopodobnie zbyt dobrze byłoby w Polsce, gdyby takie były z serii tych najpilniejszych.
A niestety nie są. Najpilniejszym pytaniem dziś jest – dlaczego rząd na czele z ministrem Bogdanem Zdrojewskim planuje uderzyć w ostatni bastion prawdziwej kultury, w miejskie biblioteki? Mam na myśli pomysł zniesienia zakazu łączenia niektórych bibliotek z innymi instytucjami kulturalnymi. Odpowiedź na moje pytanie jest, ale wygląda jakby została wzięta z księgi aforyzmów na każdy dzień autorstwa Leszka Balcerowicza. Według autorów pomysłu biblioteki są nierentowne, jak i inne instytucje kulturalne w mniejszych miastach Polski i wsiach. Połączenie Miejskiego Domu Kultury z publiczną biblioteką odciąży państwo. Odciąży podatników. Odciąży szarych obywateli oraz tych bardziej kolorowych, dzięki temu będą mieli więcej pieniędzy, które zainwestują, a z inwestycji powstaną nowe miejsca pracy, szarzy będą mogli pracować, a Polskę 2030, należącą do kolorowych, będziemy mieli dwadzieścia lat wcześniej.
Retoryka znajoma, nieprawdaż? Jest jednak druga strona medalu. Każdy, kto mieszka bądź bywa w małym mieście, wie, że kulturalne ośrodki na ich terenie kuleją. Mamy niedofinansowane Domy Kultury, które muszą parać się często zajęciami dla czystego zysku, a swoim pracownikom i nauczycielom płacą głodowe wręcz pensje. Z bibliotekami publicznymi jest tak samo. Trudno doszukać się w nich nowości książkowych, za wyjątkiem Grocholi i Kalicińskiej, a spora część pism z zakresu filozofii i socjologii jest opatrzona wstępem jakiegoś dyrektora instytutu marksizmu-leninizmu. Na dodatek ministerstwo kultury obcina pieniądze na zakup książek z 28 do 10 milionów złotych, choć trzeba im oddać, że plany mają wspaniałe – dofinansowanie bibliotek aż trzystoma milionami złotych. Tylko nawet ten dobry pomysł obwarowany jest tym, że najpierw musi zgodzić się premier, minister finansów, a na samym końcu władze gminy. Które władze lokalne wyłożą pieniądze na biblioteki, skoro można je przeznaczyć na kolejne rondo imienia Jana Pawła II i zdobyć tym sobie przychylność ludzi w roku wyborczym?
Minister Bogdan Zdrojewski odpowiedziałby pewnie, że właśnie połączenie takiego kulejącego MDK-u z kulejącą publiczną biblioteką da nam instytucję kultury poruszającą się tak efektownie i szybko niczym Robert Korzeniowski w okresie największych zwycięstw. Nie ma w naszych czasach nic bardziej mylnego, niż logika neoliberalna. Połączenie tych dwóch instytucji może odciąży trochę budżety lokalne, ale odbędzie się to kosztem jakości obu instytucji, kosztem najbiedniejszych, którzy nie mają wystarczających dochodów, by kupić sobie książkę w księgarni, oraz kosztem tych wszystkich ludzi, którzy dziś jedynie z jakiegoś wewnętrznego powołania i pasji pracują w takich obiektach, bo chyba nie dlatego, że można się tam dorobić?
Świetnym przykładem jest Federacja Rosyjska, w której to przeprowadzono taką reformę, a efektem tego jest zamknięcie dwunastu tysięcy bibliotek w tymże kraju. Zapewne to odpowiada autorytarnej władzy Władimira Putina oraz kliki mafijno-biznesowej, która za nim stoi. Mniej wykształceni obywatele, to łatwiejsza manipulacja społeczeństwem. Czy jako obywatel korzystający z publicznych księgozbiorów mam sądzić, że wybranemu demokratycznie Donaldowi Tuskowi także jest to na rękę? Czy boi się, że ktoś POCZYTA program jego partii, zamiast wciąż oglądać telewizyjne spoty w konwencji reklamy proszku do prania? Nikt chyba tego nie chce. Ani obywatele, ani Donald Tusk.
Pomysł ten jest wręcz haniebny, ponieważ za nim kryje się przeświadczenie, że mieszkaniec takiego małego miasta jest ograniczony do swojej pracy, konsumpcji, fizjologii i oglądania jakiegoś ckliwego serialu w weekendy. Rząd Donalda Tuska kolejny raz udowadnia, że problemy osób biedniejszych lub osób pochodzących z biedniejszych części kraju, nie są ich problemami. Jeśli nie są demokratycznego polskiego rządu, to kogo?
Dziś media są o wiele lepiej nastawione wobec feministek i ludzi homoseksualnych, lecz jeszcze 10 lat temu postrzegały ich w krzywym zwierciadle. Każda feministka była wtedy nie chcianą przez mężczyzn kobietą (obowiązkowo nie goliła nóg!), a każdy gej był dewiantem. Można rzec, że media dziś są bardziej tolerancyjne. Jednakże ile czasu zajmie, kiedy zwrócą one uwagę na problemy małych miast? Czemu więcej uwagi poświęca się robotnikom z Gdańska, niż robotnikom z Kielc? To ciekawe pytania, ale prawdopodobnie zbyt dobrze byłoby w Polsce, gdyby takie były z serii tych najpilniejszych.
A niestety nie są. Najpilniejszym pytaniem dziś jest – dlaczego rząd na czele z ministrem Bogdanem Zdrojewskim planuje uderzyć w ostatni bastion prawdziwej kultury, w miejskie biblioteki? Mam na myśli pomysł zniesienia zakazu łączenia niektórych bibliotek z innymi instytucjami kulturalnymi. Odpowiedź na moje pytanie jest, ale wygląda jakby została wzięta z księgi aforyzmów na każdy dzień autorstwa Leszka Balcerowicza. Według autorów pomysłu biblioteki są nierentowne, jak i inne instytucje kulturalne w mniejszych miastach Polski i wsiach. Połączenie Miejskiego Domu Kultury z publiczną biblioteką odciąży państwo. Odciąży podatników. Odciąży szarych obywateli oraz tych bardziej kolorowych, dzięki temu będą mieli więcej pieniędzy, które zainwestują, a z inwestycji powstaną nowe miejsca pracy, szarzy będą mogli pracować, a Polskę 2030, należącą do kolorowych, będziemy mieli dwadzieścia lat wcześniej.
Retoryka znajoma, nieprawdaż? Jest jednak druga strona medalu. Każdy, kto mieszka bądź bywa w małym mieście, wie, że kulturalne ośrodki na ich terenie kuleją. Mamy niedofinansowane Domy Kultury, które muszą parać się często zajęciami dla czystego zysku, a swoim pracownikom i nauczycielom płacą głodowe wręcz pensje. Z bibliotekami publicznymi jest tak samo. Trudno doszukać się w nich nowości książkowych, za wyjątkiem Grocholi i Kalicińskiej, a spora część pism z zakresu filozofii i socjologii jest opatrzona wstępem jakiegoś dyrektora instytutu marksizmu-leninizmu. Na dodatek ministerstwo kultury obcina pieniądze na zakup książek z 28 do 10 milionów złotych, choć trzeba im oddać, że plany mają wspaniałe – dofinansowanie bibliotek aż trzystoma milionami złotych. Tylko nawet ten dobry pomysł obwarowany jest tym, że najpierw musi zgodzić się premier, minister finansów, a na samym końcu władze gminy. Które władze lokalne wyłożą pieniądze na biblioteki, skoro można je przeznaczyć na kolejne rondo imienia Jana Pawła II i zdobyć tym sobie przychylność ludzi w roku wyborczym?
Minister Bogdan Zdrojewski odpowiedziałby pewnie, że właśnie połączenie takiego kulejącego MDK-u z kulejącą publiczną biblioteką da nam instytucję kultury poruszającą się tak efektownie i szybko niczym Robert Korzeniowski w okresie największych zwycięstw. Nie ma w naszych czasach nic bardziej mylnego, niż logika neoliberalna. Połączenie tych dwóch instytucji może odciąży trochę budżety lokalne, ale odbędzie się to kosztem jakości obu instytucji, kosztem najbiedniejszych, którzy nie mają wystarczających dochodów, by kupić sobie książkę w księgarni, oraz kosztem tych wszystkich ludzi, którzy dziś jedynie z jakiegoś wewnętrznego powołania i pasji pracują w takich obiektach, bo chyba nie dlatego, że można się tam dorobić?
Świetnym przykładem jest Federacja Rosyjska, w której to przeprowadzono taką reformę, a efektem tego jest zamknięcie dwunastu tysięcy bibliotek w tymże kraju. Zapewne to odpowiada autorytarnej władzy Władimira Putina oraz kliki mafijno-biznesowej, która za nim stoi. Mniej wykształceni obywatele, to łatwiejsza manipulacja społeczeństwem. Czy jako obywatel korzystający z publicznych księgozbiorów mam sądzić, że wybranemu demokratycznie Donaldowi Tuskowi także jest to na rękę? Czy boi się, że ktoś POCZYTA program jego partii, zamiast wciąż oglądać telewizyjne spoty w konwencji reklamy proszku do prania? Nikt chyba tego nie chce. Ani obywatele, ani Donald Tusk.
Pomysł ten jest wręcz haniebny, ponieważ za nim kryje się przeświadczenie, że mieszkaniec takiego małego miasta jest ograniczony do swojej pracy, konsumpcji, fizjologii i oglądania jakiegoś ckliwego serialu w weekendy. Rząd Donalda Tuska kolejny raz udowadnia, że problemy osób biedniejszych lub osób pochodzących z biedniejszych części kraju, nie są ich problemami. Jeśli nie są demokratycznego polskiego rządu, to kogo?