2010-01-29 13:10:46
Słuchając spekulacji polityków Platformy Obywatelskiej i samego premiera, dotyczących startu Tuska w wyborach prezydenckich, miało się dziwne wrażenie, że sam prezes rady ministrów nie szanuje własnego stanowiska. A konstatacja z tego była jedna – coś jest z nami nie tak, skoro wybieramy na szefa rządu człowieka, który nie respektuje woli sporej części obywateli. Na szczęście losy potoczyły się inaczej, a w jednym ze swoich najważniejszych w politycznej karierze przemówień Donald Tusk definitywnie powiedział, że stanowisko prezydenta go nie interesuje.
Zaraz po ogłoszeniu tej decyzji, podczas której premier martyrologiczno-patriotycznie perorował, że robi to dla dobra kraju, dla Polaków, wróciliśmy do bardziej koszarowej polityki. Od razu ze strony Prawa i Sprawiedliwości posypały się na niego gromy zarzutów, że nie startuje, bo się boi. Czego? Po pierwsze, prezydenta i zarazem szeryfa Lecha Kaczyńskiego. Po drugie, współpracowników szeryfa, którzy kopią coraz głębiej w sprawie o kryptonimie „afera hazardowa”. Nie ma się co dziwić – od czasu, gdy Jarosław Kaczyński wziął sobie egzotycznych koalicjantów do rządzenia, PiS popełnia same błędy. Także i te sądy są tak prawdziwe, jak to, że koniec świata nastąpi w 2012 roku w inny sposób, niż kompromitacja Polski przy organizacji mistrzostw Europy w piłce nożnej.
Jeśli chodzi o aferę hazardową, to bardziej prawdopodobne jest, że to jedyny powód, dla którego Lech Kaczyński startuje w wyborach, bo tylko to daje mu jakiś punkt zaczepienia w swojej kampanii po nieudolnych rządach, które przeminęły pod znakiem „udanych” wypadów do Gruzji i nie udanych do Brukseli.
Są jednak w tej całej sytuacji kwestie, co do których Donald Tusk się boi. Decyzja o nie startowaniu ma nie tylko pijarowe znaczenie. Nie tylko oznacza to, że premier gra już na wybory parlamentarne, bo te mogą się dla niego zakończyć pomyślniej, niż poprzednie. Oznacza to także, że projekt o nazwie Platforma Obywatelska jest tak różnorodny, że tylko jego główny lider i współzałożyciel spaja jeszcze te nurty i frakcje, które się tam zwalczają i kooperują naprzemiennie. Budowanie postpolitycznej partii, która będzie przyciągała ludzi zarówno z prawicy, jak i z rejonów centrowych bądź centrolewicowych (zakusy na Włodzimierza Cimoszewicza), na dłuższą metę się nie sprawdza, bo nie ma tam nawet minimum podstawowych poglądów, które mógłby respektować każdy członek Platformy.
Gdyby Donald Tusk został prezydentem, miałby spory kłopot z nieoficjalnym rządzeniem partią, skoro już ze stanowiska premiera i całkowicie oficjalnie przychodzi mu to z coraz większym trudem (najlepszy przykład to komisja hazardowa i wyrzucenie posłów PiS bez zgody Tuska). Z drugiej strony zwycięstwo innego kandydata Platformy także umniejszy pozycję aktualnego hegemona w tejże partii, jak i w ogóle w polityce i podziale sympatii Polaków. Stąd też logicznym jest, że kandydatem będzie lojalny Bronisław Komorowski, nie zaś indywidualista Radosław Sikorski.
Jak ta decyzja wpłynie na sam przebieg i treść kampanii oraz jej ostateczny rezultat? Sam rok 2010 pod względem politycznym stał się ciekawszy, ponieważ inny kandydat PO nie będzie już takim pewniakiem, jak Tusk, i sam sukces przyjdzie mu ciężej. Przykładowo – czy Bronisław Komorowski zostanie poparty przez liberalnych wyborców? Szczerze wątpię. Ten elektorat przejmie Andrzej Olechowski, ewentualnie Jerzy Szmajdziński. Takie rozbicie liberalnego elektoratu wpłynie na to, że najmocniejszym kandydatem może się stać Lech Kaczyński z poparciem konserwatywnej i socjalnej części społeczeństwa. Dlatego wydaje się, że niebagatelne znaczenie dla wyłonienia nowego prezydenta będzie miał kandydat SLD, bo tylko on będzie mógł zagospodarować głosy biedniejszych. Zależy teraz, jak poprowadzi swoją kampanię. Czy będzie głosił tylko ponadpolityczne hasła o modernizacji Polski i zbliżeniu do Unii Europejskiej, czy też wygrzebie ze swojej machiny wyborczej jeszcze jakieś resztki polityczności o zabarwieniu lewicowym. Jeśli tak się nie stanie, Lech Kaczyński urośnie w siłę tak, jak zrobił to w 2005 roku.
Donald Tusk nie postąpił, jak ten przysłowiowy stryjek, i nie zamienił siekierki na kijek. Lecz to skłania do dalszych pytań. Czy nowy prezydent, nawet jeśli nie miałby nim być Kaczyński, nie będzie wtykał tego kijka do oka premierowi, a on będzie walił na oślep siekierką, okrzykując to jako nową „szorstką przyjaźń”? No i czy neoliberalne reformy, które z pełną parą wtedy przejdą przez proces legislacyjny, nie będą oznaczały, że społeczeństwo dostanie po głowię i siekierką, i kijkiem?
Zaraz po ogłoszeniu tej decyzji, podczas której premier martyrologiczno-patriotycznie perorował, że robi to dla dobra kraju, dla Polaków, wróciliśmy do bardziej koszarowej polityki. Od razu ze strony Prawa i Sprawiedliwości posypały się na niego gromy zarzutów, że nie startuje, bo się boi. Czego? Po pierwsze, prezydenta i zarazem szeryfa Lecha Kaczyńskiego. Po drugie, współpracowników szeryfa, którzy kopią coraz głębiej w sprawie o kryptonimie „afera hazardowa”. Nie ma się co dziwić – od czasu, gdy Jarosław Kaczyński wziął sobie egzotycznych koalicjantów do rządzenia, PiS popełnia same błędy. Także i te sądy są tak prawdziwe, jak to, że koniec świata nastąpi w 2012 roku w inny sposób, niż kompromitacja Polski przy organizacji mistrzostw Europy w piłce nożnej.
Jeśli chodzi o aferę hazardową, to bardziej prawdopodobne jest, że to jedyny powód, dla którego Lech Kaczyński startuje w wyborach, bo tylko to daje mu jakiś punkt zaczepienia w swojej kampanii po nieudolnych rządach, które przeminęły pod znakiem „udanych” wypadów do Gruzji i nie udanych do Brukseli.
Są jednak w tej całej sytuacji kwestie, co do których Donald Tusk się boi. Decyzja o nie startowaniu ma nie tylko pijarowe znaczenie. Nie tylko oznacza to, że premier gra już na wybory parlamentarne, bo te mogą się dla niego zakończyć pomyślniej, niż poprzednie. Oznacza to także, że projekt o nazwie Platforma Obywatelska jest tak różnorodny, że tylko jego główny lider i współzałożyciel spaja jeszcze te nurty i frakcje, które się tam zwalczają i kooperują naprzemiennie. Budowanie postpolitycznej partii, która będzie przyciągała ludzi zarówno z prawicy, jak i z rejonów centrowych bądź centrolewicowych (zakusy na Włodzimierza Cimoszewicza), na dłuższą metę się nie sprawdza, bo nie ma tam nawet minimum podstawowych poglądów, które mógłby respektować każdy członek Platformy.
Gdyby Donald Tusk został prezydentem, miałby spory kłopot z nieoficjalnym rządzeniem partią, skoro już ze stanowiska premiera i całkowicie oficjalnie przychodzi mu to z coraz większym trudem (najlepszy przykład to komisja hazardowa i wyrzucenie posłów PiS bez zgody Tuska). Z drugiej strony zwycięstwo innego kandydata Platformy także umniejszy pozycję aktualnego hegemona w tejże partii, jak i w ogóle w polityce i podziale sympatii Polaków. Stąd też logicznym jest, że kandydatem będzie lojalny Bronisław Komorowski, nie zaś indywidualista Radosław Sikorski.
Jak ta decyzja wpłynie na sam przebieg i treść kampanii oraz jej ostateczny rezultat? Sam rok 2010 pod względem politycznym stał się ciekawszy, ponieważ inny kandydat PO nie będzie już takim pewniakiem, jak Tusk, i sam sukces przyjdzie mu ciężej. Przykładowo – czy Bronisław Komorowski zostanie poparty przez liberalnych wyborców? Szczerze wątpię. Ten elektorat przejmie Andrzej Olechowski, ewentualnie Jerzy Szmajdziński. Takie rozbicie liberalnego elektoratu wpłynie na to, że najmocniejszym kandydatem może się stać Lech Kaczyński z poparciem konserwatywnej i socjalnej części społeczeństwa. Dlatego wydaje się, że niebagatelne znaczenie dla wyłonienia nowego prezydenta będzie miał kandydat SLD, bo tylko on będzie mógł zagospodarować głosy biedniejszych. Zależy teraz, jak poprowadzi swoją kampanię. Czy będzie głosił tylko ponadpolityczne hasła o modernizacji Polski i zbliżeniu do Unii Europejskiej, czy też wygrzebie ze swojej machiny wyborczej jeszcze jakieś resztki polityczności o zabarwieniu lewicowym. Jeśli tak się nie stanie, Lech Kaczyński urośnie w siłę tak, jak zrobił to w 2005 roku.
Donald Tusk nie postąpił, jak ten przysłowiowy stryjek, i nie zamienił siekierki na kijek. Lecz to skłania do dalszych pytań. Czy nowy prezydent, nawet jeśli nie miałby nim być Kaczyński, nie będzie wtykał tego kijka do oka premierowi, a on będzie walił na oślep siekierką, okrzykując to jako nową „szorstką przyjaźń”? No i czy neoliberalne reformy, które z pełną parą wtedy przejdą przez proces legislacyjny, nie będą oznaczały, że społeczeństwo dostanie po głowię i siekierką, i kijkiem?