Zniżka na bilet do getta biedy
2009-08-11 22:40:25
Propozycja zniesienia ulg na bilety dla bogatych studentów to neoliberalny populizm mający zdobyć społeczną przychylność dla złych rozwiązań piszę na łamach "Gazety Wyborczej.


Rząd Donalda Tuska dość chaotycznie szuka oszczędności budżetowych. Sławomir Piechota, wrocławski poseł PO i szef sejmowej komisji polityki społecznej, znalazł kolejny obszar, w którym można zredukować publiczne wydatki. Przekonał już swych partyjnych kolegów do pomysłu likwidacji 37-proc. ulgi studenckiej na przejazdy pociągami i autobusami PKS.

Projekt ten nie jest jednak uzasadniany trudną sytuacją budżetu, lecz niesprawiedliwością dotychczasowych regulacji. "Mój syn, który w tym roku zaczyna studia, żadnej zniżki nie powinien dostawać. Bo rodziców stać, aby mu zapłacić za dojazd. Co innego pracownica mego biura, która ma dziewięcioro rodzeństwa. Jej zniżka się należy" - tłumaczy poseł Piechota ("Gazeta", 27 lipca 2009). Pomysłowi likwidacji ulg dla wszystkich studentów przyklaskuje niezawodny Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych "Lewiatan" (jednej z najbardziej roszczeniowych grup lobbingowych), który nie chce, by podatnicy zrzucali się na przejazdy dla bogatych żaków.

Argumenty Piechoty i Mordasewicza wydają się na pierwszy rzut oka racjonalne. Wszak kierowanie publicznej pomocy finansowej do najbardziej potrzebujących wydaje się rozwiązaniem słusznym i, co najważniejsze, sprawiedliwym. Postaram się jednak wykazać, że przytoczone powyżej poglądy są neoliberalnym populizmem mającym zdobyć społeczną przychylność dla rozwiązań, które przyczynią się do wzrostu nierówności i będą stanowić poważne obciążenie dla budżetu państwa.

Projekt likwidacji ulg na przejazdy kolejowe i autobusowe dla wszystkich studentów wpisuje się w logikę tzw. selektywnej polityki społecznej państwa. Polega ona na kierowaniu strumienia pomocy publicznej do konkretnych grup wyselekcjonowanych na podstawie ściśle określonych kryteriów (targeted and means-tested benefits). Zwolennicy tego modelu twierdzą, iż jest on bardziej efektywnym i racjonalnym sposobem walki z ubóstwem i nierównościami społecznymi niż system oparty na powszechnych świadczeniach, w którym beneficjentami stają się także osoby dobrze sytuowane.

Podstawą skandynawskich państw dobrobytu jest właśnie zasada uniwersalizmu, według której dostęp do gwarantowanych przez państwo usług nie jest warunkowany kryteriami dochodowymi. Jej zwolennicy twierdzą, że to właśnie na niej oparta polityka społeczna przynosi najlepsze rezultaty. Przybliżmy te argumenty.

System uniwersalny jest bardziej efektywny niż system selektywny. Kierowanie strumienia pomocy do konkretnych grup jest procesem niezwykle pracochłonnym i skomplikowanym. Opracowanie kryteriów przyznawania danych świadczeń oraz weryfikacja uprawnień do ich pobierania wymaga rozbudowy administracyjnego aparatu biurokratycznego i pochłania duże środki finansowe na jego utrzymanie. A przecież głównymi argumentami neoliberałów na rzecz demontażu opiekuńczych funkcji państwa są rzekomy przerost administracji, wszechwładza urzędników i marnowanie publicznego grosza.

Efektem zastosowania zasady selektywizmu jest zazwyczaj pozbawienie świadczeń grup, które wsparcia potrzebują. Bez pomocy pozostają wszyscy ci niezamożni, którzy nie spełniają arbitralnie ustalonych kryteriów (np. zarabiają 100 złotych ponad próg określony przez urzędników), ale nie stać ich na pokrycie kosztów danej usługi z własnej kieszeni.

System uniwersalny nie stygmatyzuje ludzi. Bieda jest czymś wstydliwym dla osób, które jej doświadczają. Często jej najbardziej dotkliwym efektem nie jest brak dostępu do dóbr materialnych, ale odarcie z ludzkiej godności. Selektywny model polityki społecznej tę przykrą dotkliwość potęguje, wymaga bowiem od ludzi ubiegania się o stygmatyzujący status osoby ubogiej. Z kolei mniej zaradni i gorzej wykształceni mogą mieć poważne problemy w odnalezieniu się w biurokratycznej pajęczynie i skutecznym upominaniu się o własne prawa, co w konsekwencji może je pozbawić niezbędnego wsparcia.

System uniwersalny buduje wspólnotę. Idolka wielu polityków polskiej prawicy Margaret Thatcher stwierdziła przed laty, że nie istnieje taki byt jak społeczeństwo - istnieją tylko jednostki. Nordycki model państwa opiekuńczego ufundowany został z kolei na przekonaniu, że jednostki mogą realizować swoją wolność w harmonijnie rozwijającym się społeczeństwie. Badacze fenomenu skandynawskiego "welfare state" wskazują, że to właśnie jego uniwersalny charakter stał się podstawą obywatelskiej i solidarnej wspólnoty (community - building).

To, że wszyscy - niezależne od statusu majątkowego - mogą korzystać z gwarantowanych przez państwo usług publicznych, powoduje zasypywanie podziałów społecznych oraz wspólną troskę o dobro wspólne. Nie powstają getta subsydiowanej przez rząd biedy obok otoczonych murem enklaw bogactwa z prywatnymi szkołami, szpitalami i firmami ochroniarskimi. Bogatsi Norwegowie, Szwedzi czy Finowie nie odwracają się plecami do państwa i nie podważają jego roli w aktywnej polityce na rzecz spójności społecznej. Nie pobierają też świadczeń publicznych kosztem najuboższych, płacą bowiem wyższe podatki niż ci ostatni.

Polityka społeczna w krajach skandynawskich od lat świetnie zdaje egzamin. Zapewnia nie tylko wysoką jakość życia i zmniejsza nierówności, ale także sprzyja rozwojowi nowoczesnej i konkurencyjnej gospodarki, zwiększa zaufanie społeczne i zapobiega korupcji. Nie jest ona - jakby się mogło wydawać - jedynie efektem doktrynerskiej polityki partii socjaldemokratycznych, które od lat zajmują niemal hegemoniczną pozycję w tych państwach. Uniwersalny charakter nordyckiego "welfare state" jest wynikiem kompromisu między różnymi siłami politycznymi i grupami społecznymi, które uznały go za najbardziej efektywny i sprawiedliwy.

Wiara w to, że PO i lobbyści z PKPP Lewiatan porzucą neoliberalne doktrynerstwo, jest zapewne bardzo naiwna. Ale na pewno nie jest naiwna wizja bardziej egalitarnej i solidarnej Polski.

W takiej Polsce zamożny poseł Sławomir Piechota płaciłby wysoki, proporcjonalny do swych zarobków podatek (np. według 40-proc. stawki, którą w prezencie dla najbogatszych zniesiono głosami PO i PiS). Czyniłby to, mając poczucie dobrze spełnionego, obywatelskiego obowiązku. Wiedziałby, że dzięki tej daninie jego pracownica - studentka i jej rodzeństwo zakupią tańsze bilety kolejowe bez wcześniejszej, poniżającej wizyty w pomocy społecznej. Syn posła, który mógłby udać się na wakacje z ową pracownicą, nie czułby dyskomfortu przy kasowym okienku, płacąc za bilet gotówką otrzymaną od ojca, podczas gdy dziewczyna musiałaby okazać kasjerce urzędowe zaświadczenie o ubóstwie. Byłoby sprawiedliwie, efektywnie i godnie.

Michał Syska

Powyższy artykuł ukazał się w "Gazecie Wyborczej" 7 sierpnia br.


poprzedninastępny komentarze