2009-11-06 16:33:10
Na znak pożegnania starego statusu i uzyskania nowego moje koleżanki zmieniają nazwiska. Najbardziej dosłownie przemeblowują własną tożsamość. Może nie byłoby w tym nic złego – w końcu małżeństwo to zmiana niebylejaka. Dowód na normalność, heteroseksualność, bycie istotą rodzinną. Jawne podjęcie wyzwania, trudnego zadania, próby zbudowania czegoś trwałego. Nadane przez państwo nowe prawa i obowiązki. Uzyskanie nowego miejsca w społecznym świecie, dołączenie do grona mężatek, koniec ze stanem panny. Nie ma już do niego powrotu. Odtąd można zostać najwyżej rozwódką, wdową, ponownie zamężną.
Może nie byłoby. Tylko że ich mężowie tej zmiany nie zaznaczają. Nie manifestują jej wobec świata. Nie grzebią w tym, co osobne i niezależne. Nie odbierają sobie tego, co dostali od przodkiń i przodków. Nie przecinają nici z własną rodziną, by wstąpić na prawach gościa do grona nowej. Nie wychodzą z własnego domu po to, by już nie być u siebie, lecz u kogoś. Z nazwiskiem męża, teściowej i teścia. Nie zrywają z ojcem wybierając nazwisko inne niż jego. My zostawiamy nasze matki same. Z nazwiskami, które nie są ich matek, lecz mężów. Z córkami, które mają już inne nazwisko niż one. Bez ciągłości. Oderwane, samotne, wyobcowane. Pojedyncze, choć przecież nie po to zakładały rodzinę.
Żadna zmiana, także ta symboliczna, nie obywa się bez kosztów. Zmiana nazwiska jest mimowolnym tych kosztów wyrazem. To dowód przynależności. Już nie jestem Iksińska, lecz Igrekowska, bo już nie jestem matki i ojca, teraz jestem za-mężna.Mam na sobie pieczątkę z jego nazwiskiem.
Zrywam z milionem kartek, na których się podpisywałam. Z blokiem technicznym w przedszkolu, laurkami dla dziadka, kulfonami w zerówce. Z klasówkami, okładkami zeszytów, listami do przyjaciółek. Z ławką w parku, ścianą w szkolnym kiblu, pamiętnikami swoimi i cudzymi. Z maturą, listami protestacyjnymi, rachunkami, PIT-ami, z kartą płatniczą. Z biletem miesięcznym, wyznaniem miłości, ze zwierzeniami, podaniami o pracę, umowami o pracę. Z mandatami, mailami i smsami.
Wraz z tymi kartkami zrywam z moim podwórkiem, kolejnymi szkołami, może wydziałem. Z moim pokojem w rodzinnym domu, wynajmowaną klitką, szlakami, które wydeptałam w mojej miejscowości i każdej kolejnej, w której przyszło mi mieszkać.
Wraz z tą przestrzenią zrywam z ludźmi, którzy mnie wtedy znali. Nazywali. Tą nazwą o mnie mówili. Nią o mnie myśleli. Gdy czuli coś do mnie - miłość, przyjaźń, sympatię, niechęć, żal, serdeczność, nienawiść, zazdrość, gniew - to czuli do osoby, którą tak nazywali. Z moimi rodzicami, rodzeństwem, babciami i dziadkami, ciociami i wujkami, z koleżankami i kolegami, przyjaciółkami i przyjaciółmi, wrogami, byłymi chłopakami, jedną, drugą i trzecią klasą, znajomymi z akademika, ze studiów, z rodzinnych spotkań.
Od teraz jestem mojego męża.
Porzucamy przestrzenie, które nas zbudowały, ukształtowały, pozwoliły dorosnąć. Wyrywamy się z ledwo wrośniętymi korzeniami. Nie zapraszamy do siebie, lecz przyjmujemy zaproszenie do kogoś zatrzaskując drzwi za miejscem, w którym do nikogo nie należałyśmy. Uciekamy z niego jakby parzyło, bolało, było nieznośne. Dla kobiet brak przynależności nie jest wolnością, lecz piętnem, którego się wstydzą.
Smutno, gdy moje koleżanki zmieniają nazwiska. Smutno i przeraźliwie. Bo to tak, jakby mówiły mi: nie ma mnie już. Teraz jest ktoś inny. Ktoś, kto wyszedł za mąż. Mąż, który jest najważniejszy. Ważniejszy niż każda inna więź. Tak ważny, że zmieniłam dla niego siebie. Odtąd mnie nie znasz. Ja też jeszcze nie wiem, kim jestem. Rosnę na nowo. W nowej doniczce na nowym parapecie. Więc nie gadaj już do tamtych urwanych korzeni. Nie patrz na nie, nie tęsknij za nimi, nie szukaj mnie tam.
Nie chcę patrzeć, jak coraz słabsze więdną przy coraz silniejszych mężczyznach, których kultura nie zmusiła do tego, by zostawili siebie za drzwiami na rzecz kogoś drugiego.
Coraz więcej kobiet, zwłaszcza ze świata nauki, ma podwójne nazwiska. Pewnie dlatego, że nie chcą budować go sobie na nowo. Zachowują w ten sposób ciągłość dorobku.
Wolę już te podwójne. Ale ich mężowie nie dodali sobie nazwiska żon do własnych. Nie zmienili paszportów, wizytówek, dowodów, kart magnetycznych, adresów mailowych, umów z dostawcami prądu, gazu, telefonii komórkowej i internetu. Asymetria rodząca władzę, a może raczej będąca tej władzy wyrazem, czasem nie wymaga subtelnych dociekań z zakresu Gender Studies. Raczej świeci po oczach z delikatnością reflektora.