uzdrowicielską dla społeczestwa rolą internetu, większośc informacji w internecie to typowe informacyjne śmiecie a za dostęp do pradziwych informacji trzeba płacic ( jak w przypadku wielu pism i blibliotek internetowych)
Ponadto internet kanalizuje społeczną energię, można myślec że pisaniem bloga zmieni się świat, albo że ludzie dołączeni na gronie to ,,prawdziwi przyjaciele''
Autorka wyważa otwarte na oścież drzwi. Skierowanie toku badań społecznego funkcjonowania Internetu z kwestii dostępu na wykorzystanie zasobów internetu i jego sposób ma miejsce w polskich badaniach socjologicznych od ładnych paru lat - odkąd wyniki swoich badań opublikowało Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego przy stołecznej socjologii. M.in. ci sami ludzie umieścili je w książce "Społeczna przestrzeń Internetu" (pod red. m.in. Mirosławy Marody) oraz w rozdziale "Diagnozy społecznej" Czapińskiego & co. poświęconym nowym technologiom. To główny nurt nauk społecznych w Polsce, nie ma sensu twierdzić to samo, co oni i ich podopieczni w aurze nowości, gdy jest ona nieuzasadniona. Chyba, że autorka powołuje się jeszcze na jakieś inne badania, o których nie wiemy.
przejawia się (jak udowodniły badania z ICM Socjologii UW) nie tylko w czyichś przekonaniach i przeczuciach, ale i w czymś bardzo namacalnym i policzalnym - różnic wzrostu dochodów między korzystającymi i nie korzystającymi z sieci. Badania te prowadzone w okresie generalnie dobrej koniunktury i wzrostu płac udowodniły, że różnica w dodatnim przyroście dochodów między tymi grupami wynosiła w ciągu 2 lat średnio ok. 176 zł miesięcznie. Dla biednych gospodarstw domowych nie jest to aż tak mało.
Warto, by lewicowe analizy procesów społecznych częściej odnosiły się do materialnych skutków opisywanych zjawisk (skoro głównonurtowi i raczej apolityczni socjologowie potrafią), a nie kończyły na "poczuciem wykluczenia i niepewności".
Czasami może być ona pożyteczna, gdy technika, jej konstruktorzy i wykonawcy oraz technokratycznie myślący naukowcy (w tym np. socjologowie i ekonomiści) usiłują zawłaszczać dla siebie i swojego sposobu myślenia przestrzeń decyzji dotyczących kształtu systemu edukacyjnego, zdrowia publicznego, badań naukowych, polityki transportowej czy w ogóle polityki gospodarczej.
Technofobem sam siebie nazwał przewrotnie Neil Postman, znany krytyk ekspansji technologii na sferę życia publicznego, nauki i kultury. Dyskusja (zwłaszcza w obszarze krytyki społecznej) o społecznych funkcjach techniki nie zaczyna się i nie kończy na "Manifeście Cyborga" (sic!). Skąd ta choroba technokratyzmu u (niektórych, mam nadzieję) polskich feministek???
Elementy technokratyczne były obecne w tzw. realnym socjalizmie ("dogonimy i przegonimy" Chruszczowa, propaganda sukcesu Gierka itd.). W okresie odbudowy kraju po zniszczeniach wojennych i gomułkowskiego siermiężnego socjalu miały sens. W późniejszym okresie, wobec ekspansji zachodniego kapitału i częściowej konwergencji, technokratyczne i produktywistyczne kategorie dodawały argumentów zachodniemu kapitalizmowi (wchodzącemu akurat w fazę neoliberalną).
Innymi słowy - czasami "nieprzystosowanie do techniki" (np. motoryzacyjnej), a mówiąc już całkiem serio: krytycyzm wobec rozrostu niepotrzebnych i szkodliwych jej zastosowań może mieć też dobre aspekty. Np. postsocjalista wyżej bardzo trafnie pisze o informacyjnych śmieciach w cyberprzestrzeni. Nakłada się zresztą na to blokowanie dostępu do informacji prywatnych (ile razy wyświetlił Wam się napis: "unauthorized access forbidden"?), czyli takie swoiste "grodzenie" w sieci, analogicznie do procesu akumulacji pierwotnej u zarania kapitalizmu w postśredniowiecznej Anglii.
Jeśli lewicowi badacze Internetu tego nie dostrzegą i nie opiszą, to kto?
Autorka pisze:
"komputer przywędrował do Polski w aurze towaru drogiego, luksusowego, wymagającego specjalnych umiejętności."
Byłoby to trafne w odniesieniu do lat 80., obłożenia krajów należących do "demoludów" embargiem COCOM-u na sprzęt komputerowy, magazynu "Bajtek" i giełd komputerowych, w końcu ośmio- (w porywach do szesnasto-) bitowych pudełeczek z klawiszami, nazywanych szumnie komputerami domowymi. Jednak od początku transformacji w miejsce Atarynek, Spectrumien, (Zł)omodore'ów i Chł-amig zaczęły napływać do Polski komputery osobiste. Nazwa PC-et weszła w obieg tak szybko, że w okresie "wojny na górze" między obozami Wałęsy i Mazowieckiego w 1990 r. zaczęto tego słowa używać w odniesieniu do Porozumienia Centrum - ówczesnej partii Kaczyńskich.
O tym, że hardware (nowe i "markowe" a tym bardziej składaki lub używane) tanieje mało kto nie wie. Zmniejsza to (co nie znaczy, że likwiduje) skalę zjawisk opisywanych czy raczej komentowanych przez Autorkę.
Inna rzecz, że niskie ceny komputerów i importowanej elektroniki wynikają z warunków ich wytwarzania, czyli sweatshopów lub nawet laogai. Brak nawet dotknięcia tego tematu wydaje mi się znamienny. O komputerach i informatyce jest mowa tylko w kontekście wykorzystania ich jako produktów w Polsce.
Oprócz tego, jest jeszcze kwestia software'u, walki wokół patentów i wolnego oprogramowania - w ogóle nie poruszona w tekście.
Czy tak ma wyglądać lewica antykapitalistyczna, klasowa i internacjonalistyczna?
Pełna zgoda co do wpływu wieku na wykorzystywanie internetu oraz sprawność i użyteczność tej czynności. W przywoływanych przeze mnie badaniach odsetek aktywnych użytkowników sieci powyżej 65 roku życia wyniósł 4 proc. Podobnie rzecz ma się zresztą z "podziałem cyfrowym" wg kryterium wykształcenia (internautów z wykształceniem podstawowym jest ok. 4 %, tych z wyższym - ponad 75 %).
Nie mam natomiast pewności co do czynnika płci - zwłaszcza, jeśli wysuwane przez Autorkę tezy traktować uniwersalnie (a nie zaznacza ona, że - w przeciwieństwie do GUS-owskich danych o dostępie i korzystaniu - czysto "kobiece" wątki tekstu mają się odnosić tylko do Polski). W Polsce pewne dysproporcje są, ale można je tłumaczyć generalnie niższym standardem materialnym kobiet niż mężczyzn, przede wszystkimi niższymi wynagrodzeniami. Ale już np. słynne badania Manuela Castellsa z lat 90. odnotowywały wzrost wskaźnika korzystających z Internetu kobiet w USA - tak, że ok. 2000 r. internetowo aktywnych kobiet było więcej niż mężczyzn!
na polskie podwórko: trzeba by dokładnie sprawdzić ilość i procentowy udział kobiet-absolwentek studiów technicznych i ścisłych i kształtowanie się tendencji w dłuższych przedziałach czasowych. Sam pamiętam, że na ilustracjach książeczek Adama Słodowego chłopiec konstruował skomplikowane technicznie i fizycznie urządzenia, a dziewczynka wymagające manualnej zręczności, ale teoretycznie proste zabawki. Jak to się jednak ma do rzeczywistości. Z doświadczeń własnych jak i mojego i dwu kolejnych dekad roczników krewnych i znajomych zapamiętałem zdecydowaną większość matematyczek na wszystkich szczeblach edukacji, sporo też nauczycielek ZPT-ów oraz szkolnych czy uniwersyteckich informatyczek. A kobiety-lekarki czy radiolożki?
Zresztą, PRL-owski kult samozaradności kształtował wtedy ogół, w tym również dziewczyny nie kształcące się technicznie ani "ściśle". Np. harcerki.
Szkoda, że został tak pomniejszony, że przy normalnym rozmiarze ekranu widać tylko rysunek postaci kobiecej i przedstawiające nieprzychylne jej (z uwagi na chłód, dystans i inne cechy wg części ruchu feministycznego nie kojarzone z kobiecością) komentarze w "dymkach". Na drugi rzut oka widać, że ową "krytykowaną w seksistowski sposób silną kobietą" jest... Hillary Clinton. Symbol jawnie neoliberalnej i militarystycznej części nowej amerykańskiej administracji. Wg niektórych teorii i dowcipów co najmniej współodpowiedzialna za wiele decyzji swojego męża. Np. "gdybym była żoną tego mechanika samochodowego, to owszem, Ty, Bill, nie byłbyś prezydentem, ale ja trafiłabym do Białego Domu".
Już oficjalnie Hillary Clinton odegrała OGROMNĄ i zarazem ohydną rolę w czasie wojny w Jugosławii, uczestnicząc w kampaniach propagandowych dot. uchodźców i ofiar czystek etnicznych (obowiązkowo ofiarami byli Bośniacy i Kosowarzy, Serbowie wyłącznie agresorami, zbrodniarzami i ludobójcami). Stanowiło to bezpośrednie usprawiedliwienie NATO-wskich bombardowań Serbii. Swoją drogą, wojna wybuchła wkrótce po aferze z Lewinsky, w jednym i drugim przypadku Hillary medialnie "twardo stała przy mężu" co skądinąd w oczach feministek powinno ją pogrążać.
Na pewno natomiast nie jest to pozytywny punkt odniesienia dla lewicowych, antywojennych i anty-NATO-wskich feministek. Rysunkowy komiks z Hillary jako twardą kobietą, ale zarazem ofiarą seksizmu na pewno zrobi na antywojennych manifestacjach wrażenie, tylko jakie? :-)))
Pozwolę też sobie przypomnieć:
http://lewica.pl/forum/index.php?fuse=messages.18702
Sprawa jest niestety bardzo poważna i obym się mylił.
co to za zarzut do autorki, ze nie prześledziła historii cen oprogramowania komputerowego lub że Clinton odegrała rolę w inwazji na Jugosławię? Jakie to ma Twoim zdaniem znaczenie odnośnie kwestii oskarżania tej polityczki jednocześnie o zimne kalkulacje i irracjonalną histerię?
Blog ma ograniczoną ilość miejsca, liczy się zwięzłość - w komentarzach zresztą też, czego pod uwagę nie bierzesz. Najwyraźniej zaś uważasz za swój obowiązek napastliwość nawet gdy się zgadzasz. Tymczasem chamstwo w stosunku do osoby, z którą się polemizuje, nie jest czymś nonkonformistycznym i lewicowym, przeciwnie: jest wyrazem kompleksów internetowego mądrali, który tylko wówczas jest dowartościowany, kiedy komuś naubliża. Po tym co napisałeś (merytorycznie) wynika, że nie zgadzasz się w dwóch punktach, co mogłeś normalnie napisać, zamiast najpierw wyzywać i się oburzać, a potem pouczać z góry. Chociaż i tak należy się wdzięczność za to, że nie lustrujesz, jak w wątku pod tekstem z Recyklingu. Najwyraźniej uznanie drugiej strony za człowieka mającego prawo do własnego zdania jest według "obywatelskiej" szkoły dyskutowania czymś niewyobrażalnym.
przez "radykalny feminizm" to rzeczywiście dość zabawne.
na ciekawszych bloqach zdarza się i ponad 100 wpisów dyskusyjnych, co nikomu nie szkodzi.
jeśli domagasz się, jako zwolenniczka komentowanego tekstu, autostreszczenia polemik z nim lub tłumaczenia z polskiego na nasze z mojej strony, to proszę bardzo.
Otóż moje zarzuty wobec niego są (w kolejności chronologicznej) następujące:
1) przedstawianie tez funkcjonujących w obiegu badawczym nauk społecznych, także w Polsce, w aurze przełomowego odkrycia (to nie zbrodnia, ale trąci trochę brakiem poszanowania dla cudzej pracy),
2) niematerialistyczny i niekonkretny, odwołujący się niemal wyłącznie do psychologizacji problemu sposób tychże tez przedstawiania (co nie uchodzi na lewicowym portalu politycznym i na blogu, który kusić ma "perspektywą klasową"),
3) upraszczanie złożonych i analizowanych od dziesięcioleci przez krytycznie społeczną refleksję problemów ("technofobia" opisywana jednoznacznie pejoratywnie jako choroba, bez krytycznej refleksji nad przerostami technokracji w różnych, odległych od techniki w ścisłym znaczeniu słowa dziedzinach, z gospodarką i ochroną przyrody włącznie) itd. To spory minus - ignorowanie tych narzędzi poznawczych na stronie "zachęcającej do wycieczek za zasłonę rzeczywistości" jest niezrozumiałe.
4) przedstawianie społecznego odbioru technik komputerowych w sposób archaiczny i nieadekwatny do realiów 2009 r. ("aura drożyzny") a jednocześnie nawet jedną wzmianką nie zahaczający o istotne dla lewicy wątki postępu komputeryzacji ("tania elektronika" produkowana pół-niewolniczo lub w obozach pracy, z drugiej strony patenty i wolne oprogramowanie). Nie da się tego, niestety, tłumaczyć ograniczoną objętością ,a to z uwagi na
5) stanowiące ok. połowy tekstu wywody Autorki nt. relacji kobiety - komputer, kobiety - technika, kobiety - nauki ścisłe i techniczne, kobiety - praktyczna sprawność i zaradność. Wywody nie podparte prawie żadnymi dowodami, nawet nie sprecyzowane co do czasu i miejsca (ilustracja sugeruje, że problem jest uniwersalny a nie tylko polski, wynikły z niedorozwoju po transformacji itp.) występowania opisywanych w nich zjawisk, ale za to obfitujące w daleko idące wnioski.
Te fragmenty tekstu są zresztą absurdalne również na głębszym poziomie: z jednej strony krytycznie analizuje się stereotypy dotyczące ról płciowych (przypisując je patriarchatowi) i podkreśla na każdym kroku kobiecość słabszej (lub słabość kobiecej) strony komputerowego wyścigu, z drugiej - postuluje się tam od kobiet szybsze przystosowanie się do tych patriarchalno-technicznych wzorców. Z czego to wynika nie wiem, ale sensu w tym niewiele.
Reasumując tekst pasowałby już nawet nie do wysokonakładowych burżuazyjnych mediów głównego nurtu, tylko jakiegoś pisma polskojęzycznego, wydawanego przez niemiecki koncern pisma "dla kobiet" w rodzaju "Claudii" czy "Naj", które chyba były i są przez feministki, zwłaszcza radykalne, słusznie kontestowane.
Jest jeszcze
6) czyli problem z rysunkową ilustracją. Jestem pewien, że feministyczne organizacje, pisma i portale dysponują taką ilością materiałów graficznych obrazujących stereotypy dot. płci, że posiłkowanie się tą Clinton naprawdę nie było konieczne.
Część lewicy wiąże jakieś większe nadzieje z Obamą. Nie zaliczam się do tej podgrupy, ale zdaję sobie sprawę, że nawet tam akurat Hillary Clinton postrzegana jest jako czynnik negatywny, grożący nowej prezydenturze recydywą najgorszych (neoliberalizm i - nie tak wyrazisty jak za Busha, ale zakamuflowany gadaniną o "prawach człowieka" - imperializm) cech rządów "demokratów" z lat 90.
Oczekiwanie, że czytelnik lewicowego portalu będzie postrzegał dyskusję o Hillary Clinton w sposób "apolityczny" i sprowadzony jedynie do kwestii płci (sic!) jest błędne. W dodatku jest to, niestety, seksizm na opak.
Dołączanie się do obrony Hillary Clinton na blogu, który w poprzednim wpisie wzywał do manifestowania sprzeciwu wobec NATO-wskiego militaryzmu nie jest histerią ani kalkulacją, tylko raczej czymś, co chciałoby się nazwać na "s", potem "ch", potem "i" a dalej nie będę ciągnął.
Aby było jasne - autorka ma prawo bronić nie tylko Hillary Clinton, ale też np. Condi Rice, Lunę Brystygierową, Katarzynę Wielką, Elżbietę Batory czy Ewę Braun. Wbrew temu, co mi imputujesz, nie odbieram jej tego prawa. Ale mam też prawo poddać to krytyce, z czego korzystam.
Nie wiem, gdzie w moich krytycznych uwagach dostrzegasz "chamstwo", "napastliwość" czy "ubliżanie" - nie podałaś żadnego przykładu na ich obecność w moich wpisach w tym wątku (w innych też). W przeciwieństwie do Ciebie, w krytyce skupiam się prawie wyłącznie na merytorycznej ocenie tekstu (czasami jeszcze dochodzi ocena wydawnictwa - w przypadku podmiotu tak usilnie lansowanego medialnie jak KP albo kontrowersji wokół finansowania RC jest to wg mnie usprawiedliwione), tegoż tekstu zawartości i wartości, jeśli odbieram je nisko - w imię uczciwości wobec innych użytkowników komentuję to, gdyż m.in. do tego bowiem (czyli krytyki treści) powinny wg mnie służyć komentarze na otwarcie dostępnym portalu internetowym.
Moja krytyka (tutaj i pod "Ukrywaniem ogona") była szeroko rozbudowana i uargumentowana, a stawiane pytania w świetle cieć w finansach publicznych a zarazem kryzysu ideowego lewicy zasadne, w zamian otrzymuję WYŁĄCZNIE serię oskarżeń i "psychologizujących" insynuacji dot. moich rzekomych cech charakteru. Nie wiem jak to się ma do postulowanej tu przez Ciebie merytorycznej i kulturalnej dyskusji.
Jeszcze jedno: oczywiście w żaden sposób ani ja nie reprezentuję pisma "Obywatel" ani ono mnie. Podobnie z Andrzejem Lepperem, Różą Luksemburg i Hugo Chavezem, Jedynie bronię ww., kiedy jest za co. Chciałbym, by na współczesnej polskiej lewicy godnych poparcia zjawisk i zachowań było więcej. Dlatego zabieram na tym portalu głos, doceniając pozytywy a ganiąc zjawiska intelektualnie bezpłodne a politycznie szkodliwe.
jaka piekna biegunka, doprawdy.
ad meritum - dostep do internetu ma znacznie wieksze znaczenie dla biednej kobiety z suwalskiej wioski, niz dla bogatej z warszawy, bo stanowi dla niej nie tylko zrodlo informacji, ewentualnie narzedzie pracy, ale realny dostep do grup wsparcia i pomocy na przyklad w sytuacji, kiedy jest maltretowana albo gwalcona. im biedniejsza kobieta, im bardziej zyjaca w spolecznej izolacji, tym bardziej dostep do internetu jest dla niej sprawa zycia i smierci. slusznie Zecik zauwazyla, ze nie chodzi o samo sfinansowanie maszyn i urzadzen - rzad musi AKTYWNIE promowac korzystanie z internetu wlasnie wsrod najslabszych.
na pocieszenie moge powiedziec, ze moja mama dostala wlasnie pozytywnego kopa w strone komputera, ktorego dotychczas unikala jak ognia, bo ja zawstydzila sklepowa w gieesie zwierzajac sie ze swoich licznych zajec w sieci :).
Autorka twierdzi, że znaczenie w tym niewykorzystaniu ma m.in. płeć. Aby było to prawdą, należałoby IMHO udowodnić, że:
1) biedni mężczyźni lepiej i efektywniej korzystają z sieci niż kobiety w tej samej sytuacji ekonomicznej,
2) że internautki stojące klasowo/warstwowo wyżej też mimo wszystko robią wypadają pod tym względem gorzej od odpowiadających im społecznie mężczyzn,
3) że jest to zjawisko międzynarodowe, obecne także w krajach zamożniejszych i jeszcze bardziej stechnicyzowanych niż Polska.
Bez tego, mamy tylko feministyczne "wyznanie wiary", które nie nic nie wnosi.
Know, jeszcze jedno do Ciebie: oczywiście promowanie korzystania z narzędzi pomocy w przypadku "trudnych" rodzin, przemocy wobec słabszych itd. jest ważne i potrzebne. Można je jednak zrealizować w obecnym systemie (organa ścigania + organizacje pomocowe + terapii dla ofiar). Ok, jestem za, ale nie widzę tu jeszcze myślenia w kategoriach socjalizmu. Tym bardziej nie sądzę, że praktyczna eksploracja sieci sama z siebie ten socjalizm stworzy albo chociaż przybliży.
To naprawdę nie moja wina, że Autorka i (niektórzy przynajmniej) zwolenniczki/zwolennicy tego tekstu strzelają tyle absurdów i samobói, że samo ich spisanie plus komentarz zajmują tyle miejsca...
"rzad musi AKTYWNIE promowac korzystanie z internetu wlasnie wsrod najslabszych"
A ja wolałbym, żeby najsłabsi po pierwsze byli silniejsi, po drugie organizowali się sami, po trzecie dążyli do obalenia ustroju, który zepchnął ich w słabość i nędzę.
Tym się różnią grupy lobbystyczne od ruchów społecznych, a tym bardziej politycznych i rewolucyjnych. Howgh.
>>Ok, jestem za, ale nie widzę tu jeszcze myślenia w kategoriach socjalizmu.
:D bardzo przepraszam, nie czytalam netykiety, nie zdawalam sobie sprawy, ze mam obowiazek myslec w kategoriach socjalizmu, ani ze myslenie w takich kategoriach, to jest ta wyzsza forma myslenia, do ktorej powinnam zmierzac :D.
oczywiście, że obowiązku (własnego) socjalizmu nie masz i możesz być nawet np. liberałką albo nazistką (jestem za wolnością słowa nawet dla nich, a co dopiero dla Ciebie). Ale powinnaś liczyć się z tym, że na portalu o nazwie LEWICA dla niektórych przynajmniej osób słowo "socjalizm" coś znaczy. Zawsze możesz poznać faktyczne a nie zafałszowane znaczenie tych słów i połapać się, że ich realizacja przyczyniłaby się do poprawy bytu również kobiet o niskim statusie socjalnym, a na pewno zahamowałaby autentyczną niesprawiedliwość wobec kobiet. Prędzej czy później zapewne do tych wniosków dotrzesz - naprawdę trzymam za to kciuki.
nie wypowiadaj się w imieniu socjalizmu? Ktoś, kto myśli w sposób autorytarny i hierarchiczny, kto nie umie dyskutować inaczej niz tylko dążąc do zniszczenia drugiej strony, wreszcie ktoś, kto chce socjalizm z góry narzucać godnym jedynie zmieszania z błotem debilom, za jakich ma dyskutantów o innym zdaniu niż jego, niewiele ma wspólnego z socjalizmem, nawet jeśli się naczytał jego literatury i teraz jest gotów innych z tego przepytywać. Albowiem takie przepytki, rozliczanie, skarżypyctwo, palcem wskazywanie, wypominanie, robienie z igły wideł, byle tylko komuś dowalić, są socjalizmu dokładnym przeciwieństwem.
no i znowu to samo: oskarżenia bez przykładów lub dowodów.
"Niszczyć" kogoś? Życzliwie i jedynie z pewną nutą ironii poprawiając jej/jego polityczne pomyłki czy intelektualne nadużycia? Wskazując na skutki pewnych poglądów czy działań? Na lewicowym portalu bronić holistycznego i politycznego punktu widzenia i krytykować ZATRZYMYWANIE SIĘ na "ochroniarstwie słabszych"? To jest "autorytarne i hierarchiczne niszczenie"? Bez żartów!
PS. Do Know nic nie mam, moje złośliwości są prostą reakcją na "styl" jej "polemiki".
A Twoje wypowiedzi powyżej to co? W ogóle nie wypowiadałam się o ich treści, jedynie o formie, która jest dla mnie czymś upiornym i nie o poprawność językową tu idzie. Paternalistycznie pouczasz, wyśmiewasz uprzednio przekręcone tezy, wyrażasz bezbrzeżne obrzydzenie, lustrujesz i nazywasz to delikatną ironią. Ciekawe, jak w takim razie wyglądałaby u Ciebie gruba ironia, poza tym, że pewnie zajęłaby z pięć razy tyle miejsca?
o gustach się podobno nie dyskutuje, a w każdym razie nie przenosi na nie kontrowersji co do meritum.
A wystarczy przecież udowodnić, że się mylę, bo albo wskazanych przeze mnie minusów nie ma, albo nie są minusami. W sumie jedyną polemikę merytoryczną (acz ozdobioną wyzwiskiem i niczym nie sprowokowanymi zaczepkami, na które zareagowałem tylko łagodnym przekręceniem jej nicka) przedstawiła Know pisząc, że... socjalizm jej nie obchodzi. To jej sprawa i jej dobre prawo, ale mnie również wolno bronić opcji przeciwnej.
Raz jeszcze zachęcam do dyskusji merytorycznej, zarówno nad tym tekstem, jak i "Ukrytym ogonem" (tam nawet bardziej, w końcu to z założenia większy i obszerniejszy tekst).
Nie miałam na myśli podejścia do Know, tylko do autorki, jak również do mnóstwa innych autorów i autorek, których komentujesz w opisany przeze mnie sposób. Sam gdzieś pisałeś (pouczając belfersko bodajże mnie lub autorkę omawianej przeze mnie ksiązki), że medium is a message (czego rzekomo nie wiedziałyśmy). No więc odnieś to do siebie. Twój sposób dyskutowania jest zaprzeczeniem dyskusji czy dialogu. To monologi przemądrzałego ucznia, chcącego udowodnić, jaki jest obkuty poprzez wykazanie, że reszta ludzi to banda zakutych łbów. W ten sposób polemizujesz, w ten sposób stawiasz zarzuty, w ten sposób się żenujesz ("myśli nienowe, a przy tym nie do końca słuszne"). Nie mógłbyś normalnie - z częścią się zgadzam, ale tu i tu się nie zgadzam? Albo - nie mogę się do końca zgodzić. To takie trudne?
No i znowu cały wpis o tym, czegóż to ja nie umiem. Może i nawet mam "belferskie nawyki" (biorąc pod uwagę "skrzywienia zawodowe" moje, mojej połówki i większości rodziny to nawet całkiem możliwe), ale co z tego?
Ok, zrobię krok naprzód. "Mój sposób dyskutowania jest zaprzeczeniem dyskusji czy dialogu". Twój - niech taki nie będzie. I odpowiedz, proszę (Ty albo ktokolwiek inny) merytorycznie na merytoryczną część mojej krytyki.
PS. Tylko raz jeszcze proszę bez psychologizowania ("podejście do autorki"). Podchodzę tylko do tekstu, autorka jest tu obojętna.
>>Dear Mrs. Don't Know
Ms., skoro juz sie tytulujemy w jezyku obcym, mesje bezpretensjonalny.
>>Zawsze możesz poznać faktyczne a nie zafałszowane znaczenie tych słów i połapać się, że ich realizacja przyczyniłaby się do poprawy bytu również kobiet o niskim statusie socjalnym, a na pewno zahamowałaby autentyczną niesprawiedliwość wobec kobiet. Prędzej czy później zapewne do tych wniosków dotrzesz - naprawdę trzymam za to kciuki.
och, wiec jest, jak rozumiem, takze jakas nieautentyczna niesprawiedliwosc wobec kobiet. hał fasinejting.
jestem juz raczej stara i dobrze pamietam, ze zafalszowanie znaczenia slowa socjalizm, panie protekcjonalny poklepywaczu, zawdzieczamy podobnym do ciebie, przekonanym o jedynej slusznosci wlasnej wizji, glupawym, nadetym fantastom, ktorzy postanowili, ze proletariat powinien zrobic rewolucje, zanim jeszcze nabawi sie spodni na golej dupie, albo na przyklad dobrze naje.
>>A ja wolałbym, żeby najsłabsi po pierwsze byli silniejsi, po drugie organizowali się sami, po trzecie dążyli do obalenia ustroju, który zepchnął ich w słabość i nędzę.
no wlasnie. tak sie sklada, ze tego wszystkiego nie da sie osiagnac, nie poslugujac sie sprawnie internetem.
jakkolwiek Kasi zapewne będzie trudno w to uwierzyć, to po po pierwsze, Michał niewiele ma wspólnego z nami, a przynajmniej nic mi o jego poważnych związkach z nami nic nie wiadomo. Po drugie i ważniejsze, mnie się dokładnie tak samo jak Kasi nie podoba sposób prowadzenia dyskusji przez Michała: upierdliwo-namolny, w dodatku robiący z igły widły, paranoicznie wręcz szczególarski, a przy tym zupełnie nieadekwatny do realiów. Michał niestety ani nie odróżnia tekstu z bloga czy felietonu od tekstu naukowego czy solidnego artykułu popularyzatorskiego (tzn. odróżnia formalnie, ale nie wyciąga z tego wniosków), ani też niezbyt chyba rozumie, że pewne oczywistości należy powtarzać wiele razy i to, że ktoś coś tam kiedyś napisał lepiej, nie przekreśla sensu napisania tego samego jeszcze raz, a może i sto razy. Poza tym nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Michał gadaniem i "znawstwem" (niemalże wszystkiego) kompensuje sobie brak jakichkolwiek dokonań już nawet nie praktycznych (działanie), ale nawet nieco mniej konkretnych, jak choćby własna solidna publicystyka. Czym innym jest krytycyzm w wykonaniu kogoś, kto napisał choćby z 50 lepszych lub gorszych tekstów własnych, a czym innym takie namolne krytykanctwo w wykonaniu kogoś, kto zdaje się tylko na tym poletku się czymkolwiek wykazuje.
Jak widać, niezależnie od zbieżności poglądów (Michał wielokrotnie się ze mną zgadzał czy wręcz bronił mojej "linii", za co dziękuję), można nie zgadzać się z czyimś stylem, czy raczej - z cechami osobowościowymi. Bo niestety mimo słuszności wielu tez, które Michał tu postawił, mdli mnie, gdy czytam jego tasiemcowe wywody sprowokowane niewinnym wpisem na blogu. Na litość boską, blog to lekka i niezobowiązująca forma wypowiedzi, a jak ci się nie podoba ów wpis, to weź się chłopie w garść i napisz tekst na ten sam temat - jeśli będzie dobry, to miejsce publikacji się znajdzie, a jednocześnie dotrzesz ze swoim przesłaniem do znacznie większej ilości odbiorców niż maniakalnie dyskutując tu niemalże samemu z sobą i pracowicie wyrabiając sobie markę czołowego malkontenta portalu.
jaki sens ma formułowanie falszywych - w najlepszym wypadku anachronicznych - tez o drożyźnie internetu oraz ograniczenia, jakim rzekomo podlegają kobiety w dostępie do internetu.
i nigdy nie było tezy, że medium is a message". Michał nie mógł więc nikogo o niej pouczać.
Istnieje tylko teza, że "the medium is the message".
Sformułował ją kanadyjski teoretyk mediów, Marshall McLuhan. W książce Galaktyka Gutenberga, bedącą lekturą obowiązkową na chyba wszystkich kierunkach studiów licencjackich o profilu humanistycznym (i zresztą nie tylko).
>>jaki sens ma formułowanie falszywych - w najlepszym wypadku anachronicznych - tez o drożyźnie internetu
widze golym okiem u siebie po wsiach ludzi, dla ktorych kazda oplata za korzystanie z internetu jest za wysoka. jest hot spot w urzedzie gminy, ale zeby z niego korzystac najpierw trzeba miec kase na laptop. w cywilizowanych krajach net jest za darmo w gniazdku elektrycznym. z punktu widzenia biednych ludzi wszystko powyzej, to drozyzna.
>> oraz ograniczenia, jakim rzekomo podlegają kobiety w dostępie do internetu.
rozumiem, ze twoim zdaniem psychiczne blokady kobiet w patriarchacie, ktore im nie pozwalaja korzystac swobodnie z nowoczesnych technologii i studiowac na politechnikach, to mit?
od końca: jak najtańszy i jak najszerzej dostępny internet to owszem, dobre narzędzie, ale nie ma sensu go fetyszyzować. Znacznie bardziej "usieciowione" społeczeństwa od naszego jakoś nie dość, że nie skierowały się ze stadium socjalnego kapitalizmu, to jeszcze głosują na ogół na socjliberałów lub rozmaite lokalne wcielenia neokonserwatyzmu. Wynika to z wielu przyczyn, błędy szeroko pojętej lewicy mają tu swój udział, w każdym razie sieć (nawet skutecznie obsługiwana) to nie wszystko.
Nigdy nie miałem i nie mam nic wspólnego z poglądami, które mi przypisujesz (o głodnym i gołym rewolucyjnym proletariacie). To zresztą nie jest żaden znany mi marksizm, przypomina pewne wątki (skrajnie uproszczonego) syndykalizmu; w każdym razie w społecznie dużej skali nikt zrekonstruowanych przez Ciebie stwierdzeń nie głosi i nie mogły one zafałszować obrazu socjalizmu (prędzej mogli to już być aparatczycy bełkoczący o "dostosowaniu stosunków produkcji do sił wytwórczych" poprzez rabunkową prywatyzację). Zwracałem tylko uwagę, że w dyskusje o "pomocy bitym" nie musi wdawać się lewica, bo wystarczy tu (słuszne i potrzebne) usprawnienie porządkowo-opiekuńczych funkcji obecnego systemu.
Niesprawiedliwe wobec całych zbiorowości (w tym także kobiet) relacje społeczne trzeba zmieniać/zwalczać, to jasne. Problem w tym, że feministki mają skłonność do doszukiwania się "systemowej" dyskryminacji kobiet nie tylko tam, gdzie ona autentycznie występuje (zawodową, płacową, faktyczne a nie a la Aneta Krawczyk molestowanie seks.), ale i w sytuacjach, gdy mamy do czynienia po prostu z niesprawiedliwością społeczną (albo najzwyczajniejszą przemocą), dotykającą przedst. obydwu płci. No bo czym się różni (w sensie wartościującym rzecz jasna) maltretowana i gwałcona kobieta z wsi/małego miasteczka od terroryzowanego przez szkolny gang jej syna albo biedującego sąsiada? To dlaczego dokształcanie w korzystaniu z sieci dla obrony własnej godności ma pomagać głównie jej?
PS. W tytułowaniu nie było pretensjonalności, a w treści protekcjonalizmu, tylko jednoznaczne poniekąd szyderstwo - umiarkowana w sumie reakcja na Twoje uporczywe wyzywanie mnie. W porządku jednak, mogę tytułować posty do Ciebie po nicku (niezbyt bezpretensjonalnym skądinąd, ale to Twoja sprawa), Ty chyba też nie musisz zaczynać polemiki od wyzwiska.
po pierwsze - komentowanie na bieżąco słabości (w moim odbiorze) tego, co mamy przed oczyma w komentowanych tekstach ma wg mnie na FORUM DYSKUSYJNYM większy, albo przynajmniej taki sam sens niż jakaś dziwna autopromocja, do której mnie namawiasz. Owszem, na jeden z dyskutowanych tu tematów kiedyś pisałem, nie mam jednak ochoty uczestniczyć w komicznych (auto)lanserskich spektaklach i np. go tutaj wklejać (nawet chyba nie mam tych staroci teraz na dysku). Abstrajując już nawet od kontekstu naszej dyskusji, zdanie: "Czym innym jest krytycyzm w wykonaniu kogoś..." jest manifestacją najzwyklejszego w świecie elitaryzmu. Cóż, wg mnie z kolei każdy, od (mających z pewnością dużo rozmaitych publikacji na koncie) Balcerowiczów, Gadomskich, Janionów, Króli czy Sierakowskich po pierwszą z brzegu p. Ewkę czy p. Włodka bez żadnego "portfolio" czy papierka mają prawo się wypowiadać, a oceniać się powinno ich racje czy argumenty.
po drugie - pozwól, że różnymi swoimi działaniami teraz i w przyszłości będę kierował w możliwie jak największym zakresie sam, a w każdym razie bez prymitywnego pokrzykiwania z Twojej (czy czyjejkolwiek innej) strony.
po trzecie - o subiektywnym odbiorze trudno dyskutować; przyznam, że mnie osobiście (zaznaczam, że mówię tylko w swoim imieniu) mdli czasem np. taka "pedagogika" na przecięciu wychowawcy z ogródka jordanowskiego i samozwańczego lidera grupki kiboli na ustawce, jaką niekiedy uprawiasz, ale na ogół na nią nie reaguję, chyba, że dotyczy w jakiś sposób moich wypowiedzi. Natomiast insynuacje i oszczerstwa na temat czyichś "cech psychiki", "kompensowania sobie czegoś" itp., jakie tu zaprezentowałeś, są nawet pod względem prawa cywilnego co najmniej dwuznaczne, a na pewno obrzydliwe - to po prostu sugerowanie, że adwersarz jest "świrem", czyli michnikowski patent w najczystszej postaci. Gratuluję.
po czwarte - Ty i Kasia, ochoczo zarzucając mi "czepialstwo" wobec tekstu/tekstów, opieracie niemal całą swoją "argumentację" na jednostronnym i monotonnym czepianiu się już nawet nie moich (faktycznych czy nie) poglądów czy tez, ale samej formy mojej wypowiedzi i fantazjowaniu na temat moich rzekomych rozlicznych przywar. Czym to się właściwie różni od trollingu? Oczywiście pisz/piszcie co i jak chcecie, ale żądania "kultury dyskusji" są w tym momencie po prostu groteskowe.
po piąte - wywody o niezobowiązującym tekście na blogu, w którym brakuje miejsca itd. są niewiele warte. Kopia tego tekstu poszła na portal feministyczny, gdzie funkcjonuje, jak mniemam, jako pełnoprawna publicystyka. Wątki feministyczno-"genderowe" (nie poparte ŻADNYMI dowodami) oraz komiks z prześladowaną przez seksistów Hillary Clinton zajmują w sumie grubo ponad połowę tekstu. Można było z tego spokojnie zrezygnować - podobnie jak z po prostu przestarzałych mądrości o społecznym postrzeganiu komputerów w "aurze drożyzny", a w zamian za to pogłębić inne wątki. Zresztą wobec "Ukrywania ogona" (wiszącego w publicystyce, puszczonego w druku i mającego chyba jakieś ambicje naukowe) też nie otrzymałem żadnej odpowiedzi na konkretne i jasno sprecyzowane zarzuty wobec tekstu, poza, a jakże, insynuacjami i atakami ad hominem ze strony K.Sz.
poza wszystkim innym, jesteś w dodatku niesamowicie nadęty - "oszczerstwa", "insynuacje", "obrzydliwe" itp., co to za język, weź się uspokój i ochłoń, bo zaraz się okaże, że cię tu prześladowałem i mobbingowałem, może jeszcze odszkodowanie za straty moralne będziesz chciał?
A co do "autolansu", to tylko dzieci wierzą, że można oddzielić poglądy od osoby - jej działalności, charakteru itp. I nie o żaden "autolans" tu chodziło, lecz o to, że gdy ktoś nieustannie grymasi i wybrzydza, to ktoś inny ma pełne prawo powiedzieć: sprawdzam.
może i miałbym ochotę podyskutować o meritum, czyli samym tekście Zawadzkiej. Sęk w tym, że gdy na dzień dobry widzę pod nim 8 komentarzy Michała, który już dokonał rozbioru tekstu na czynniki pierwsze, zganił, skrytykował, powybrzydzał, poustawiał autorkę po kątach, zdał relację ze swoich lektur, a wszystko to w tonie prymusa z III c, to mi się dyskusji odechciewa.
czytałem uwagi Michała, z którymi się zgadzam.
Przepraszam bardzo, ale z tych konstrukcji wychodzi już piętrowy absurd z przerzutką: przeciwnik "lekkiego i niezobowiązującego tekstu na blogu" powinien wcześniej wylegitymować się własnym poważnym dorobkiem w tej lub zbliżonej dziedzinie, ale za to jego obrońca ma prawo bawić się (wobec przeciwnika) w domorosłego psychologa, terapeutę czy "lekarza dusz" i to jeszcze via internet (każdy poważny psycholog, psychoterapeuta czy psychiatra umarłby chyba ze śmiechu na takie chałupnicze "analizy"), stawiając swoje diagnozy wyłącznie na podstawie własnych "odczuć" ("mdli mnie", "nuży"), oczywiście żądając zastosowania się do nich. Litości, to się przecież k... nie trzyma.
"gdy ktoś nieustannie grymasi i wybrzydza, to ktoś inny ma pełne prawo powiedzieć: sprawdzam"
A ktoś ma prawo na takie gawędy się wypiąć, przywołując choćby demokratyczne prawo równości każdego głosu, o netykiecie nie mówiąc. Przepraszam, ale to brzmi trochę podobnie do Wałka ("gdzie Pan był, gdzie oni wszyscy byli, jak ja tymi rencamy"). To, co gdzie robiłem lub robię jest moją sprawą (o ile występuję w swoim imieniu, a tak na ogół jest).
Powtórzę raz jeszcze, może się wreszcie zrozumiemy: ani to, co tu piszę i ani jak piszę nie musi się podobać, bo nie po to zabieram tu głos. Niemniej - staram się wypowiadać NA jakiś TEMAT, koncentrować na tekście (choć może być to wyrzutnią dla ogólnej refleksji o przedstawianych w nich problemach, ale nie - autorze), ewentualnie czasem zahaczać o odbiór tematu czy np. wydawnictwa (gdy jest to zjawisko naprawdę szeroko znane lub lansowane). Nie przypominam sobie w żadnej dyskusji swoich wypowiedzi w stylu "user X ma kłopoty z psychiką", "złe cechy charakteru z Ciebie wychodzą" itp. Ani nie byłoby to merytoryczne, ani nie może być precyzyjne, taka (właśnie) nadęta moralizatorska i niestety co najmniej ocierające się o chamstwo papka. Nie przypominam sobie też, aby pod jakimkolwiek, choćby najostrzej krytykowanym przeze mnie tekstem, znalazły się moje teorie dot. bezpośrednio autorek i autorów (ich wad, pozatekstowych przewinień, grzechów, zachowań lub zaniechań). Moje "chamskie ataki" lub też "namolne marudzenia" dotyczyły tez, diagnoz, (bez)sensowności przedstawianych propozycji, adekwatności cytowanych lub przywoływanych źródeł, możliwych społ. skutków ich realizacji itd. W zamian od 2 osób (tj. Kasi i Ciebie) dostaję porcję teorii nt. wychodzącego ze mnie i zalewającego portalowe dyskusja ZŁA.
Ok, aby raz na zawsze uniemożliwić wekslowanie dyskusji z moim udziałem na moje straszliwe i podłe zamiary, od razu się przyznaję:
JESTEM ZŁYM CZŁOWIEKIEM. Jak chcecie, to niech będzie, że jestem.
Tylko pytanie, czy po przypisaniu mi wszystkich możliwych "negatywnych cech osobowości", krytykowany przeze mnie powyższy oraz ileś tam innych tekstów staną się ciekawe, mądre, trafiające w sedno problemu itd.
Obawiam się, że wątpię, jak to by powiedział znajomy instruktor studium wychowania fizycznego.
Mogłeś dyskutować o samym tekście albo rozprawić się z moją tegoż tekstu ("malkontencką") krytyką. Nie zrobiłeś ani jednego ani drugiego, tylko przyłączyłeś się do jakiejś obłędnej nagonki pt. "A Ty, Michał, to w ogóle (...)", uzasadnianej w dodatku "troską o kulturę dyskusji". Abstrahuję już od tego, że moje pierwsze komentarze pochodzą z poniedziałkowego wieczoru, a tekst opublikowano tego samego dnia o 11.00. I nie żaden tam "prymus z III c", tylko (jeśli już) dziecko z baśni Andersena: król jest nagi.
zrozum wreszcie, że ważna jest nie tylko treść, ale i forma. Skoro w tym przypadku dostrzegły to osoby tak bardzo odległe pod prawie każdym możliwym względem, jak Kasia i ja (czyli osoba, która się z tobą w bardzo wielu sprawach zgadza w kwestiach zasadniczych), to może jednak coś jest na rzeczy?
kto obroni merytorycznie ten tekst, albo jeszcze lepiej "Ukrywanie ogona"?
Ta troska i wrażliwość na odpowiednią formę jest naprawdę rozczulająca u autora np.:
koryto jest puste
Dyskryminacja Środy polega na tym, że wywalono ją z intratnej posadki oraz że ona i jej kumple już nie sprawują rządu dusz. To boli - konieczność odspawania ryja od koryta po tylu latach. To jest właśnie "dyskryminacja"...
autor: Durango 95, data nadania: 2007-01-12 19:45:47, suma postów tego autora: 2214
http://lewica.pl/forum/index.php?fuse=messages.12635
"Coś na rzeczy" w chamskiej nagonce przeprowadzanej w połowie z przyczyn formalno-organizacyjnych ("autorzy tu publikujący"), dobre sobie. Swoją drogą gratuluję kolejnego michnikizmu (wszyscy przyzwoici ludzie, niezależnie od różnic, łączą się, aby odciąć), brawo, jestem pod wrażeniem.
Jestem zły, nieprzyzwoity itd. - to już ustaliliśmy. Drążenie tego wątku nie robi na mnie najmniejszego wrażenia (a nawet niechętnych moim wpisom użytkowników znudzić).
A teraz poproszę coś na temat tekstu i treści jego krytyki. Brak odniesienia się do tego przez rycerskich obrońców artykułu (btw. jak to się ma do feminizmu postulującego równość :-))))) będzie niestety potwierdzeniem, że król jest naprawdę nagi, wyciekający z tego bloga snobizm intelektualny g.uzik warty a jego obrońcy potrafią tylko ściąć głowę posłańcowi przynoszącemu tę złą wieść.
czy jeśli 2 lub 3 osoby pisały "po co Durango tu jeszcze pisze, zaśmieca itd." to też "było coś na rzeczy"?
"skoro GW. Rzepa, Nasz Dziennik i NIE odmówiły publikacji ogłoszenia, to chyba było coś na rzeczy".
:-))))))))
Ja sądzę, że komentarze pod tekstem, bądź na forum, które to jest tutaj w pewien sposób improwizowane, zaliczają się do korespondencji, a więc słowa pisanego. W przeciwieństwie do czatu, który można uznawać za substytut bezpośredniej rozmowy. Stąd mój wniosek jest taki, że dbałość o formę, pewna sztywność wypowiedzi, dokładne przedstawianie swoich argumentów, a przede wszystkim polemiki z autorami są tu jak najbardziej na miejscu.
Michał, z tego co widzę, pisze zawsze językiem czytelnym, zrozumiałym i stara się rzetelnie argumentować swoje tezy. Ponadto każdy chyba zauważa, że wszystkie jego komentarze trzymają się pewnej linii politycznej, co każe przypuszczać, że jego celem nie jest sama polemika dla polemiki, a nawet jeśli - o czym nikt tu raczej nie powinien się autorytatywnie wypowiadać nie znając człowieka - to osobom chcącym merytorycznie dyskutować nie powinno robić to żadnej różnicy.
Co się zaś tyczy tego, że ktoś ma poglądy, broni ich i chciałby jeszcze przekonać do nich innych, to czynienie z tego zarzutu jest wręcz komiczne. Podobnie jak sugestia, że merytoryczna polemika pod jakimś tekstem jest niestosowna :-)
Jak tak czytałem te wpisy tutaj, to śmiać mi się chciało, bo na wielu tematycznych forach czy listach dyskusyjnych przekleństwem są właśnie osoby nie odnoszące się do tematu, lecz zajmujące się dyskutującymi osobami. Bo prawdę powiedziawszy nikogo specjalnie nie interesuje kim jest i co powoduje danym dyskutantem. Liczy się temat, to on przyciąga ludzi do danego miejsca w sieci. Co innego oczywiście na forach towarzyskich, tam ploteczki itp.. są zawsze mile widziane.
A z drugiej strony, Michał, pochwalić kogoś i/lub oczekiwać pochwały to ludzka rzecz :-)
napiszesz tych postów o strasznej krzywdzie, która polega na tym, że dwie osoby z diametralnie odmiennych środowisk/pozycji, wyartykułowały zdegustowanie twoim marudzeniem, że tekst jak zwykle jest nie taki jak trzeba, że przeczytałeś na ten temat 50 książek a autor(ka) nie, wszystko to w zaledwie 8 komentarzach na dzień dobry, w większości długich i pisanych tonem uczniaka? Rozumiem, że tak bardzo utożsamiasz się z internetowymi dyskusjami, że krytykę traktujesz jako straszne represje, zamach na siebie i w ogóle za czyn obrzydliwy, ale im bardziej biadolisz, tym większa groteska. Rozumiem ludzi wrażliwych w realu lub w necie zaatakowanych po nazwisku i w przypisaniu do konkretnych postaw, ale kogoś, kto robi taki seans histerii, mimo iż jest skryty za anonimowym nickiem, jeszcze nie widziałem.
P.S. Forma moich komentarzy bywa dosadna i mało subtelna. Ale jednocześnie zdarza mi się ten i ów tekst pochwalić, nierzadko niezależnie od politycznych czy środowiskowych afiliacji autora. Natomiast 95% twoich opinii o tekstach dowodzi, że są słabe i niedoskonałe - no chyba, że napisze coś Ikonowicz - i że należałoby zmienić w nich całe mnóstwo rzeczy. I w tej właśnie kwestii chodziło o formę: wolałbym, żebyś czasem użył obraźliwego epitetu niż tak nieustannie, rozwlekle zrzędził na niemal wszystko i wszystkich.
Z mojej strony EOT: mimo zamiłowania do internetowych dyskusji, wiem, że świat na nich się nie kończy, a ta dyskusja niczego ciekawego w moje życie nie wnosi.
bo mnie tknęło i sprawdziłem:
- tekst Zawadzkiej - około 5,5 tys. znaków
- 7 pierwszych komentarzy Michała - około 9 tys. znaków.
Gdyby ktoś nie wiedział, tak wygląda adekwatna reakcja na krótki wpis w tak niezobowiązującym miejscu jak blog internetowy.
ale Ty masz prawo do całościowych ocen (opartych zresztą na bardzo mglistych przesłankach), ja mam prawo te Twoje tyrady ocenić i skomentować. Swoje kryteria ocen tekstów i dyskusji podawałem wcześniej - można się z nimi nie zgadzać albo zastanawiać się, na ile sam je realizuję, ale na czymś konkretnym się opierają, Twoje bazują wyłącznie na widzimisię - ok, ale nie zmuszaj mnie do ich przyjęcia. Prawda jest taka, że poza wybrzydzaniem na... mój styl dyskutowania nic w tej "dyskusji" nie powiedziałeś. Powtarzany przez Ciebie do znudzenia (sic!) argument o "2 różnych osobach", które "dostrzegły" jakąś "prawdę" jest u samego źródła absurdalny, co podałem na kilku przykładach. Abstrahuję już nawet od tego, że połowa z nich jest z definicji i "struktury administracyjnej" nieobiektywna (co w pewnym sensie przyznała). Teraz kolejna osoba zabierająca oceniła to inaczej, czyli (mnie nie licząc) wychodzi 2:2. Tyle tylko, że nie jesteśmy w plebiscycie, tylko przestrzeni dyskusji, gdzie powinny liczyć się argumenty a nie chwilowa ilościowa przewaga.
Można wskazać miejsca, w których broniłem bardzo różnych opcji ideowych, ich reprezentantów albo działań - od socjalkonserwatystów czy chadeków przez szeroko pojęty ruch związkowy po anarchosyndykalistów lub nawet różne odłamy komunistów. Nie moja wina, że część z nich nie jest zbytnio reprezentowana w lewej kolumnie portalu, ale pamiętam np. moje poparcie dla tekstów np. J. Tomasiewicza. Również pod starszym wpisem na tym blogu pochwaliłem antywojenną działalność części ruchu feministycznego.
Po drugie - swoją krytykę opierałem na konkretnych argumentach czy zarzutach, pod (krytykowanym także przez Ciebie i to właśnie w przypisywanym mi "malkontenckim" stylu) tekstem o ekologii wywiązała się wielostronna i wielowątkowa dyskusja (nie mnie oceniać, jaki miałem faktycznie na to wpływ, ale z moim aktywnym udziałem aż do jej końca). Wystarczy zresztą przelecieć się po kolejnych wątkach publicystyczno-recenzyjnych i zobaczyć, ile tam "malkontenctwa", a ile polemik (niekoniecznie z samymi tekstami, czasem z innymi uczestnikami dyskusji).
Po trzecie - obszerność mojej reakcji na ten akurat tekst wynika z faktu, że część poruszanych przez autorkę wątków interesuje/interesowała mnie (również zawodowo), część zaś komentowałem już wcześniej, w innych rubrykach i pod tekstami innych autorek lub autorów, wątek H.C. zaś miał jednoznaczny wymiar polityczny. Kwestii tych zrobiło się kilka, dlatego oddzieliłem je na osobne posty, żeby ułatwić polemikę dotyczącą konkretnych spraw.
Nie rozliczałem z braku tej czy innej lektury - ale z przechodzenia do porządku dziennego nad złożonością pewnych problemów ("technofobia") albo, co ważniejsze, stawiania bardzo daleko idących tez bez ŻADNYCH, ale to naprawdę żadnych dowodów (podczas gdy sam znałem kontrdowody albo mogłem choćby w przybliżeniu przypuścić, że rzeczywistość wygląda trochę inaczej niż w zaserwowanej nam genderowej bajeczce, a jeśli do pewnego stopnia tak - to nie z powodu "patriarchatu", tylko biedy i cywilizacyjnego niedorozwoju), no i z podpinania "lewicowego feminizmu" pod skrzydełka kobiet z establishmentu, w tym takich jak H.C., które dla najbardziej umiarkowanej lewicy są postaciami politycznie potępionymi za własne działania, a nie za w (absurdalny sposób eksponowaną) płeć.
Zresztą nawet gdyby przyjąć założenie, że tekstu z bloga nie należy traktować zbyt poważnie, to możemy to porównać z naukowo-publicystycznym "Ukrywaniem ogona". W jednym poście postawiłem bodaj 3, konkretnie i jednoznacznie sformułowane zarzuty, potem je powtórzyłem, dodałem jeszcze sprawę Barthesa. I co? Znowu infantylne spychanie meritum w "psychologoziowanie", przypisywanie "niszczenia drugiej strony" itd. itp.
Dla mnie jest to ukradkowe przyznanie, że zarzuty są słuszne. W przeciwnym wypadku, obrońcy krytykowanego tekstu znaleźliby coś KONKRETNEGO na odpowiedź.
PS. Z tym EOT to już w ogóle niezamierzony komizm sytuacyjny wyszedł - ktoś, kto od 3 dni komentował w tej dyskusji wyłącznie moje komentarze, przestrzega przed uciekaniem od rzeczywistości w internet. 90 % moich wpisów z ostatnich kilku dni to odp. w tym wątku, głównie na Twoje wpisy, faktycznie niewiele wnoszące. Pretensji ani problemu z tego nie robię, ale fakty są faktami.
Nawet jeśli to nic z tego nie wynika.
Na blogu o "technofobii" było jedno zdanie, klasyfikujące ją po prostu jako schorzenie, rozwinąłem to do osobnego wpisu. Podobnie z "komputerową drożyzną" - podwójnie absurdalną.
"Nie zauważyłeś" też, że mój siódmy komentarz dotyczył komiksu z ponoć prześladowaną przez seksistów Hillary Clinton. Ciekawe jak go wliczyłeś do ilości znaków u autorki? :-)))
W ramach "rzetelnych i obiektywnych" ocen warto by za to porównać ile na blogu zajęły niczym nie podparte teorie o patriarchacie, stanowiące w sumie clou wywodu autorki.
wykluwa nam się nowa metoda rozstrzygania sporów na internecie: rację ma automatycznie ten, kto napisze mniej znaków :-)))))
Albo - kogo poprą "2 niezależne środowiskowo osoby" :-)))
Durango, daj spokój, przecież brniesz z nonsensu w nonsens i to nawet nie z powodu merytorycznej różnicy zdań. Nie podoba Ci się, co albo jak piszę - trudno, przeżyj to jakoś.
http://www.feminoteka.pl/readarticle.php?article_id=599
http://www.archiwumetnograficzne.edu.pl/readarticle.php?article_id=71
?
Mam może przepisać moje komentarze na temat tych tekstów z lewicy.pl? W wolnej chwili mogę to zrobić, nie ma sprawy.
W wariancie "bezkomiksowym" - zostaje 6 moich komentarzy do czysto tekstowej części bloga, które razem zawierają dokładnie 5 719 znaków, czyli wcale nie tak dużo więcej. Po prostu wyszło mi coś a la blogowy kontr-wpis - tyle, że nie na blogu, którego nie mam, tylko w komentarzach do tekstu źródłowego. Rzeczywiście straszne.
Z kolei z moich linków można się dowiedzieć, jakie ożywione dyskusje na innych witrynach wywołuje ten i wcześniej przeze mnie komentowany tekst z RI. No ale przynajmniej tak nikt "nie marudzi, nie zrzędzi i agresywnie nie niszczy".
:-))))
odnośnie Twojego ostatniego zdania: nawet to rozumiem, ale dziwią lub bawią mnie takie reakcje na krytykę. Zresztą jak raz pochwaliłem tu antymilitaryzm, to w następnym wpisie wyskoczyła Clinton czyli coś z tym anty-natowskim i antywojennym nastawieniem wychodzi różnie :-).
Tym niemniej, jeśli efektem tej dyskusji będzie większy (auto)krytycyzm niektórych publicystów i blogerów, to tym lepiej. Czasami naprawdę warto zweryfikować jakieś niewzruszone przekonanie, albo pisząc o zjawisku tak żywiołowym, jak komputeryzacja nie opierać się na materiałach lub obserwacjach sprzed 20 i więcej lat (choć sam lubię myślami wracać do tamtego czasu).