Zacznijmy od tego, że idea powszechnej edukacji to myśl i polityka lewicowa (znana choćby z okresu PRL, gdzie dzieci z rodzin robotniczych wręcz były faworyzowane w dostępnie do edukacji) a nie prawicowy. Od około 20 lat lewica praktycznie i teoretycznie nie istnieje, nie trzeba geniuszu aby dojść do wniosku, że w takiej sytuacji powszechną edukację nasze wnuki będą znały tylko z opowieści dziadków.
Do słusznej diagnozy autora podkreślającego ponadsystemowy "walor" humanistyki jako narzędzia propagandy klasy panującej dodałabym obserwację, że już od czasów Platona filozofowie (czyli uczeni jako tacy) uważali, że "naturalna" walka o byt jest dobra dla wszystkich poza nimi samymi. Filozofowie dla siebie przewidywali... komunizm. Dzisiaj naszym "uczonym" (nawet tym z przekonaniami liberalnymi) z "ukąszenia marksowskiego" jednak pozostało: od każdego według jego zdolności (jakie by one marne nie były), każdemu według jego potrzeb (jakie by one nie były wygórowane).
Stąd to larum na uczelniach.
Po okresie, kiedy nasz region, a w szczególności Polska była atrakcyjnym polem dla zagranicznych badaczy jako kolebka ruchu obalającego "komunizm", nastąpiło przesycenie tematyką, uspokojenie nastrojów niepokoju o to, że - być może - to se vrati. Ponadto, co ważne, zachłyśnięci "odzyskaną wolnością" uczeni, dla analizy tego, co się stało, wykorzystywali przejęty aparat analizy naukowej (socjologicznej, politologicznej, historycznej) z nauki zachodniej. Łatwo dostrzec, że odrzucając marksizm niespecjalnie warsztat ten rozwinęli. Przez 20 lat nasi naukowcy (to co innego niż "uczony") zadowalali się rolą podwykonawców obserwacji empirycznych na użytek analiz teoretycznych prowadzonych za granicą.
Trudno, aby sytuacja peryferii ekonomicznej nie przekładała się na peryferyjność naukową. I odwrotnie. Dzisiejsze kryteria oceny w humanistyce są wyrazem utopijnego dążenia rządu do podniesienia poziomu nauki polskiej na wyżyny (?) standardów międzynarodowych.
Nie znaczy to, że pojedyncze egzemplarze gatunku nie mają jakiegoś międzynarodowego uznania czy osiągnięć. Problem w tym, że są to jednostki, które nie mają wpływu na kondycję środowiska jako całości. Zachowują się one egoistycznie, dbając o własne, indywidualne kariery, a mając za nic swoje ośrodki macierzyste. Sukcesy jednostek nie przekładają się na osiągnięcia instytucji ich zatrudniających.
Ba, naukowcy demonstrują w sposób arogancki, że otrzymywane przez nich wynagrodzenia (nota bene stanowiące nieosiągalny dla większości szarych obywateli pułap, do tego jeszcze w przeliczeniu na wymaganą efektywność - jeden lub dwa artykuły rocznie, jakiś referat czy rozdział w książce powtórzony z pięć razy w różnych konfiguracjach) nie odpowiada ich wyobrażeniu o godziwej płacy. "Jaka płaca, taka praca" twierdzą. I jakoś im to uchodzi, w przeciwieństwie do, np. robotnika, który poleciałby na łeb z takim podejściem. Sami przyrównują się, oczywiście, do członka zarządu jakiejś spółki, a nie do robola.
Należy zauważyć, że jest to - mimo zmian ustrojowych - wciąż jeszcze silna grupa nacisku, wymuszająca spowolnienie zmian liberalizacyjnych (w sensie ekonomicznym) wobec swojego środowiska.
Warto też zauważyć, że liberalny rząd traktuje śmiertelnie poważnie tezy środowiska naukowego powołującego się na argument, że tworzy ono wartość dodatkową (utożsamianą z wartością dodaną), a więc, że jest to grupa bezpośrednio produkcyjna, i wymaga od niego jasnego dowodu potwierdzającego tę tezę. Dowód w postaci korzyści dla poziomu życia społeczeństwa jakoś nie został przeprowadzony. Zapewne to wina wszystkich, poza "wytwórcami" wartości dodatkowej.
Zgoda ogólnie, twierdzisz jednakże że występują "dążenia rządu do podniesienia poziomu nauki polskie na wyżyny standardów międzynarodowych", podczas gdy jest wręcz przeciwnie. Nasz rząd z premedytacją dokonuje demontażu polskiej nauki przemieniając ją w tanią usługówkę na poziomie "urzędniczenia niższego szczebla".
To także kłóci się z twoją tezą, że rząd poważnie traktuje środowisko naukowe - jest wręcz przeciwnie, rząd specjalnie marginalizuje jego rolę i pozbywa się tego zbędnego balastu. Nasz rząd to podwykonawca działań prowadzonych przez kraje bogatej Europy, a te kraje widzą w Polsce źródło taniej robocizny a nie ośrodek naukowy, podwykonawcy działają zgodnie z życzeniami pana...
Giskard, można i tak to widzieć. Tak to zresztą postrzega środowisko nauk społecznych (może poza psychologami) i humanistów. Problem w tym, że ci "wstrętni urzędnicy" w organie ustalającym zasady oceny w nauce (Komitet Ewaluacji Jednostek Naukowych) to ciało złożone z niemal samych... "uczonych". Dodatkowo, środowisko cieszy się strukturą organizacyjną samorządową, jakoś tu nie demontowaną przez państwo i rząd, ale zamierające z powodu samych naukowców, którzy traktują władze wykonawcze (dyrektora instytutu badawczego) jak dyrektora koncernu (CEO, którego zadaniem jest powodowanie wzrostu dywidendy dla akcjonariuszy, za jakich mają się naukowcy), a nie jako wykonawcę ustaleń rady naukowej. Obie instytucje zamieniły się miejscami z winy samych naukowców, którym samorząd kojarzy się ze "słusznie minioną epoką".
To, że ministerstwo przyjmuje zasadę komercjalizacji nauki, to osobna kwestia. Naukowcy skwapliwie przystają na tę zasadę, jeśli oznacza ona to, że poza normalną pensją mogą "sprzedawać" dodatkowo każdy element swojej pracy osobno (honorarium za publikację książki, którą napisali w ramach pensum, inkasowanie honorariów za sporządzanie ekspertyz, których by nie mogli napisać, gdyby nie zaplecze badawcze, które mają za darmo itd., itp.) To tak, jakby robotnik przyszedł do fabryki i poza swoją wypłatą żądał jeszcze dodatkowego bonusa za każdą wyprodukowaną śrubkę.
Jasne, każdy powie, że co innego głupia śrubka, a co innego produkt myśli twórczej. Ale jeśli nasi domorośli lewicowcy dowodzą, że naukowiec, tak jak robotnik, sprzedaje swoją siłę roboczą, to logicznie z tego wynika, że każdy produkt siły roboczej naukowca należy do wyzyskującego go kapitalisty. I to właśnie jest logiką kapitału, którą liberalne rządy III RP usiłują przeflancować do nauki i ten ogólny wzorzec kapitalistyczny należy zwalczać, a nie domagać się przywilejów dla naukowców, czyli uznania ich wyjątkowego statusu w ramach ogólnego modelu wyzysku.
Ważna jest hierarchia celów: od zmiany stosunków w produkcji zależy możliwość zmiany stosunków w nadbudowie społecznej, a nie odwrotnie. Zwłaszcza, że - jak już powiedziałam - liberalne poglądy naukowców wcale nie predestynują ich do uogólniania własnych przywilejów na całe społeczeństwo, ale do ich chronienia w ramach zawodowej kasty. Wprost przeciwnie do pozycji klasy robotniczej, której walka o zniesienie kapitalistycznych stosunków produkcji dokonuje przewartościowania całego mechanizmu społecznego. cbdo.