Świetny tekst na ten temat popełnił również Kochan:
http://lewica.pl/blog/kochan/28308/
Takie mamy zresztą czasy. Idzie ciemnota, retenebracja (neologizm wymyślony niegdyś przez Jurka Drewnowskiego).
że od goszysty bardziej predestynowany do pisania o rodzinie królewskiej jest publicysta portalu Organizacji Monarchistów Polskich, który nota bene nie wiedzieć czemu upodobał sobie tę lewacką stronę. Jak już koniecznie musi tu wysiadywać, niech pisze o czymś bliskim swoim afiliacjom.
Jak się ma do ustawy o radiofonii i telewizji i konstytucji propagowanie monarchii przez telewizję publiczną republiki?
Może KRRiTV zainteresować zagadnieniem.
że książątko urodziło się w PRL-owskie święto narodowe - 22 LIPCA?
.
(Wersja dla niesłyszących)
Na lewicy, w tym również tej radykalnej, przeważa pogląd, wzmocniony zapewne propagandowym wydźwiękiem upadku systemu "realnego socjalizmu", że klucz do obrony epigońskich pozycji, na których budowany jest potencjał dzisiejszych, antykapitalistycznych działań, to powrót do bezpośrednich (często anarchistycznych i socjalistyczno-utopijnych) form przeciwstawiania się nie tyle istocie kapitalizmu, co jego najgorszym przejawom.
Walka z przejawami była zawsze charakterystyczna dla drobnomieszczaństwa.
Samo rozróżnianie między istotą a przejawem jest dla tych silnych swym pragmatyzmem, manifestowaną apolitycznością w sensie sprzeciwu wobec instytucjonalnych form organizacyjnych walki, odrzuceniem tradycyjnych, "przebrzmiałych" podziałów na lewicę i prawicę i tym podobnych nurtów, oznaką nieprzezwyciężonej skłonności do ulegania metafizyce, "angelologii i dali", jak mawiał poeta.
Dlatego też, w sytuacji, w której tradycyjnie rozumiana klasa robotnicza (z istoty swej przeciwstawiona kapitalistycznym stosunkom produkcji) konsekwentnie przestała być postrzegana jako grupa obdarzona specyficzną misją dziejową nawet przez działaczy przyznających się do marksizmu, partykularyzm interesu klasy robotniczej został zastąpiony przez demokrację burżuazyjną jako wspólną bazę dla nowego kształtu tożsamości szerokiej "klasy pracowniczej".
Nowa ideologia wymaga nowej terminologii.
W tym kontekście należy postrzegać i oceniać lekko traktowane podmiany w tradycyjnej terminologii marksistowskiej. Są one bowiem wyrazem ustępstwa na rzecz perspektywy drobnomieszczańskiej, która nie wpisuje się w marksizm, ani w ruch robotniczy rozumiany tak, jak go rozumieli Marks i Engels oraz działacze tej miary, co Lenin czy Trocki.
Podmiana terminu "klasa robotnicza" przez określenie "klasa pracownicza" lub "klasa pracowników najemnych", jak również kategorii "wartość dodatkowa" przez "wartość dodana" wygląda na pierwszy rzut oka na scholastyczne liczenie diabłów na główce szpilki. Jednak nie wszystko jest tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje.
Elementarny błąd?
Nie bez kozery nawet myśliciele powołujący się na Marksa lekceważą lub przynajmniej nie odżegnują się w swych pracach od zastępowania pojęcia wartości dodatkowej przez wartość dodaną. Ta ostatnia ma bez wątpienia coś wspólnego z wartością dodatkową, ale niezupełnie precyzyjnie rysuje się w umysłach kwestia tego, co to właściwie jest. W efekcie utarł się zwyczaj używania tych dwóch pojęć zamiennie, co sugeruje, że są one synonimami. Tymczasem, już przyglądając się elementom składającym się na oba pojęcia, zauważamy pewną znaczącą różnicę. Wartość dodana to wszystko, co pozostaje po odjęciu od przychodu kosztu czynników niezbędnych do wytworzenia produktu, zakupionych na zewnątrz. Są to płace wypłacone przez danego przedsiębiorcę, a także jego zysk (brutto). Wartość dodatkowa to zysk (brutto) przedsiębiorcy, czyli to, co pozostało po odjęciu od przychodu wszystkich kosztów wytworzenia produktu, w tym i płac wypłaconych jego pracownikom.
Dostrzegamy, że pojęcie wartości dodatkowej i wartości dodanej różnią się między sobą, bagatela, kosztem płac. Dla porządku zauważmy, że wartość dodana, jak ją rozumieją współcześni ekonomiści, odpowiada temu, co Marks nazywał "wartością nowowytworzoną".
Skąd bierze się to nieporozumienie?
Sprawa jest tym dziwniejsza, że płace są właśnie tym, co stanowi kość niezgody między kapitalistą a robotnikiem. Czyli jest to element trudny do przeoczenia w analizie. Niezauważenie tego, że wartość dodana i wartość dodatkowa różnią się między sobą elementem płac jest więc co najmniej zastanawiające. Musi za tym stać jakieś zaślepienie teoretyczne, które nie pozwala na zauważenie tak elementarnego błędu.
Warto w tym kontekście zauważyć, że kwestia wartości z pracy oraz koncepcja wartości dodatkowej od początku wydawały się nieco problematyczne w marksizmie. Już krytyka E. Boehm-Bawerka, "apostazja" E. Bernsteina czy kłopoty, jakie miała choćby R. Luksemburg z narzuceniem percepcji ekonomii marksowskiej jako teorii operacyjnej w rzeczywistości, ilustrują najlepiej brak przekonania w łonie samego marksizmu do owych koncepcji. Nie były one traktowane poważnie przez spadkobierców marksizmu i uważane za narzędzie "taniej" propagandy przeznaczonej dla mas robotniczych, a nie dla ludzi wykształconych, którzy liznęli nieco z ekonomii szkoły liberalnej i zostali przekonani do jej krytyki marksizmu.
Ostracyzm, z jakim spotkała się R. Luksemburg, a jej myśl nawet po jej śmierci, w szeregach działaczy partii komunistycznych epoki Stalina, nie dodał niemrawej walce o dziedzictwo marksizmu wigoru. Ale nie tylko stalinizm, także socjaldemokracja przeszła konsekwentną drogę, w trakcie której ostatecznie odrzuciła teorię Marksa jako podstawę swego działania. Jak widać, oba odłamy ruchu robotniczego nie miały żadnej motywacji, aby przechować i rozwijać tradycję marksowską. Stalinizm zadowolił się skostniałą doktryną sprowadzoną do kilku wytartych frazesów traktowanych jako prawdy niepodważalne, urągające dialektyce.
Sukces socjaldemokracji w okresie po II wojnie światowej sprzyjał pozostawieniu myśli Marksa wraz z koncepcją teorii wartości opartej na pracy w zaciszu lamusa, dzięki czemu przedstawiciele szkoły liberalnej - po dyskomforcie dyskusji lat 30-tych - wreszcie odczepili się i przestali kłuć socjaldemokratów w oczy utopijnością i absurdalnością konceptów starca z Trewiru. Bynajmniej nie z tego względu, że w Związku Radzieckim zwyciężył komunizm, ale dlatego, że socjaldemokracja przeżywała w Europie Zachodniej swe trzydzieści lat chwały.
W gruncie rzeczy żaden z ekonomistów marksistowskich nie zdołał zoperacjonalizować wniosków wynikających z teorii wartości opartej na pracy. Liczenie wartości w jednostkach czasu pracy było mniej praktyczne niż opieranie się na zapisach ksiąg rachunkowych kapitalisty, a pojęcie wartości dodatkowej było w oczywisty sposób mniej przydatne w gospodarce rynkowej niż pojęcie zysku. Stopniowo sprawa przycichła i nikt nie powoływał się na teorię wartości opartej na pracy poza sytuacją, kiedy zajmowano się historią minioną marksizmu. Było to pojęcie szacowne, ale nie bardzo wiedziano do czego miałoby ono służyć działaczom ruchu robotniczego. Stało się więc domeną historyków ruchu, poczciwym przeżuwaczom dawno minionej świetności tego ruchu.
Po upadku "realnego socjalizmu" nie było więcej zapotrzebowania na pozostałości starej doktryny udającej jeszcze, że blok ten nie uległ w nierównej walce z propagandą "zachodniej cywilizacji" i potrzebującej dla tego celu jakichś odrębnych, wyróżniających pojęć.
Nowa radykalna lewica na Zachodzie już wcześniej zrezygnowała z pojęć, które kojarzyły się jej ze skostniałym systemem ideologicznym stalinizmu, z głupim oporem wobec modernizacyjnych procesów, którym został poddany marksizm w ramach wysiłków w celu odnowienia jego nośności dzięki poddaniu go zabiegom eklektyzującym.
Radykalizm na dzisiejszej lewicy nie łączy się w żadnym intymnym związku z fundamentalnymi koncepcjami oryginalnego marksizmu. Teoria wartości oparta na
pracy została ostatecznie odesłana do lamusa i nikt nie uronił nawet jednej łzy w związku z tym. Życie toczy się dalej!
Nie ma tu zresztą żadnego wielkiego przełomu, nieoperacyjna kategoria wartości dodatkowej umarła śmiercią naturalną, po cichu, w odosobnieniu, a nie w świetle jupiterów.
Dlatego nie było potrzeby wymazywania pojęcia ze słownika marksistowskiego, żadnych efektownych samokrytyk - po prostu przyjęto pojęcie wartości dodanej, które na pierwszy rzut oka i na intuicję nie różni się niczym od pojęcia wartości dodatkowej. A brzmi nowocześniej i nie wywołuje ciągłego wrzasku wściekłości i sprzeciwu ze strony liberałów, którzy szukają byle pretekstów, aby znęcać się nad przegranym partnerem ponad stuletniego sparingu ideologicznego. Marksiści wreszcie pozbyli się niewygodnego balastu u nóg, konieczności ciągłego tłumaczenia się w jakich warunkach wartość dodatkowa ma sens i wykazuje się przydatnością.
Taka brzmiałaby skrócona psychoanaliza przegranego marksisty.
Przyjrzyjmy się pokrótce sprawie, tak jak ją przedstawia Marks.
W rozdziale 7, pkt 1. "Stopień wyzysku siły roboczej" (Kapitał, t. 1), Marks definiuje wartość towaru jako wartość wyłożonego kapitału plus wartość dodatkowa: "Kapitał K rozpada się na dwie części - na sumę pieniężną c, wydatkowaną na środki produkcji, i na sumę pieniężną v, wydatkowaną na siłę roboczą; ...Pod koniec procesu produkcji otrzymujemy towar, którego wartość = (c+v)+m, gdzie m jest wartością dodatkową..." (Na marginesie: Ta wartość dodatkowa, jak zauważa dalej Marks, nie bierze się, np. z faktu, że wartość maszyny jest wyższa niż jej zamortyzowana część (przeniesiona na wartość towaru w danym cyklu produkcyjnym): "...przez kapitał stały wyłożony na wytworzenie wartości rozumiemy tylko wartość środków produkcji zużytych w procesie wytwarzania”.) I dalej: "Po tym założeniu wracamy do naszego wzoru K = c+v, który przekształca się w K’=(c+v)+m, i właśnie dlatego K przekształca się w K’. Wiadomo, że wartość kapitału stałego zjawia się tylko na nowo w produkcie. Wartość istotnie n o w o
w y t w o r z o n a [podkr. – EB, WB] w procesie jest więc czymś innym niż uzyskana w nim wartość produktu, wynosi zatem nie (c+v)+m, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje,..., lecz v+m,..."
Wynika stąd, że Marksowi znane było pojęcie wartości nowowytworzonej, takiej która bierze się nie z przenoszenia wartości osiągniętej w poprzednim cyklu produkcyjnym, ale z zastosowania nowych środków produkcji (materiałów, narzędzi i siły roboczej). Na dobrą sprawę, nowowytworzona wartość wyłącza z siebie wartość narzędzi i materiałów. Poza najpierwszym "idealnym" lub czysto wyobrażeniowym cyklem produkcyjnym, w którym nie płacimy przyrodzie, wartość narzędzi i surowców nie przenosi się na wartość nowowytworzoną. Wartość nowowytworzona to płace i zysk. Wartość dodana to także płace plus zysk. Różnica między wartością nowowytworzoną a dodaną zawiera się w sposobie liczenia zysku. W wartości dodanej mamy amortyzację, której zdecydowanie nie ma w definiowanej przez Marksa wartości nowowytworzonej. Poza tym, obie kategorie są tożsame.
Wróćmy jednak do powyższego cytatu.
"Kapitał K rozpada się na dwie części - na sumę pieniężną c, wydatkowaną na środki produkcji, i na sumę pieniężną v, wydatkowaną na siłę roboczą; ...Pod koniec procesu produkcji otrzymujemy towar, którego wartość = (c+v)+m, gdzie m jest wartością dodatkową..." Wartość dodatkowa pokrywa się więc z grubsza z tym, co nazywa się zyskiem. Wartość dodana natomiast składa się z płac (kapitał zmienny) oraz z zysku (wartość dodatkowa plus amortyzacja). Wartość dodana w dziele Marksa nosi nazwę "wartość nowowytworzona". Wiadomo, że wartość kapitału stałego zjawia się tylko na nowo w produkcie. Wartość istotnie nowowytworzona w procesie jest więc czymś innym niż uzyskana w nim wartość produktu, wynosi zatem nie (c+v)+m, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje, lecz v+m.
Podobnie jak ekonomiści burżuazyjni, Marks dostrzega problem podwójnego liczenia kosztów stałych w cenach towarów. Nie zatrzymuje się jednak dłużej nad tym problemem, gdyż nie stanowi on dla niego istotnej kwestii z punktu widzenia zasadniczego przedmiotu jego rozważań. Płace, w przeciwieństwie do czynników kapitału stałego, stanowią zasób, który pozostaje czymś na kształt wciąż świeżego daru Natury, przywłaszczanego po raz pierwszy. Siła robocza nie została przecież kupiona przez robotnika w celu jej dalszej odsprzedaży lub sprzedaży jej usług z myślą o otrzymaniu zysku. Dlatego robotnik nie może stać się kapitalistą mimo posiadania czegoś, na co istnieje na rynku popyt. Za każdym razem kapitalista opłaca siłę roboczą, tak jakby pierwszy raz. Dlatego płace nie mogą podpadać pod kategorię wartości sumującej się w kolejnych cyklach produkcyjnych.
Tu istnieje zgoda między Marksem a burżuazyjną ekonomią oraz nową radykalną lewicą. Nie ma też rozbieżności, jeśli chodzi o wyliczanie stopy wyzysku, czyli stosunku m do v. Nieco bezsensownie brzmiałoby porównywanie v+m (wartości dodanej/nowowytworzonej) z v (kapitałem stałym) w kontekście podkreślania rozbieżności interesów klasowych. Wartość dodana, poprzez uwzględnienie w niej kosztu płac, nie podkreśla tak jednoznacznego przeciwieństwa kapitalistów względem otrzymujących te płace robotników.
Tyle Marks i my w ramach odgruzowywania marksizmu... i tylko tyle.
Reasumujmy. Wartość dodatkowa różni się od wartości nowowytworzonej o wielkość płac. Tym samym różni się także i od wartości dodanej. Jednak dla współczesnych marksistów wartość dodana i wartość dodatkowa to synonimy. Wydaje się, że określenie "wartość dodana" ma na celu zneutralizowanie pejoratywnego wydźwięku marksowskiego definiowania wartości dodatkowej jako wartości nieobciążonej kosztami siły roboczej. Przyrost wartości w społeczeństwie jest na bieżąco konsumowany. Twierdzenie, że konsumpcja robotnicza jest obciążeniem dla dobrobytu społeczeństwa, w przeciwieństwie do konsumpcji choćby takiego kapitalisty, jest mało atrakcyjne propagandowo. Szczególnie w społeczeństwie konsumpcyjnym. Zupełnie inaczej niż w przypadku definiowania stopy wyzysku. Wówczas jednak mamy przeciwstawienie między zyskiem kapitalisty a płacą roboczą. To przeciwstawienie ma sens z punktu widzenia propagandy. I tutaj radykalna lewica zachowuje i nazewnictwo i samo pojęcie stopy wyzysku jako stosunku wartości dodatkowej (zysku, nie zysku + płace) do płac.
Tak więc wartość dodatkowa przetrwała w tej enklawie, pokazując, że radykalna lewica tylko udaje, że nie widzi różnicy między dwoma pojęciami, o których mówimy.
Jeśli ponadto weźmiemy pod uwagę, że lewica radykalna postrzega każdego pracownika najemnego jako producenta wartości dodatkowej, to bez sensu jest rozpatrywanie ich płac (np. nauczyciela czy baletnicy) jako obciążenia dla konsumpcji czy rozwoju cywilizacyjnego ludzkości. Takim obciążeniem może być tylko płaca robotnika fizycznego, tego typu pracownika, którego sposób zarobkowania na życie powinien ulec zniesieniu w społeczeństwie komunistycznym. Niby dlaczego zniesieniu miałby ulec zawód nauczyciela czy baletnicy, naukowca czy poety?
W tej kwestii niech punktem wyjścia dla naszych rozważań będzie znów cytat z K. Marksa: "Produkcyjny jest tylko ten robotnik, który wytwarza wartość dodatkową dla kapitalisty, czyli służy samopomnażaniu kapitału" (Kapitał, t. I, MED, s. 603). Zauważmy na wstępie, że z punktu widzenia logiki formalnej, zależność odwrotna, tj. że (każdy) robotnik, który wytwarza wartość dodatkową dla kapitalisty, jest produkcyjny, niekoniecznie jest prawdziwa. Nie działa tu zasada przechodniości. Co więcej, ten brak przechodniości nie jest tylko składnikiem abstrakcyjnej rzeczywistości świata matematyki, ale znajduje swoje odbicie w świecie rzeczywistym. Ominięciem tej trudności jest zabieg terminologiczny mający swe społeczne i doktrynalne umotywowanie.
Ale zachowując konsekwencję musimy zauważyć, że jeśli odejdziemy od rozróżnienia na robotników i pracowników, koncepcja Marksa stanie się zasadniczo bezprzedmiotowa.
Tak, jak bezprzedmiotowe staje się w końcu przeciwieństwo między klasą robotniczą a kapitalistą w myśli socjaldemokratycznej. A zaczynało się od negowania wyróżnionej pozycji klasy robotniczej już w okresie polemik Luksemburg i Kautsky’ego z Bernsteinem, na korzyść takiej wizji misji tej klasy, która polegać miała na łączeniu, a nie na dzieleniu. Aż do nacjonalistycznych konsekwencji i narodowego socjalizmu.
Dlatego dla epigonów nie tyle Marksa, co Bernsteina, ma sens powoływanie się na stopę wyzysku w stosunku do każdego typu pracownika najemnego, ale nie ma sensu przeciwstawianie poziomu życia pracownika najemnego i poziomu dobrobytu całego społeczeństwa. A takie przeciwstawienie wynika z przyjęcia określenia "wartość dodatkowa", tak jak ją definiuje Marks. Wartość dodatkowa jest bowiem u Marksa podstawą, na której buduje się postęp cywilizacyjny, poziom dobrobytu ludzkości.
Jeśli obciążeniem dla tego postępu czy poziomu ma być wynagrodzenie pracowników najemnych, to coś tu się nie zgadza - tak myślą przedstawiciele warstw pośrednich, którzy w ciągu ostatniego stulecia zasilali szeregi radykalnych bojowników o demokrację.
Jeśli Marks nie był idiotą, jak zdają się go oceniać radykałowie, to nasze rozróżnienie między klasą robotniczą a klasą pracowniczą i konsekwencje zamazywania tego podziału, nabierają ogromnego, zasadniczego wręcz, znaczenia. Mówią bowiem o rozbieżnościach w pojmowaniu celu ruchu robotniczego i kształtu komunizmu. Mówią o sprawach fundamentalnych, a nie o kwestiach drugorzędnych.
Marks mówi o tym, że stosunki w kapitalizmie stały się nieprzejrzyste w odróżnieniu od tych stosunków, które miały miejsce w społeczeństwie przedkapitalistycznym, kiedy łatwo było oddzielić część pracy przeznaczonej na zaspokojenie własnych potrzeb i część, która stanowiła produkt dodatkowy, zawłaszczany przez właściciela środków produkcji. Uwolnienie siły roboczej od więzów przymusu fizycznego (jednocześnie prawnie wiążącego siłę roboczą ze środkami produkcji) spowodowało, że stosunki wyzysku zaczęły się poszerzać na obszary, które wychodziły poza elementarną produkcję podstawowych dóbr konsumpcyjnych. Poprzednio zdecydowana większość społeczeństwa musiała zapewniać środki do życia klasie panującej. Klasa panująca opłacała usługi grup społecznych, które nie wchodziły w skład klasy antagonistycznej - chłopstwa. Inne grupy społeczne bowiem również nie posiadały własności środków produkcji. Musiały więc także sprzedawać coś, za co otrzymywały środki utrzymania, czyli sprzedawały swój talent, czy jakieś umiejętności, których nie posiadała klasa panująca, ewentualnie produkty owych umiejętności. Jednostki takie były często faworyzowane i cieszyły się pozycją uprzywilejowaną w społeczeństwie. Nikomu raczej nie przyszłoby do głowy, aby uważać je za naturalnych sojuszników chłopstwa. Tym bardziej, z racji tej, że sprzedają swoje usługi lub talenty, nikomu nie przyszło do głowy uważać ich za element szeroko pojętej klasy chłopskiej.
Wręcz przeciwnie.
Grupy te były raczej naturalnie zainteresowane wzrostem wyzysku chłopstwa, albowiem więcej wartości dodatkowej w ręku klasy panującej mogło się łatwiej przełożyć na wzrost wydatków na konsumpcję luksusową, której owa grupa była dostarczycielem. Było oczywistym, że wydatki na rozwój kultury i w ogóle postęp cywilizacyjny były uzależnione od wzrostu sił wytwórczych i od wielkości wartości dodatkowej, którą klasa panująca mogła przejąć. Bezpośredni producent przeznaczyłby bowiem bez wątpienia przyrost produktu dodatkowego na podniesienie przede wszystkim własnego poziomu życia. Rozwój kultury mógł albo czekać aż najpierw podniesie się stopa życia najuboższej części społeczeństwa, albo być opłacany wzrostem stopy wyzysku bezpośredniego producenta. W społeczeństwie kapitalistycznym sprawa nieco się komplikuje, ponieważ wraz z uwolnieniem siły roboczej spod przymusu bezpośredniego, fizycznego - gwarantowanego sankcjami obowiązującego, klasowego prawa, zwiększyła się liczba osób oderwanych od narzędzi pracy produkcyjnej i od środków tej pracy, czyli od władania przyrodą. Miasta stały się skupiskiem ludzi pozbawionych zaplecza mogącego ich wyżywić na podstawowym poziomie. Ich przetrwanie stało się więc uzależnione od wzrostu stopy wyzysku pozostałych w takiej pozycji bezpośrednich producentów. Nie mając dostępu do zasobów przyrody, ale w warunkach demokracji, czyli formalnej równości szans, ludność nie należąca do dawnej klasy panującej musiała albo spaść do poziomu klasy nowych producentów bezpośrednich - robotników, albo starać się naśladować zachowanie właścicieli środków produkcji. Nie dla wszystkich wystarczyło ziemi, nie wszyscy mogli stać się przemysłowcami związanymi jeszcze z ziemią, czy szerzej z Przyrodą. Część musiała poszukać innych nisz mogących zapewnić przetrwanie.
Znaną i wypróbowaną drogą w dziejach jest zawsze obsługa klasy właścicieli środków produkcji. Pozostali kapitaliści nieprodukcyjni, żyjący i czerpiący zyski z obsługi kapitału produkcyjnego musieli zasilić szeregi klasy robotniczej lub próbować zmieścić się w szeregach usługodawców, takich jak ci, którzy istnieli wcześniej - sprzedając swoje umiejętności i talenty. Sprzedawać można je było każdemu, kto chciał je kupić. Tak samo, jak i dawniej, kiedy to i część chłopstwa mogła sobie pozwolić na niektóre z luksusów rozwiniętej cywilizacji. Nic nowego - usługi były sprzedawane zarówno kapitalistom produkcyjnym, jak i nieprodukcyjnym, kapitalistom w ogóle i klasie robotniczej. Jedynym ogranicznikiem było posiadanie gotówki.
Oczywiście, nie każda nisza jest tyle samo warta, ani równie bezpieczna. Im bliżej pierwotnego miejsca podziału nadwyżki produktu, tym bezpieczniej i dostatniej. Te warstwy nie należące do dychotomicznego podziału w społeczeństwie zasilają tzw. drobnomieszczaństwo. Interes drobnomieszczaństwa jest pochodny od interesu klasy, która wydaje pieniądze na jego usługi. Ogólnie, drobnomieszczaństwo nie ma raczej naturalnej skłonności do poczucia solidarności z klasą robotniczą. Im większy wyzysk klasy robotniczej, tym więcej wartości do podziału pomiędzy pozostałe grupy społeczne. Szczególnie w czasach, kiedy konsumpcja części (znajdującej się w gorszej niszy) warstw pośrednich (tzw. klasy średniej) nie jest uzależniona od zakupów klasy robotniczej, ale od wydatków państwa. Ponieważ kapitał ma zdolność unikania ponoszenia zbyt wielkich danin na rzecz skarbu państwa, dochody tego ostatniego są głównie uzależnione od podatków zebranych od klasy robotniczej.
To jest ta część dochodów, które są nową wielkością, wartością w budżecie, odwrotnie niż podatki od klas nieprodukcyjnych, które w dużej części są tylko wyciągnięciem z ich kieszeni części tego, co tam wcześniej włożono. Nie są wartością nową, zewnętrzną, taką są tylko podatki ściągnięte od kapitalistów i od klasy robotniczej, ewentualnie od nieprodukcyjnych kapitalistów i ich robotników, ponieważ dostarczają oni środków pochodnych od wartości uzyskanych przez kapitalistów produkcyjnych. Chodzi bowiem o nową wartość, zewnętrzną, a nie o przekładanie z kieszeni do kieszeni.
Dlatego Marks twierdzi dalej: "...nauczyciel szkolny jest robotnikiem produkcyjnym wówczas, gdy nie tylko urabia umysły dzieci, lecz również sam się zapracowuje gwoli wzbogacenia przedsiębiorcy" (tamże s. 603). Również śpiewaczka może przynosić kapitaliście wartość dodatkową w tak skomercjalizowanym społeczeństwie, gdzie wszelkie relacje międzyludzkie uległy degradacji do zajęć mających jedynie na celu przyniesienie zysku kapitaliście. Dzieje się tak dlatego, że pozbawienie własności środków produkcji dotyczy wszystkich grup społeczeństwa poza kapitalistami.
Należy jednak zauważyć, że zanim pozbawieni zostali środków produkcji ich bezpośredni użytkownicy, czyli producenci bezpośredni, wartość dodatkowa istniejąca w każdym społeczeństwie, które wytwarzało choćby niewielką wartość dodatkową, była wykorzystywana także do tego, aby mogli istnieć usługodawcy, tj. nieprodukcyjna grupa społeczna, której zadaniem było dostarczanie posiadaczom środków produkcji tych elementów zaspokajających ich potrzeby, które odzwierciedlały poziom cywilizacyjny danego społeczeństwa. A więc - kapłani, ideolodzy różnej maści, nauczyciele, poeci i baletnice, lekarze, rycerze i inna nieprodukcyjna, acz często użyteczna część społeczeństwa, która nie pracowała w zajęciach przynoszących bezpośrednie środki konsumpcji. I tak, śpiewaczka najpierw była utrzymanką właściciela środków produkcji, a dopiero wraz z demokratyzacją społeczeństwa w ramach burżuazyjnych stosunków społecznych, stała się wytwórczynią wartości dodatkowej dla kapitalisty.
Marks wyodrębnia kategorię kapitalistów nieprodukcyjnych. Należą do niej kapitaliści obsługujący sferę obrotu kapitału, w tym kapitał handlowy czy finansowy. Nauczyciel - można by rzec - jest "robotnikiem produkcyjnym" u kapitalisty nieprodukcyjnego, kreatora rozwoju stosunków kapitalistycznych, które, jak wszystko, co się rozwija, zawiera w sobie elementy sprzeczne. Nie znaczy to, że kapitalizm z przewagą kapitalistów nieprodukcyjnych jest kapitalizmem stabilnym.
Znamy z autopsji (opisuje to M. Husson) problemy, na jakie natrafia kapitalizm współczesny w kwestii własnej reprodukcji rozszerzonej, czyli takiej, która dzięki ekspansji, może przezwyciężać własne sprzeczności wewnętrzne. Jak by nie były przydatne społeczeństwu, usługi świadczone przez pracowników nieprodukcyjnych nie są w stanie wpłynąć na stosunki społeczne w tym obszarze, o który nam chodzi. Czyli w obszarze przejścia do społeczeństwa bezklasowego. Aby mogły być opłacane takie usługi, musi istnieć nadwyżka, czyli wartość dodatkowa wytworzona w sferze konsumpcji podstawowej, materialnej. Usługi i ich kapitalizacja służą nie wytwarzaniu wartości dodatkowej, ale przechwytywaniu wartości dodatkowej między kapitalistami. Na tym polega istota funkcjonowania kapitału nieprodukcyjnego.
Ponieważ skomercjalizowane jest całe społeczeństwo, część kapitalistów nieprodukcyjnych zaczyna obsługiwać nie innych kapitalistów, ale tzw. klasę średnią, która jest wytworem wartości dodatkowej kapitalisty produkcyjnego i części zysku kapitalisty przejętego w ramach podatków przez państwo. Jednak rynek konsumencki, tak mocno zapośredniczony, nie jest zbyt stabilny w okresach braku koniunktury i podlega fluktuacji w rytmie możliwości realizacji wartości dodatkowej wytworzonej w sektorze produkcyjnym. Nawet jeśli wydaje się niekiedy, że dzięki finansjeryzacji sektor nieprodukcyjny usamodzielnił się znacznie i osiągnął stabilne źródła swojej reprodukcji. Okazuje się, że rynki finansowe są jednak również uzależnione od produkcji materialnej. Funkcje finansowe są tylko częścią gry o przejęcie wartości dodatkowej wytworzonej gdzie indziej, tyle że na dużo większą skalę niż może to zrobić jakiś pojedynczy kapitalista rozpoczynający działalność gospodarczą na podstawie otworzonego przez siebie teatru czy opery.
Z punktu widzenia gospodarki, funkcje banków i kapitalistów nieprodukcyjnych różnią się tylko skalą aktywności. Ich istota pozostaje ta sama - stanowi ją pretekst do przejęcia części nadwyżki wytworzonej gdzie indziej. Zamieszanie z pojęciem wartości dodanej wynika dodatkowo z innego jeszcze, niezależnego od pojęcia wartości dodatkowej, określenia na nadwyżkę produktu, całkowicie już pozbawionego treści klasowej. Otóż wartość dodana to także niematerialna postać owej nadwyżki, np. jakość życia lub wzrost wiedzy czy umiejętności uzyskanych w wyniku jakiegoś działania. Wartość dodana to wszystko, co przyrosło w stosunku do stanu sprzed owego działania. W ten sposób, przyrost materialnych dóbr stanowi tylko część szerszego pojęcia przyrostu korzyści. Nie są tu ważne stosunki, ani charakter działań, które do tego doprowadziły, tylko sam efekt końcowy. Zastąpienie marksowskiego terminu "wartość dodatkowa" przez określenie "wartość dodana" ma tu jednoznacznie wydźwięk neutralizujący klasowy - "antagonistyczny" - charakter stosunków produkcji, charakterystyczny dla społeczeństwa konsumpcyjnego, w którym relacje klasowe zostały zastąpione przez interakcje obywatelskie.
Wnioski końcowe
Warto zadać sobie pytanie - z czego wynikają tak elementarne błędy, skutkujące tytułowym zaślepieniem teoretycznym adeptów współczesnego marksizmu, nie tylko przecież (post)trockistowskiego chowu?
Bezspornie za główną teoretyczną przyczynę możemy uznać odrzucenie przez nich w gruncie rzeczy marksowskiej teorii wartości, a przede wszystkim kategorii wartości dodatkowej. Inne elementy, jak choćby zagubienie podmiotu przemian komunistycznych - klasy robotniczej, potraktowanie robotników po prostu jako pracowników, skutkowało pochodną tego kroku - utopieniem marksowskiej kategorii filozoficznej "klasa robotnicza" w "potocznym" rozumieniu pojęcia "klasa robotnicza" i całkiem pojemnym socjologicznym worku, znanym pod nazwami "klasy pracowników najemnych", "klasy pracowniczej" lub "klasy pracującej" w ramach dostosowywania się do realiów współczesnego kapitalizmu.
Marksizm, bez centralnej w nim teorii wartości opartej na pracy oraz kategorii "wartość dodatkowa" i "klasa robotnicza", to papka dla niemowlaków i bezzębnych staruszków.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
25 lipca 2013 r.
Ależ oczywiście! W "Wiadomościach" był to kolejny pretekst aby ukazać, jak obciachowo było za sowieckiej okupacji.
mnie tam nie przeszkadza relacjonowanie zachowań charakterystycznych dla autochtonów województwa brytyjskiego
to jeszcze trzeba ukazywać?
do ludzi a nie do stacji telewizyjnych czy radiowych. One nadają i pokazują to, co większość ludzi chce zobaczyć albo usłyszeć.
widz kreuje 100% przekazu medialnego nie ma takiej sytuacji że media prawdę w jakimś stopniu kreują?
gdyby dzieciątko urodziło się Prezesowi Tysiąclecia.
oczywiście, że media - stacje telewizyjne, radiowe, gazety, strony internetowe kreują prawdę. Ale pytanie, dlaczego jedne media mają ogromną popularność, inne mniejsze, jeszcze inne żadną. W tym momencie wracamy do tego co napisałem parę postów wyżej.
albo trafniej: samonapędzający się mechanizm.
Z drugiej strony: tabloidyści poczuwają się do misji - taki warzecha, gwiazdor szambonu24, albo inny jaszczembowski (rednacz Superexpresu), któren wykłada swoje wzniosłe idee w aktualnym Wprostaku...
nie wtłaczajmy go/jej w utarte role społeczne. Rozumiem że regresywne media nie zwracają uwagi na takie rzeczy, ale pamiętajmy ze gender to nie płeć