Inaczej te wszystkie gwiazdy gender studies czy innych "modnych bzdur" nie obroniliby potrzeby własnego istnienia.
...oczywiście Tobie i równie wielkim mędrcom humaniści nie są potrzebni - co widać ale to na pewno nie powód do samozadowolenia.
Racja. Ale bądź łaskaw nie zaliczać owych gender studies (tudzież np. czegoś takiego jak socjologia) do nauk humanistycznych. To nie są nauki humanistyczne. One są naukami społecznymi. A ściślej biorąc - tzw. "naukami" społecznymi. Co bowiem gender studies (czy socjologia) mają wspólnego np. z historią, obok filozofii będącą podstawą humanistyki?
upraszczam oczywiście. Tym niemniej gender studies zalęgły się już również w filozofii, historii czy literaturoznawstwie. Z ciekawością czekam na żeńską fizykę i chemię.
Już kiedyś pisaliśmy o tym, że kto, jak kto, ale naukowcy to nigdy nie mieli powodu, aby narzekać. Ani w PRL, ani obecnie. Oczywiście, relatywnie do tzw. warstw niższych społeczeństwa, a nie do badylarza z PRL czy biznesmena z listy 100 najbogatszych Polaków. Zależy kto do czego aspiruje.
Ale nie o tym warto tu dziś rozprawiać. Sprawa ma głębsze i bardziej teoretyczne znaczenie.
Prawdą jak najbardziej potoczną jest to, że nauka przyczynia się do rozwoju sił wytwórczych. Dzięki temu związkowi rozwijanie nauki ma kolosalne znaczenie dla gospodarki danego kraju.
Problem w tym, że zlikwidowano przemysł i nauka niespecjalnie ma się do jakiego wzrostu przyczyniać. Ale to nie problem dla naszych geniuszy ekonomicznych. Nauka jako taka jawi się jako siła wytwórcza. I tu warto się zatrzymać, aby zrozumieć istotę problemu.
Upowszechnienie wiedzy może, rzecz jasna, zwiększać kwalifikacje siły roboczej, co w warunkach półperyferyjnych stanowi zasadniczy czynnik ekonomiczny takiego kraju. Chodzi jednak o kwalifikacje potrzebne dla ośrodków monopolizujących siły wytwórcze świata, czyli o kwalifikacje raczej techniczne, a nie o wysoki poziom wykształcenia humanistycznego. To znaczy, kwalifikacje humanistyczne też są potrzebne, ale kraje bogate mogą je pozyskiwać dzięki swej przewadze materialnej.
Czynnik wykształcenia humanistycznego ma znaczenie dla jakości życia w danym kraju. Jednak w sytuacji położenia półperyferyjnego, co przekłada się na "dziki kapitalizm", któż dba o jakość życia szerokich warstw społeczeństwa?
Dlatego humanistyka nie cieszy się szczególną atencją ze strony rządzących i trudno im się dziwić. Dbanie o jakość życia "darmozjadów" na państwowym garnuszku lub "nierobów" na bezrobociu nie jest priorytetem żadnego rządu.
Jednak, jeśli odrzucić marksowską filozofię ekonomii, pozostaje przyjąć wykładnię burżuazyjną, a ta daje inne uzasadnienie dla dowartościowania nauki, w tym humanistyki. Marksiści zapominają więc w tym przypadku (jak i w wielu innych) o Marksie i bezkrytycznie przyjmują burżuazyjne koncepcje, skoro te lepiej odpowiadają ich interesom grupowym.
Otóż, w świetle doktryny burżuazyjnej, uprawianie nauki, jak i prowadzenie domu czy wychowywanie dzieci, jest ponoć takim samym zawodem przynoszącym wzrost produktu krajowego. Z tego punktu widzenia nie ma powodu, aby od nauki oczekiwać, aby była "tylko" dodatkiem do sił wytwórczych. Ona sama staje się teraz siłą wytwórczą.
Jeśli chodzi o humanistykę, to większość kosztów generowanych przez ten dział to koszty zatrudnienia - "płaca robocza" naukowców. Im wyższe płace, tym więcej produktu krajowego przysporzonego przez naukę. Ba, w tym właśnie wskaźniku wyraża się tzw. wartość dodana, czyli - jak się powszechnie uważa - czysty zysk dla społeczeństwa.
I czyż nauka burżuazyjna nie wygrywa tu bezsprzecznie z jakimś tam marksizmem, który bredzi coś o jakiejś wartości dodatkowej? Wystarczy więc utożsamić wartość dodatkową z dodaną, aby zachować marksistowską skorupę frazeologii i przyswoić soczystą (i jakże korzystną) treść koncepcji burżuazyjnej!
O różnicy między marksowską koncepcją wartości dodatkowej a burżuazyjną koncepcją wartości dodanej pisaliśmy wcześniej, teksty są do odnalezienia, więc nie będziemy tu się powtarzać.
Ale jest też haczyk w tej burżuazyjnej koncepcji, wynikający z burżuazyjnej ekonomii klasycznej. Oczywiście, postliberalna ekonomia wulgarna burżuazji już dawno o tym zapomniała w swoim bezwstydnym eklektyzmie, ale my - marksiści - mamy dobrą pamięć.
Otóż wedle klasyków ekonomii burżuazyjnej, klasa produkcyjna (tu: m.in. naukowcy) jest tą grupą, która ponosi koszty utrzymania społeczeństwa, ponieważ tylko ta klasa tworzy wartość dodatkową (nie dodaną - koncepcja eklektyczna). I tylko ona może podlegać opodatkowaniu, gdyż reszta żyje z tego, co tej klasie uda się wyprodukować, ewentualnie - spieniężyć. Skoro nauka ma tak kapitalne znaczenie dla przewagi pod każdym względem kraju, to powinna brać na siebie koszt utrzymania nadbudowy społecznej. Tak jak robotnicy, staje się klasą najbardziej wyzyskiwaną i to jest normalne w logice tego społeczeństwa. Zrezygnowanie z wyzysku klasy produkcyjnej grozi upadkiem całego systemu. Dlatego należy zmienić system zanim wyzwoli się klasę produkcyjną.
Jeżeli odrzucamy konieczność produkcji materialnej jako warunek powstawania wartości dodatkowej (czyli możliwości utrzymania całej nadbudowy cywilizacyjnej nad pracą bezpośrednio produkcyjną), to pozostaje nam tylko czerpanie korzyści z wymiany nieekwiwalentnej z zagranicą. Coś w rodzaju sytuacji Hiszpanii i Portugalii po odkryciu Ameryki czy przewaga w kosztach komparatywnych w handlu międzynarodowym. Pola działalności przynoszącej przewagę w kosztach komparatywnych (niższych niż gdzie indziej i przez to owa dziedzina jest konkurencyjna na rynku światowym) mogą być bardzo różne. Skoro może to być produkcja wina lub turystyka, to może to też być nauka. I faktycznie, przewaga w kosztach komparatywnych w nauce w USA jest - mimo wysokich wynagrodzeń w nauce (ale tylko dla "gwiazd" owej nauki, bynajmniej nie dla naukowego" plebsu") - jest powalająca. Mniejsza o przyczyny takiego stanu rzeczy i uwarunkowania polityczne i gospodarcze, w tym monopolizowania warunków produkcji materialnej.
Polska humanistyka, aby przynosić wartość dodatkową (nie dodaną, co można łatwo osiągnąć zwiększając płace), musiałaby być konkurencyjna w stosunku do nauki światowej. Wtedy moglibyśmy eksportować za granicę naszą myśl humanistyczną, jej osiągnięcia teoretyczne i metodologiczne. Niestety, tak nie jest. Polska humanistyka jest odbiorcą ("importerem") humanistycznej myśli zachodniej i musi drogo płacić za możliwość dotrzymywania jej kroku (koszt utrzymania naukowców, którzy nie mogą przyczyniać się do rozwoju sił wytwórczych, bo tych nie ma; ani do jakości życia obywateli, bo jako państwa na dorobku nie stać nas na takie luksusy).
Gdyby polska humanistyka zdobyła sobie renomę na świecie, to teoretycznie można by sobie było wyobrazić, że sprzedaż licencji na metody badawcze czy "eksport" naukowców, którzy zakończyli już aktywną karierę naukową, do zagranicznych ośrodków, gdzie przekazywaliby wiedzę nieco już przestarzałą, ale jeszcze wyprzedzającą to, co jest za granicą, mogłoby przynieść jakieś wymierne środki finansowe krajowi - tak jak migracja siły roboczej czy turystyka, czy właśnie taki pozornie odwrócony drenaż mózgów z krajów rozwiniętych do zacofanych pod względem postępu naukowego.
Rzecz w tym bowiem, że sfera "produkcyjna" przynosić ma korzyści finansowe, które posłużą do sfinansowania impulsu rozwojowego kraju. Na tym polega nauka jako siła produkcyjna. W gospodarce rynkowej mamy możliwość spieniężenia wszystkiego i uzyskania nadzwyczajnych zysków nawet ze sprzedaży "produktów" naukowych. Mogą to być "produkty" całkowicie niematerialne, ale muszą one przynosić zysk. Całe to ględzenie o wartości dodanej jest tylko mydleniem oczu naiwnym. Kapitalista nie przejmuje się żadną "wartością dodaną", dla niego jasne jest od kilkuset lat, że chodzi tylko i wyłącznie o zysk. A zysk to jest konkretno-rynkowa forma wyrażania się wartości dodatkowej (a nie dodanej, która polega tylko na generowaniu kosztów, w tym kosztów płac przede wszystkim).
Nauka, a zwłaszcza humanistyka, ma kolosalne znaczenie dla jakości życia społeczeństwa. I to jest wyrażane w ideałach komunistycznych, w wizji społeczeństwa komunistycznego. Natomiast utrzymanie humanistyki nie odróżnia się tam od zapewnienia podstawowego utrzymania dla wszystkich członków społeczeństwa. Ten status humanistyki wyraża się również w tym, że kształcenie nie może być zawodem przynoszącym zysk. Dostęp do wiedzy humanistycznej mają wszyscy i wszyscy ją tworzą na swój sposób.
Nie trzeba tu zresztą sięgać do komunizmu, wystarczy uświadomić sobie, że niegdyś rabini nie mogli pobierać pieniędzy za przekazywanie wiedzy, ponieważ dopuszczaliby się świętokradztwa handlując słowem bożym. Musieli mieć przyzwoity zawód, który zakotwiczał ich w swojej społeczności. Dzięki temu byli to uczeni, a nie tylko naukowcy. Nauka to zawód, to komercja; uczoność to mądrość.
Wydaje nam się, że nie jest godne marksistów stawiać sprawę w inny sposób, a szczególnie dawać się wciągać w gierki burżuazyjne polegające na korumpowaniu wszystkich lepszymi lub gorszymi możliwościami komercjalizowania swojego powołania.
To tak samo, jak z problematyką gender - burżuazyjna regulacja prawna jest umacnianiem stosunków burżuazyjnych i basta.
Konkurencyjność nauki na rynkach światowych jest również wchodzeniem w układy z kapitalistycznymi stosunkami społecznymi. Co, jak co, ale humanistyka jest powołana do tego, aby rozwiewać fałszywą świadomość, a nie, aby ją promować. Wykazywaliśmy tutaj, że polscy humaniści są niespójni nawet na gruncie burżuazyjnej koncepcji "wartości dodanej", a nie zachęcaliśmy do komercjalizacji nauki.
Zresztą, jedyną możliwością zaistnienia humanistyki polskiej jako oryginalnego "produktu eksportowego" jest rozwijanie marksizmu. Humanistyka bowiem to kwestie ideologiczne, filozoficzna podstawa dla oparcia społeczeństwa na takich, a nie innych fundamentach. Trudno to jednak pogodzić z burżuazyjnym zakłamywaniem tegoż marksizmu w kwestii choćby różnicy między wartością dodatkową a dodaną. W tej kwestii jesteśmy spokojni, że naszego monopolu polska humanistyka na tym polu nie złamie.
Polscy humaniści pretendujący do komunizmu są platońskim typem komunistów. Komunizm, jak wiadomo, to "od każdego według jego zdolności - każdemu według jego potrzeb". Polscy humaniści domagają się więc od państwa spełnienia tych warunków w odniesieniu do swojej grupy zawodowej od zaraz. Tacy są radykalni!
Platon też był za pełnym komunizmem - dla elity. Hołota, jak wiadomo, won od komunizmu!
W tym sensie, każdy przedstawiciel elity politycznej jest "komunistą".
Szkoda, że przedstawiciele polskiej humanistyki - i ponoć marksiści (Tymoteusz Kochan "Humanistyka w obliczu zagłady" http://lewica.pl/blog/kochan/30686/) - nie potrafią ustawić hierarchii działań wynikających z hierarchii interesów klasowych. Jest to wynik nowolewicowych "ulepszeń" marksizmu, czego skutki mamy tu i gdzie indziej jasno i prosto wyłożone.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
14 czerwca 2015 r.
Jak to wygląda w przypadku filozofii, z którą autor tego tekstu zdaje się ma coś wspólnego, nie wiem, jeśli jednak chodzi np. o historię, drugą obok filozofii podstawę humanistyki, to ona nie tylko przed żadną zagładą nie stoi, ale wręcz odwrotnie - przeżywa rozwój dotąd nienotowany.
Tysiące w skali roku książek historycznych, popularnonaukowych i naukowych, wypuszczanych przez małe prywatne wydawnictwa, wydawanych przez rozmaite towarzystwa naukowe czy przez samych autorów - to miałoby świadczyć o zagładzie humanistyki?
Autor prawdopodobnie utożsamia humanistykę z jej formami zinstytucjonalizowanymi (uczelnie, instytuty itp.). Tymczasem może ją uprawiać każdy. I coraz więcej osób z tego oczywistego prawa korzysta.
David Irving. Z tego co wiem nie ma on nic wspólnego z żadną uczelnią, chyba nawet nie studiował historii, a co by o nim nie powiedzieć jest niewątpliwie jednym z największych historyków II wojny światowej (a zdaniem śp. prof. Wieczorkiewicza nawet największym takowym).
Tak że bez obawy - humanistyka na pewno nie zaginie.