2009-03-11 19:45:42
Ich „wrażliwość społeczna” ma oczywiście u swych podstaw wyrachowaną kalkulację, z czym sami się nie kryją – ba, wręcz dumnie się z tym obnoszą. Mogą tym samym dać świadectwo tego, jak elegancko liczenie grosza wyciskanego z ludzi pracy znajduje zwieńczenie w harmonii klas. Wiadomo – wszyscy wygrywają, zwłaszcza wtedy, gdy rządowy „pakiet ratunkowy” spłynie do ludu za pośrednictwem kapitalistycznych kies, gdzie „niedojrzałe” (nie-prywatne) bogactwo nabiera mocy i werwy prywatnej inicjatywy, ratując maluczkich znad czeluści bezrobocia.
I nie pytajmy, dlaczego dwadzieścia lat temu należało pozwolić na załamanie PKB i „tymczasowe” bezrobocie, a dzisiaj nie można. Przecież odpowiedź jest oczywista: wtedy krach był im potrzebny, by wspięli się na dziś zajmowane pozycje. Teraz jest wykluczony, bo stawką są ich zyski. Chociaż czasem udają, że jest wykluczony, bo stawką są ludzie. Obłuda jest brzytwą, której chwytają się, tonąc.
Co charakterystyczne, zawał kapitalizmu zmusza ich do nerwowego żonglowania wyświechtanymi formułkami, którymi starają się łatać swój samozwańczy autorytet, podczas gdy faktycznie ten doktrynalny samograj jest tylko wyrazem ich intelektualnej bezradności. Rostowski mówił więc Wyborczej, że z rządowymi planami pożyczkowymi nie należy przesadzać, bo „wypchną” prywatną inicjatywę. I mówi to po tym, jak ta prywatna inicjatywa sektora finansowego sama doprowadziła do własnego skrętu kiszek. Dzięki światłemu przywództwu ekonomicznemu ministra Rostowskiego, PO wie, że pieniądze nie mogą tam, gdzie ich ludziom potrzeba, płynąć inaczej niż wymykając się bankierom przez palce. Tak oto bankierowi zawsze daje się niekończącą się drugą szansę. Ludzie pracy też ją dostaną. „W długim okresie”.
Rzecz jasna, zdają sobie sprawę z pustosłowia, na które sami się skazują. Burżuazja przez wielkie B, różni się od drobnej burżuazji, czyli prywaciarskiego planktonu, w przekonaniu którego największym wrogiem przedsiębiorczej jednostki jest „ten złodziejski ZUS”. Wielcy kapitaliści dopuszczają do siebie myśl, że największymi wrogami są sami dla siebie, ponieważ kryzys, zawsze biorący się z przerostu ich ambicji ponad siły rynku, stawia ich w sytuacji, gdy każdy burżuj z osobna może zająć się tylko zjadaniem własnego ogona.
Dlatego przewodniczący ich komitetu wykonawczego, Donald Tusk, zaczął przebąkiwać coś o nacjonalizacji. Sami nie przeskoczą własnego cienia, ale przecież mogą cały ten balast przerzucić na swojego muła Donka, który z miłości do nich wykona najbrudniejszą robotę – nawet przyjmie „na klatę” oskarżenia o „socjalizm”. Rząd może wziąć każdego na tak samo krótką smycz, żeby żaden burżuj nie płakał, że sam znajdzie się na najkrótszej. W ten sposób mogą sobie zapewnić miękkie lądowanie – bolesną restrukturyzację kapitału bez bólu. Metodę tę stosował np. Pinochet w latach 80., po wywrotce, jaką mu w kraju zgotowali Chicago Boys. Nacjonalizacja, czyszczenie, i z powrotem w prywatne ręce.
Warto zatem pamiętać, że są nacjonalizacje i nacjonalizacje. Tak naprawdę największymi wrogami burżuazji nie są oni sami, a klasa robotnicza. Jak ta dokona własnej nacjonalizacji, to nie będzie żadnej krótkiej smyczy. Padliny nie ciąga się na smyczy.
Paweł Jaworski