jeszcze raz o ustawie antyprzemocowej
2010-06-03 06:57:48
Parę dni temu senat przyjął uchwaloną przed miesiącem przez sejm tzw. ustawę anty-przemocową ( teraz trafi ona z powrotem do senatu). Jedynymi poprawkami ze strony senatu było wprowadzenie zapisu, że pracownik socjalny będzie mógł zabrać dziecko tylko gdy jest zagrożone zdrowie lub życie oraz wykreślenie z ustawy zapisu o zakazie przemocy psychicznej, jako że zapis ten uznano za niejednoznaczny interpretacyjnie.

Sprawie tej poświęciłem dotychczas sporo miejsca. Nie tylko ze względu na wagę problemu ani ze względu na to co nowelizacja wprowadza nowego. Także ze względu na to co ujawnia. I to coś – jak sądzę – nowe nie jest.

Mam na myśli dość fundamentalną dla wspólnoty kwestię relacji państwo – rodzina. Opór jaki się pojawił ze strony szeregu organizacji społecznych zajmujących się sferą rodzinną jak Związek Dużych Rodzin 3+ czy Stowarzyszenie Rzecznik Praw Rodzica ( które to nie są organizacjami marginalnymi) nie wziął się prawdopodobnie znikąd. Środowiska te choć w ostatecznym rozrachunku nieskuteczne w tej kwestii, zdołały wyznaczyć linię sporu. Linia ta nie przebiegała głównie wokół wizji wychowania ani podziału kompetencji między poszczególnymi organami wykonującymi to prawo ( co było treścią m.in. moich obiekcji względem jednego z punktów nowelizacji) ale tego na ile państwo może ingerować w sferę rodzinną.

Stowarzyszenie Rzecznik Praw Rodziców nie po raz pierwszy ( czego bez ironii można pogratulować) wykazało się inwencją organizacyjną i mobilizacją, sprowadzając do Polski prezesa Skandynawskiego Komitetu Praw Człowieka Ruby Harrold-Cleasson, która jak ogłosiła w wywiadzie dla Rzeczpospolitej, przybyła do Polski aby przekonywać abyśmy w kraju który przezwyciężył komunizm, nie wprowadzili tylnymi drzwiami socjalnej dyktatury. Znając polską opinię i debatę publiczną sądzę, że hasło to w pewnych jej częściach mogło trafić na podatny grunt. I po części naprowadza także na trop ku zrozumieniu tego. Chodzi właśnie o dziedzictwo postkomunistyczne. I nie chcę tu popadać w jakieś antykomunistyczne teorie, ale zrozumieć w jaki sposób część polaków przenosi zapisane w zbiorowej podświadomości przekonania i emocje względem realnego socjalizmu na kwestie, które z nim nie mają żadnego związku.

Po pierwsze, doświadczenie komunizmu, a zwłaszcza jego autorytarnego czy quasi totalitarnego ( z naciskiem na quasi) aspektu jakim była ideologizacje sfery publicznej i przestrzeni społecznej, bardzo wzmocniło symboliczny status rodziny, to ona miała być sferą wolności i niepodległości względem sowieckiej ofensywy. W dodatku na fali walki z minionym systemem zyskał katolicyzm ( także w oczach sporej części lewicy laickiej). A nurt ten do dziś charakteryzuje się szczególną afirmacją instytucji rodziny jako organicznej całości, będącej podstawą ładu społecznego. W związku z czym rodzina powinna być niemal wyłączona z krytyki, a tym bardziej zewnętrznej ingerencji

Po drugie, doświadczenie komunizmu skutkuje do dziś niebywałą skalą nieufności do państwa. Ogólnie jeśli chodzi o poziom zaufania ciągniemy się w europejskim ogonie. Przy czym ta nieufność jest nierównomiernie rozłożona względem różnych podmiotów. Najsilniej dotyka państwa, a najsłabiej rodziny. Wszelka ingerencja państwa przywołuje u niektórych na myśl autentyczne skojarzenie z realnym socjalizmem, i to w najpodlejszym jego aspekcie, czyli inwigilacji. I choć co do skali tej inwigilacji można się spierać, dominujący po 89 roku antykomunistyczny dyskurs sugerował ową inwigilację jakoby była niemalże wszechobecna.

Te dwie tendencje wydają się mieć zasadniczy i moim zdaniem negatywny wpływ na postrzeganie przez nas wiele spraw z zakresu polityki społecznej. Na ile są powszechne i głęboko zakorzenione jest pytaniem które warto stawiać by zrozumieć recepcję poszczególnych procesów społeczny, zwłaszcza z zakresu polityki rodzinnej.

poprzedninastępny komentarze